Leave a Comment Film ten opowiada o ostatnich tygodniach małżeństwa Duncana i Suzy Mayorów. Suzy jest bowiem chora na śmiertelną odmianę raka i nie pozostało już jej na ziemi wiele czasu. W związku z tym Duncan postanawia zrobić dla niej coś wyjątkowego i specjalnego. A mianowicie, decyduje się zakupić i zamontować dla Suzy tzw. diabelski młyn (czyli rodzaj przenośnego urządzenia, które często obecne jest w rozmaitych „wesołych miasteczkach”). W ten sposób Duncan pragnie osłodzić swej ukochanej jej ostatnie chwile ziemskiego życia, dając przez to też wyraz swego głębokiego oddania i miłości do niej.
„Święta w Conway” to pod względem moralnym i światopoglądowym jeden z bardziej pięknych i urokliwych filmów. Oprócz bowiem oczywistego dla tego obrazu motywu wielkiej miłości męża do żony, jego twórcy w spokojny, bo pozbawiony nadmiernej krzykliwości sposób, wprowadzają widza w temat śmierci i odchodzenia z tego świata. Widzimy tu wszak przykład tego, w jak dobry sposób można żegnać się z tym życiem – w dobry, czyli np. zachowując pomimo bólu i zbliżającej się śmierci, pogodę ducha, uprzejmość oraz życzliwość wobec innych, a także w pewien sposób „zarażając” tymi dobrymi cechami innych. Mamy też w tym filmie życzliwe nawiązania do Boga i modlitwy, co dodatkowo dodaje mu wartości. Jest tu też wątek przebaczania i dawania ludziom, którzy nas wcześniej skrzywdzili, drugiej szansy. Ponadto, produkcja ta, w pełnym tego słowa znaczeniu, może być określona jako „przyjazna rodzinie”, gdyż nie eksponuje się w niej wulgarnej mowy i nieskromności oraz w sposób całkowity jest pozbawiona scen seksu, obscenicznych aluzji oraz przemocy. Słowem: choć film ten był kręcony w 2013 roku, ma się wrażenie, jakby powstał w starych dobrych czasach obowiązywania Kodeksu Haysa.
Czy są zatem w tym obrazie jakieś dwuznaczności? Owszem są, ale raczej niewielkie. Jedną z takowych jest rada, jaką Suzy Duncan udziela swej pielęgniarce, mówiąc jej, by „Słuchała się swego serca„. Co prawda, taki zwrot da się dobrze zrozumieć, ale sam w sobie jest on niebezpieczny, gdyż Pismo święte w jasnych słowach mówi, iż: „Kto swemu sercu ufa – ten głupi” (Prz 28: 26); „z serca (…) pochodzą złe myśli, zabójstwa, cudzołóstwa, czyny nierządne” (Mt 15, 19). Jak już wspomnieliśmy można nawet to sformułowanie dobrze rozumieć, gdyż „z serca” obok złych rzeczy pochodzą też nasze dobre pragnienia i intencje, jednak należy strzec się absolutyzowania zasady „Słuchaj swego serca”. Należy tego unikać zwłaszcza w dobie obecnej, gdy w imię słów „Słuchaj swego serca” nieraz usprawiedliwia się różne grzechy, np. zdradę małżeńską czy homoseksualizm.
Powyższa jednak, relatywnie niezbyt duża dwuznaczność owego filmu nie wpływa w żaden zasadniczy sposób na jego ogólną, a bardzo budującą wymowę i przesłanie. Polecamy zatem „Święta w Conway” jako dobry, ciepły i przyjazny film dla całej rodziny.
Mirosław Salwowski
/.../
Leave a Comment „Blue Jasmine” to opowieść inspirowana słynną, klasyczną już sztuką Tennesee Williamsa – „Tramwaj zwany pożądaniem”. W tej, humorystycznej i gorzkiej zarazem, wariacji na temat sztuki Williamsa, Blanche zostaje zastąpiona przez Jasmine. Jest to elegancka, acz nieco zmanierowana neurotyczka, żyjąca w odurzających oparach dawnej świetności i blichtru. Jasmine jeszcze do niedawna należała do nowojorskich elit, dziś to wdowa po defraudancie – samobójcy, bez grosza przy duszy, która nie mając innych możliwości pomieszkuje „kątem” u swojej przybranej siostry w San Francisco.
Film ten, mimo że prezentuje bardzo zeświecczone i humanistyczne spojrzenie na świat i ludzi, zawiera kilka cennych lekcji moralnych, które można uznać za bardzo bliskie myśli chrześcijańskiej, co sprawia, że, choć w umiarkowanym stopniu i z wyraźnymi zastrzeżeniami, można go ocenić pozytywnie. Jakież to więc lekcje moralne może zaoferować widzowi „Blue Jasmine”? Po pierwsze na przykładzie głównej bohaterki pokazuje, jak niebezpieczne jest życie przeszłością i wypieranie rzeczywistości, połączone z ciągłym niezadowoleniem i brakiem wdzięczności za te dobra, którymi teraz możemy się cieszyć. Co jeszcze ważniejsze, ilustruje, jak zgubne i destrukcyjne jest przymykanie oczu na zło, zwłaszcza jeżeli jest to zło czynione przez najbliższe nam osoby. W licznych retrospekcjach widzimy bowiem, jak Jasmine jako „żona idealna” pomaga budować wizerunek swojego męża (przez co go uwiarygadnia), mimo że co najmniej podejrzewa, iż jest on oszustem defraudującym pieniądze ludzi, którzy mu zaufali (okrada nawet siostrę Jasmine i jej męża). Dalej, mamy tu pokazane jak niszczące może być wszelkie działanie, którego motywem jest gniew i pragnienie zemsty, nawet wtedy, gdy bezpośrednią konsekwencją tego działania jest ujawnienie prawdy i ukaranie złoczyńcy. Na marginesie, warto też zauważyć pewien ciekawy aspekt ukazywanych tu relacji damsko -męskich. Chociaż bowiem trudno podejrzewać reżysera o jakąś wyraźniejszą sympatię dla tradycyjnie chrześcijańskiego podejścia do tego tematu, to rozwój wypadków w filmie pokazuje wyraźnie, że skrajną głupotą i naiwnością jest wchodzenie w intymne (seksualnie) relacje z kimś, kogo się ledwie zna i oczekiwanie, że coś dobrego może z tego wyniknąć. Warto też zauważyć, że zdrada małżeńska jest tu pokazywana w wyraźnie negatywnym świetle jako coś, co nigdy nie jest „błahostką,” lecz zawsze bardzo rani zdradzaną osobę. Ostatnią zaś lekcją jaką daje film, jest to, że nie warto oszukiwać drugiej osoby i nie stworzy się prawdziwej relacji na kłamstwach.
Jeśli chodzi o negatywną stronę filmu, to jest nią przede wszystkim bardzo humanistyczne spojrzenie na człowieka, które nie uwzględnia w nim żadnej potrzeby odniesienia do Boga ani do kwestii grzechu, czy potrzeby zbawienia. W tym filmie jest to tym bardziej uderzające, że przecież dotyczy on w sposób szczególny grzechu i jego destrukcyjnych skutków. Dla jasności, obraz ten w żaden sposób nie jest rodzajem kina antychrześcijańskiego, po prostu jest całkowicie obojętny wobec chrześcijaństwa. Stąd też zapewne biorą się inne wady filmu, takie, jak na przykład, przyjmowanie za oczywistość intymnych relacji pozamałżeńskich (osób wolnych). Inną konsekwencją takiej perspektywy jest zapewne dołujący klimat filmu. Trudno zresztą spodziewać się po produkcji, która jest całkowicie humanistyczna i pozbawiona wszelkich odniesień do Ewangelii, że będzie niosła człowiekowi jakąkolwiek nadzieję – tam, gdzie nie ma Dobrej Nowiny, próżno też szukać prawdziwej nadziei.
Marzena Salwowska
/.../
Leave a Comment Na pewnej greckiej wyspie szykuje się wesele. Jednak, wychowana przez samotną matkę, przyszła panna młoda (Sophie) nie wie, kto odprowadzi ją do ołtarza. Postanawia więc odnaleźć swojego nieznanego rodzica. Nie będzie to jednak proste, gdyż matka Sophie sama nie wie, kto jest ojcem dziewczyny poczętej pewnego gorącego lata.
„Mamma Mia!” pod względem umiejętności wokalnych niektórych wykonawców, inwencji twórczej, kiczowatej stylistyki (choć rodzaj kiczu odmienny) i (nie)moralnej wymowy śmiało da się porównać ze zjawiskiem disco polo. Jako że serwis KulturaDobra.pl z zasady nie zajmuje się estetyczną oceną filmów, skupię się jedynie na zbieżności w podejściu do kwestii moralnych, jaka zachodzi pomiędzy tym musicalowym tworem a disco polo. W obu znajdziemy bez trudu pochwałę beztroskiej „wolnej miłości” jako wyrazu radości życia, młodości, witalności i swobody ducha. Tyle że w przypadku „Mamma Mia!” rozwiązłość seksualna ma mniej „obciachowe” oblicze starzejących się dzieci kwiatów, podczas gdy disco polo podaje te treści w bardziej przaśny, acz mniej pretensjonalny, sposób. W każdym razie trudno ten cukierkowaty film nakręcony w sielskiej scenerii uznać za godny oczu chrześcijanina. Traktuje on w bardzo lekki sposób rzeczy, nad którymi raczej należałoby zapłakać. Weźmy chociażby zasadniczy wątek tego obrazu – matka głównej bohaterki współżyła w krótkim odstępie czasu z trzema mężczyznami (co raczej spotyka się z pochwałą niż krytyką), wskutek czego dziewczyna nie tylko wychowała się bez ojca, ale nawet nie wie, kto nim jest. Na domiar złego film pełen jest lubieżności (w dialogach, gestach, układach tanecznych), zachęca do braku odpowiedzialności, otwierania się na „wakacyjne przygody” i „korzystania z okazji”. Oprócz promowania heteroseksualnej rozpusty występuje tu ponadto krótki wątek przychylny grzechowi sodomii. Finał zaś tego filmu jest wyrazem ideologii, która zakłada, że małżeństwo to tylko kaprys bądź niekonieczny dodatek do związku dwojga ludzi, a trzech ojców jest równie dobrych, a może i lepszych niż jeden.
Oczywiście można doszukać się w tej produkcji pewnych pozytywnych treści, takich jak pochwała trudnego macierzyństwa – matka Sophi rodzi ją i wychowuje pomimo braku wsparcia i odrzucenia przez rodzinę. Jednakże nieliczne zalety filmu nikną przy jego licznych wadach.
Marzena Salwowska
/.../
Leave a Comment Urodziwa Meksykanka, samotna matka 12-latki, postanawia szukać w Stanach lepszego życia. Tu zatrudnia się jako gospodyni u zamożnej pary z dwójką dzieci. Pan domu, w którym przyjdzie pracować Flor to odnoszący duże sukcesy szef kuchni, zaś pani domu to zakompleksiona neurotyczka z licznymi problemami, kobieta ładna i, na swój sposób, bardzo życzliwa, niestety wiarołomna żona.
Źródłem komizmu są tu, jak łatwo się domyślić, różnorakie językowe i kulturowe nieporozumienia i „przepychanki”. Film nie jest niestety wolny od istotnych wad takich jak obecność wulgarnego języka, czy nieskromnych dowcipów niskich lotów. Jednakże jego zasadnicze przesłanie jest zdecydowanie pozytywne i prorodzinne. Główny bohater filmu -pan domu, grany przez Adama Sandlera, choć niebezpiecznie zbliża się ze swoją pomocą domową (naruszając już pewne granice), dokonuje ostatecznie bardzo trudnego emocjonalnie, lecz słusznego moralnie wyboru.
Warto też zauważyć, że komedia ta pokazuje, jakie niebezpieczeństwa dla jedności małżonków może stwarzać zbyt duże tempo życia – podobnie jak w pokazanej tu sytuacji, często łatwiej im przenosić różne pozytywne uczucia, a także zaufanie z zestresowanego i zaabsorbowanego własnymi sprawami współmałżonka na obcą osobę.
Myślę więc, że pomimo poważnych zastrzeżeń, film ze względu na jego wyraźnie prorodzinny charakter można polecać dorosłym widzom.
Marzena Salwowska
/.../
Leave a Comment Sympatyczna, oparta na prawdziwych historiach Julii Child i Julie Powell, opowieść o swego rodzaju kulinarnych zmaganiach w wykonaniu tych dwóch pań. Pierwsza z wymienionych, Julia, będąc żoną amerykańskiego dyplomaty pracującego na przełomie lat 40 i 50-tych XX wieku w Paryżu, nudząc się, postanawia zapisać się na kurs dla kucharzy. Zdarzenie to okazuje się być dla niej początkiem prawdziwej pasji i fascynacji wszystkim, co wiąże się z gotowaniem przeróżnych potraw. Druga z bohaterek tego filmu, choć żyje już pół wieku, po tym, jak pokazany zostaje nam początek i rozwój gastronomicznej pasji Julii, idzie poniekąd w ślady swej poprzedniczki, gdyż na podstawie napisanej przez nią książki kulinarnej, postanawia wypróbować wszystkie umieszczone w tejże przepisy i efekty tego sukcesywnie opisywać na specjalnie założonym przez siebie do tego celu blogu internetowym.
Jak zostało tu już wyżej nadmienione, film „Julie i Julia” to całkiem „sympatyczny” obraz. Nie jest on co prawda stricte chrześcijański czy konserwatywny, jednak jego względnie spokojna tonacja (brak przemocy oraz eksponowania seksu, nagości, nieskromności czy wulgarności) oraz coś, co można by nazwać pewnym „konserwatywnym resentymentem” (o czym szerzej poniżej), pozwalają nam go określić w ów sposób. W „Julie i Julia” mamy bowiem zderzenie dwóch światów – reprezentowanej przez Child rzeczywistości lat 40 – 50-tych XX wieku oraz schyłku tego samego stulecia, w którym przyszło żyć Julie Powell. Choć film ten nie pretenduje do szerokiego porównania mentalności obu tych dziejowych okresów, to jednak pewne odmienności pomiędzy oboma są tu pokazane i co więcej pewna przychylność jest sugerowana raczej wobec bardziej konserwatywnej w swej obyczajowości rzeczywistości reprezentowanej przez Julii Child. Chodzi przede wszystkim, o podejście do małżeństwa – Julia Powell w pewnym momencie porównuje swój miejscami chwiejny i kierujący się zbytnio emocjami stosunek do męża, z równowagą i stałością Julii Child w tym względzie. Co więcej, Julia wydaje się ostatecznie wziąć przykład ze swej poprzedniczki i pokonuje kryzys, który wdarł się w jej małżeństwo.
Za pewną wadę tej produkcji można uznać fakt, iż w bardzo jednostronny sposób pokazuje ona antykomunistyczną działalność senatora Josepha McCarthy’ego. Zgodnie z tradycyjną dla lewicy optyką patrzenia na McCarthy’ego i w tym filmie sugeruje się, że człowiek ten był zaślepiony obsesją, szukając komunistów niemal „pod każdym kamieniem”. Tymczasem, bardziej historyczne spojrzenie na tą sprawę pokazuje, iż problem komunistycznej agentury w USA na przełomie lat 40 i 50-tych ub. wieku rzeczywiście był poważny, a zatem intensywność działań senatora McCarthy’ego skierowana przeciw tym wpływom, nie wydaje się być znacznie przesadzoną.
/.../
Leave a Comment Sympatyczna opowieść o psie Pongo i jego właścicielu – Robercie. Wiodą oni kawalerski żywot w zapuszczonym, bo pozbawionym kobiecej ręki, mieszkanku w Londynie. Chociaż pan Ponga nie widzi jeszcze takiej potrzeby, rezolutny dalmatyńczyk postanawia zmienić ten stan rzeczy – aranżuje „przypadkowe” spotkanie swego pana z Anitą, która (jakżeby inaczej) jest właścicielką uroczej dalmatynki. Anita i Robert zostają wkrótce szczęśliwym małżeństwem, zaś Pongo i jego wybranka stają się rodzicami piętnastki małych piesków. Niestety, szczeniętami interesuje się złowroga Cruella de Mon, która marzy o futrze z młodych dalmatyńczyków.
„101 dalmatyńczyków” to opowieść w wyraźny sposób prorodzinna. Już bowiem od początku wskazuje na stan małżeński jako najwłaściwszą drogę dla (większości) jednostek. Na przykładzie zwierząt, które, jak w większości bajek, mają wiele cech antropomorficznych, przedstawiony jest tu pozytywny obraz dużej rodziny, odpowiedzialnego rodzicielstwa. Ponadto baśń ta pięknie pokazuje, jak całe społeczeństwo powinno otaczać opieką najmłodszych w sytuacji zagrożenia, jak również udzielać wsparcia ich rodzicom w trudnej sytuacji.
Dużym plusem filmu jest też wyrazisty czarny charakter. Sam wybór imienia i nazwiska negatywnej bohaterki powoduje, że dzieci słusznie uczą się łączyć słowo okrucieństwo z demonem. Cruella jest tu obrazem osoby skrajnie próżnej, przywiązujące przesadną uwagę do ubioru, dążącej przede wszystkim do zaspokojenia swoich pragnień. Jednocześnie z pogardą odnosi się ona do małżeństwa Anity i Roberta. Szydzi zwłaszcza z Roberta, próbując przedstawić go w oczach żony jako nieudacznika. Cruella w swojej bezzasadnej nienawiści do małych, bezbronnych istot może wręcz nasuwać pewne współczesne skojarzenia.
Pewnym mankamentem filmu jest natomiast scena, w której pies Pongo szukając idealnej kandydatki na żonę dla swego pana, przegląda magazyny z niezbyt skromnie ubranymi paniami. Chociaż wzajemna atrakcyjność fizyczna jest niewątpliwie ważna przy doborze małżeńskim, to jednak taka nieskromna scena może budzić uzasadnione wątpliwości.
Biorąc pod uwagę całość filmu i jego przesłanie, „101 Dalmatyńczyków” to dobra i z pewnością atrakcyjna dla dzieci opowieść.
Marzena Salwowska
/.../
Leave a Comment Emma, młoda mieszkanka angielskiej prowincji z początku XIX w., prowadzi raczej sielski żywot ze swoim, nieco przewrażliwionym na punkcie zdrowia, ojcem. Oboje świetnie się dogadują, cieszą się również towarzystwem innych osób ze swej sfery. Częstym gościem ich posiadłości jest zwłaszcza przyjaciel Emmy, pan Knightley. Emma, mimo że posiada tak cenione w owych czasach u panien na wydaniu cechy jak uroda, wdzięk wszechstronne wykształcenie, inteligencja oraz oczywiście majątek i pozycja społeczna, nie zamierza wychodzić za mąż. Za to z zapałem swata innych, szczególną uwagę poświęcając w tym względzie swojej przyjaciółce, Harriet.
Matrymonialna tematyka „Emmy” może wydawać się nieco błaha, jednakże kwestie trafnego doboru małżeńskiej pary nigdy tak naprawdę nie były proste ani błahe, gdyż miały i mają zasadnicze znaczenie dla szczęścia większości ludzi.
Jeśli chodzi o ogólną wartość, jaką może przedstawiać ten film dla chrześcijańskiego odbiorcy, to jest ona porównywalna z innymi ekranizacjami Jane Austin. A zatem widz odnajdzie tu system wartości zasadniczo pokrywający się z tradycyjnie chrześcijańską etyką. W „Emmie” mamy bowiem pochwałę rodziny, szczęścia małżeńskiego, a także uwypuklone takie cnoty jak szacunek wobec rodziców i osób starszych, troska okazywana bliźnim w trudniejszej sytuacji, czy dbałość o czystość obyczajów i języka. Zatem nauka chrześcijańska jest tu wyraźnie obecna, jakkolwiek nie wyrażona wprost; chociaż momentami można mieć wrażenie, że nie oddycha tu pełną piersią skrępowana sztywnym gorsetem ówczesnej obyczajowości. Pewne ludzkie zasady (np. nie utrzymuje się kontaktów towarzyskich z osobami stojącymi niżej w hierarchii społecznej) kolidują tu wręcz z wskazaniami biblijnymi. Kolejnym mocnym punktem filmu jest za to pozytywna zmiana jaka zachodzi w bohaterce, głównie pod wpływem szczerych uwag przyjaciela. Emma przestaje w końcu manipulować ludźmi, żałuje też swojej postawy wywyższania się i nadużywania ciętego języka (po tym jak zraniła swoją wierną przyjaciółkę).
Reasumując, „Emma” jest rozrywką zdecydowanie godną polecenia. Jako że nie ma w niej przemocy, czy wulgarnego języka nadaje się idealnie do oglądania również z dziećmi.
Marzena Salwowska
/.../
1 Comment Opowieść o rozczarowanym swym życiem trzydziestokilkuletnim Mike’u, który pewnego dnia niespodziewanie budzi się jako 17-letni chłopak. W ten sposób może on, w pewien sposób, powrócić do czasu, który uważał za najlepszy w swym życiu – znów jest bowiem młody, oglądają się za nim ładne dziewczyny i potrafi świetnie grać w kosza. Natomiast, będąc mężczyzną w średnim wieku uważał, iż wybierając zamiast kariery sportowca, małżeństwo i rodzinę, zmarnował w ten sposób wiele lat swego życia. Tak skonstruowana fabuła jest oczywiście dobrą okazją do pokazania kilku mniej lub bardziej zabawnych sytuacji, a także do snucia rozważań nad tym co jest na tym świecie bardzo ważne, ważne albo mało istotne.
Trzeba powiedzieć, iż mimo swej dwuznacznej otoczki (wulgarny język, niemało nieskromności i zmysłowości w strojach, gestach i zachowaniach) ów film w swym zasadniczym oraz głównym przesłaniu wydaje się mieć dość tradycyjną i konserwatywną wymowę. Morał tej historii jest bowiem taki, iż warto jest ratować zagrożone małżeństwo, a posiadanie rodziny jest czymś znacznie lepszym od kariery sportowca i bycia pożądanym przez młode dziewczęta. Ba, w jednym miejscu tego obrazu spotykamy się nawet z wywodem głównego bohatera, który w miarę spokojnie można uznać za pochwałę przedmałżeńskiej czystości i dziewictwa (niestety jednak nie jest to zbyt konsekwentne, gdyż później ta sama postać uśmiechem kwituje to, iż jego kolega dopuszcza się nierządu).
Pytanie, jakie powstaje w związku z tego rodzaju dziełami kultury jest jednak takie, czy należy polecić go zaangażowanym chrześcijanom? Cóż, chyba jednak nie. Lepiej jest bowiem jeść świeże mięso niż co prawda, nie zgniłe, ale przeterminowane i nadpsute. Jednak, mimo wszystko, dla wielu przywykłych do karmienia się na śmietnikach, nawet produkt w nieaktualną datą ważności może być względnie dobrym pokarmem.
Mirosław Salwowski
Wspieraj nas
/.../
Leave a Comment Akcja tej brytyjskiej komedii rozgrywa się, zgodnie z tytułem, podczas czterech ślubów i jednego pogrzebu. Głównym bohaterem jest tu 32-letni londyńczyk Charles, wedle słów jednej ze swoich byłych „narzeczonych” – „seryjny monogamista”, który nie potrafi w pełni zaangażować się w związek z kobietą. Charles często bywa drużbą, mimo że nie najlepiej sprawdza się w tej roli (notorycznie spóźnia się, obraża gości, zdarza mu się nawet zapomnieć obrączek). Podczas jednego z wesel poznaje pewną Amerykankę Carrie, która od razu (z wzajemnością) „wpada mu w oko”. Z nią też spędza noc w wynajętym dla weselnych gości hotelu. Następnego dnia dziewczyna wraca jednak do Stanów, a Charles nie może o niej zapomnieć. Kiedy spotykają się ponownie okazuje się, że Carrie jest już zaręczona z innym (co zresztą nie przeszkodzi jej w spędzeniu kolejnej nocy z Charlsem). Główny bohater postanawia więc również ułożyć sobie życie z jedną z byłych „narzeczonych”, z którą wkrótce stanie na ślubnym kobiercu …
Najbardziej uderzającą cechą tego filmu jest jego ambiwalentny stosunek do instytucji małżeństwa (pierwszej na świecie i wymyślonej dla dobra człowieka przez samego Stwórcę). Twórcy tej produkcji wprawdzie nie przekreślają całkowicie wartości małżeństwa, łaskawie przyznając, że ma ono swój „urok” i może być dobre dla wielu osób, problem jednak w tym, że zrównują jego wartość z tak zwanymi „związkami partnerskimi”. Morał, czy raczej anty-morał tego filmu, można streścić słowami: „Szukaj wytrwale swojej „drugiej połówki” (może być tej samej płci), kiedy ją znajdziesz, to czyń, co uważasz za stosowne – jeśli to cię nie przeraża, to wstąp w związek małżeński (wszak, jeśli „połówka” okaże się nie pasować, od czego są rozwody), a jeśli jednak dojdziesz do wniosku, że małżeństwo „to nie to” żyj w konkubinacie„.
Nadto film w typowy dla komedii romantycznych przesłodzony sposób podaje moralną truciznę niczym zatrute cukierki. Przykładem tego może być chociażby scena, w której (około 30-letnia) Carrie z uroczym uśmiechem opowiada o swoich 33 kochankach. Czy też to, że jako idealny wzorzec dla małżeństw przedstawiany jest związek dwóch homoseksualistów (dodam, że jeden z bohaterów filmu wygłasza pochwalną mowę na cześć swojego zmarłego kochanka, nazywając go czule „pedziem”, co nie wywołuje najmniejszego grymasu na twarzy prowadzącego ceremonię pogrzebową duchownego). Na marginesie warto zauważyć, że duchowni (nie tylko w wykonaniu znanego z roli Jasia Fasoli Rowana Atkinsona), zdają się pełnić w filmie rolę weselnych błaznów (przy tej okazji widz jest zresztą bawiony przekręcaniem słów chrześcijańskich modlitw oraz najświętszego imienia Bożego).
Chyba jedyną poważniejszą zaletą tego filmu, jaką można dostrzec, jest to, że może skłaniać do zastanowienia nad hipokryzją naszych czasów, która każe ludziom, którzy nie wierzą już w istotę małżeństwa wydawać majątek na wystawny cyrk, z duchownym, obrączkami, kwiatami, drogimi prezentami i oczywiście białą (na znak czystości) suknią panny młodej.
Marzena Salwowska
/.../
Leave a Comment Ekranizacja światowego bestsellera autorstwa M. L. Stedmana. Obraz ten opowiada o małżeństwie Toma (weterana I wojny światowej) oraz młodej Isabel, mieszkającej dotąd wraz ze swymi rodzicami, której dwaj bracia zostali zabici w czasie wojny. Isabel i Tom są szczęśliwym małżeństwem mieszkając na jednej z wysp, gdzie Tom pracuje jako latarnik morski. Jest jednak w ich związku coś, co stanowi dla nich źródło dużego smutku. Otóż, Isabel nie może urodzić dziecka, gdyż wszystkie jej ciąże kończą się poronieniem. Pewnego dnia, Tom wpatrując się ze swej latarni w wody oceanu, spostrzega, iż dryfuje na nich łódka. W łódce okazuje się zaś znajdować martwy mężczyzna wraz z wciąż żyjącym niemowlęciem płci żeńskiej. Choć Tom pragnie, zgodnie z procedurami i przepisami, powiadomić o tym wydarzeniu odpowiednie organy, Isabel bierze ową okoliczność za swoisty Boży palec, przekonując swego męża, by stali się nową rodziną dla odnalezionej przez nich małej dziewczynki. Choć jednak Tom i Isabel wkładają wiele wysiłku w to, by wyglądało na to, iż niemowlę w rzeczywistości jest ich naturalnym dzieckiem, po pewnym czasie w ich życiu pojawia się prawdziwa matka dziewczynki (o której istnieniu wcześniej nie wiedzieli). To stawia ich przed wielkim dylematem życiowym oraz narastającymi komplikacjami.
Film pt. „Światło między oceanami” na płaszczyźnie etycznej i światopoglądowej pod wieloma względami można ocenić pozytywnie. Są tu wszak – raczej przychylne (a na pewno nie negatywne) wyraźne i nierzadkie nawiązania do Boga, modlitwy oraz wiary chrześcijańskiej. Obraz ten swą treścią dotyka też wielu z wartości moralnych, takich jak przebaczenie, poświęcenie, miłość bliźniego, uczciwość, prawdomówność, odpowiedzialność za swe czyny. I choć może wydawać się, że znaczenie niektórych z cnót i zasad pewne z wątków zdają się w paru miejscach relatywizować, to naszym zdaniem jest to wrażenie mylne. Film ów pokazuje raczej daleko idące konsekwencje naszych złych czynów – to, że czasami potrafią one wprowadzić niezmiernie wiele chaosu w życie różnych ludzi, stwarzając wrażenie, iż nie ma już z niektórych sytuacji dobrego etycznie wyjścia. Jak już jednak wspomnieliśmy, wedle nas, jest to tylko wrażenie, jakie niezbyt opatrznie niektórzy mogli by wyciągnąć z fabuły tego obrazu, gdyż chwila zastanowienia pozwala stwierdzić, iż całej masy kłopotów i cierpienia bohaterzy tego filmu mogliby zaoszczędzić sobie, gdyby postąpili na samym początku, tak jak powinni.
W zasadzie jedynymz poważniejszym zastrzeżeniem, jakie można mieć wobec tej produkcji, to obecność w nim zbyt śmiałych scen erotycznych. Choć i w tym przypadku najwyraźniej twórcy filmu starali się owe ujęcia, mimo wszystko, stonować i nie popadać przy ich pokazywaniu w obsceniczność czy wulgarność (aczkolwiek oczywiście o wiele lepiej by było, gdyby sceny te były krótsze i tylko sugerowały intymne pożycie, a nie pokazywały niektóre z jego elementów). Jednak poza tym, jeśli chodzi o inne formy przekazu użyte w tej produkcji, to nie można na nią narzekać. Stroje niewiast są tu – zgodnie z epoką, w której rozgrywa się akcja filmu – skromne i wstydliwe. Nie ma obscenicznych dialogów i aluzji, a wulgarne słowa występują w ilościach śladowych.
Jeśli chodzi o walory artystyczne omawianego obrazu, to i pod tym względem możemy go pochwalić. Gra aktorów jest bowiem utrzymana na wysokim poziomie, akcja ciekawie poprowadzona, plenery piękne, wnętrza domów i kostiumy aktorów oddane w duchu epoki, w której osadzona została akcja filmu.
Zachęcamy więc do obejrzenia w kinach filmu pt. „Światło między oceanami”.
Mirosław Salwowski
/.../