Film ten stanowi kinową biografię słynnego brytyjskiego zespołu „Queen” oraz jej jeszcze sławniejszego wokalisty Freddiego Mercury’ego. Obraz ten pokazuje rozwój kariery tej grupy od czasu, gdy przyłączył się do niej Freddie Mercury aż do jej występu na dobroczynnym koncercie „Live Aid”, który miał miejsce na stadionie Wembley w Londynie dnia 13 lipca 1985 roku.
Na płaszczyźnie moralnej i światopoglądowej wymowa tego filmu jest dość dwuznaczna. Oczywiście są w nim pozytywne rzeczy w rodzaju położenia akcentu na więzi przyjaźni czy pomoc udzielaną bliźnim. Ba, można nawet powiedzieć, że hedonizm i rozwiązłość są tu pokazane w krytyczny sposób, gdyż oddający się takowym rzeczom Freddie Mercury zobrazowany jest w filmie jako osoba w dużej mierze samotna i cierpiąca. Niestety jednak, coś co można nazwać jako „stały homoseksualny związek” jest tutaj odmalowane w wyraźnie życzliwy sposób. Freddie po okresie hulaszczego trybu życia miał bowiem wejść w taką właśnie relację i twórcy filmu ukazali to jako pozytywne oraz budujące doświadczenie. Jednak, choć – prawdopodobnie – mniejszość homoseksualistów oraz (zapewne w nieco większym zakresie) lesbijek – praktykuje coś w rodzaju „stałych związków”, to i tak ich czyny są wtedy śmiertelnie grzeszne i wiodą ich one do wiecznego potępienia.
Ponadto, nie jesteśmy pewni, czy artystyczna działalność zespołu „Quenn” zasługuje na specjalne uznanie w postaci poświęcania mu osobnego, aprobatywnego względem niego filmu. Owszem, talent wokalny Freddiego Mercury’ego oraz muzyczne zdolności innych członków tego zespołu, są trudne do zakwestionowania. Jednak integralną częścią działalności „Quenn” był też bezwstyd, obsceniczność i nawiązania do homoseksualnej subkultury, którymi Freddie epatował na scenie. I tego nie można usprawiedliwiać w imię uznania dla muzycznego kunsztu owej kapeli.
Mirosław Salwowski /.../
Opowieść o czternastoletniej Susie, której młode życie zostaje brutalnie przerwane przez seryjnego mordercę (i prawdopodobnie też pedofila). Tragedia ta jest jednak dopiero początkiem właściwej historii, którą przekazują nam twórcy filmu. Otóż Susie trafiając po swej śmierci do „zaświatów” i czekając na wejście do Nieba, obserwuje swych bliskich, przyjaciół, a także swego oprawcę, próbując przy tym skontaktować się z niektórymi z tych osób. Tak więc, główna bohaterka przebywając już w „innym wymiarze” widzi rozpacz swych rodziców, a następnie to, jak ich małżeństwo się rozpada, patrzy, jak dorasta jej rodzeństwo, a także jest świadkiem tego, iż jej morderca ciągle umyka ludzkiej sprawiedliwości.
Można powiedzieć, iż film ten zasługuje na dwie odrębne oceny dla dwóch jego płaszczyzn. A mianowicie, w warstwie stricte moralnej ów zasługuje na względną (czyli z pewnymi zastrzeżeniami) pochwałę. Na tej płaszczyźnie mamy bowiem do czynienia z utrzymaną w dość tradycyjnej konwencji opowieścią o zmaganiu się dobra ze złem. Dobro oraz niegodziwość są tu utożsamiane tak z poszczególnymi postaciami owego filmu, ale również walka pomiędzy tym, co szlachetne, a tym, co podłe wydaje się przebiegać w sercach owych osób (co jednak nie zamazuje nam zbytnio obrazu tego, kto w ostatecznym rozrachunku reprezentuje tu dobro, a kto zło). Mamy tu także pokazany przykład normalnej, kochającej się rodziny, która co prawda w obliczu tragedii przechodzi wielki kryzys, jednak ów zostaje pokonany. Co prawda dwuznacznym wątkiem jest tu postać i zachowanie się babci Susie, która pali papierosy, używa mocnego makijażu, a także zachęca swą wnuczkę do tego, by zaczęła się (w domyśle – zmysłowo) całować z chłopakiem, który jej się podoba (podając przy tym swój przykład). Jest to niejasny w swej wymowie element tego filmu, gdyż obserwując zachowanie się babci Susie, tak naprawdę trudno jest dociec, w jakim duchu zostaje ono nam tu pokazane (pewną jednak wskazówką, że jest to raczej duch przychylny, stanowi to, iż ostatecznie sama Susie realizuje nawet „z zaświatów” rady swej babci odnośnie do całowania się z chłopakiem). Być może jednak zbłądzimy teraz przez zbytnią łagodność, ale nie wydaje się nam, by ów element niszczył ogólnie budujący moralnie przekaz tego filmu. Z pewnością go osłabia i należy zwrócić nań krytyczną uwagę, ale mimo wszystko, chyba jednak nie przekreśla wartości owego obrazu w omawianym aspekcie.
To co jednak powiedzieliśmy o stricte moralnej płaszczyźnie owego filmu, w żaden sposób, nie możemy odnieść do jego warstwy o charakterze bardziej światopoglądowym. Powiedzieć bowiem, że wizja „zaświatów” i Nieba, jaka jest przedstawiona w tym obrazie, stanowi herezję, byłoby tu chyba zbytnią łagodnością. Tak naprawdę jest to bowiem wizja potwornie wręcz bezbożna. Nie ma tu bowiem nie tylko ani jednego słowa, ale nawet żadnej zawoalowanej aluzji do Boga, Chrystusa, Aniołów, Bożego Sądu po śmierci, etc. O ile można jakoś tam próbować usprawiedliwiać brak odniesień do chrześcijaństwa czy w ogóle religii, w filmach poruszających tematykę moralną i relacji międzyludzkich (przynajmniej wówczas, gdy w takowych przynajmniej nie ma ataków na wiarę w Boga i religię), o tyle mówienie o Niebie bez takich odniesień jest już po prostu jawną bezbożnością i niedorzecznością. Niebo jest bowiem stanem i miejscem najwyższej Bożej łaski, jaka może spotkać człowieka, a nie czymś w rodzaju fantastycznych kreacji silnego ludzkiego ducha (jak zdaje się sugerować ów film).
Zasadniczo odradzamy zatem ów film. Co prawda jest on wzruszający i może dawać do myślenia, ale pod płaszczykiem tego wydaje się zwodzić widzów fałszywymi wizjami i doktrynami.
Marzena Salwowska /.../
Bohaterem tego pomysłowego komediodramatu, którego akcja rozpoczyna się w pamiętnym roku 1989, jest młody mieszkaniec Berlina Wschodniego Aleks. Pewnego dnia, matka chłopaka, enerdowska idealistka i aktywistka, przypadkowo zauważa swojego syna pośród protestujących. Jest to dla niej taki szok, że dostaje ataku serca, po którym zapada w 8-miesięczną śpiączkę. W tym stanie przesypia upadek Muru Berlińskiego i wszystkie przemiany, jakie następują w jej ukochanej ojczyźnie, które byłyby dla niej trudne do przyjęcia. Kiedy wreszcie budzi się ze śpiączki, Alex, bojąc się, że prawda może ją zabić, postanawia za wszelką cenę utrzymać matkę w nieświadomości co do zmian, które zaszły w czasie jej nieświadomości. Na jej potrzeby, z pomocą siostry, przyjaciół i znajomych, „reaktywuje” NRD, począwszy od ogórków spreewaldzkich po socjalistyczną „telewizję”.
Film ten nie jest pozbawiony pewnych zalet. Do tych zaliczyć zapewne można humorystyczne przypomnienie pewnych absurdów socjalistycznej utopii, którą przez dziesiątki lat próbowano wcielić w życie, również w NRD. Istotnym atutem tego obrazu jest też to, że film nie pomija również ciemnej strony transformacji ustrojowej, jaka zaszła w demoludach -zachłyśnięcia się Zachodem, które objawiało się tu w bezrefleksyjnym „łykaniu” wszystkiego co ów Zachód oferuje, łącznie z zepsuciem moralnym (tu: pornografia) czy większą chciwością na pieniądze.
Niewątpliwą zaletą filmu jest też to, że jego siła napędowa to pełna oddania i gotowa na poświęcenia miłość Alexa do matki. Niestety, miłość ta popycha go do czynów, które trudno pozytywnie ocenić. Całe bowiem jego postępowanie opiera się na jednym poważnym kłamstwie, dla którego utrzymania brnie on w coraz większą ilość kłamstw i kłamstewek. Co gorsza, osobą okłamywaną jest tu śmiertelnie chora kobieta, której w ten sposób zabiera czas na stanięcie w prawdzie i przygotowanie do dobrej śmierci. Takie postępowanie, do jakiego może zachęcać ten film, może być szczególnie niebezpieczne w przypadku osób umierających, które, podobnie jak matka Alexa, żywią poglądy i przekonania (tu: wiara w komunizm i ateizm), oddzielające je od Boga. I zanim czytelnik w tym momencie wzruszy ramionami i powie „To tylko film”, proszę zastanowić się, ilu znamy lekarzy, którzy w stosunku do swoich śmiertelnie chorych pacjentów postępują podobnie – karmiąc ich „miłosiernymi” kłamstwami, odbierając im prawo do poznania prawdy i w rezultacie skracając czas na właściwe przygotowanie się do, tak ważnego, momentu śmierci. A wszystko to w imię chwilowego lepszego samopoczucia pacjenta.
Ponieważ w filmie ten wiodący wątek nie został,niestety, zneutralizowany przez jakąś wyraźniejszą naganę, a zakończenie filmu sugeruje, iż główny bohater postępował słusznie i że istnieją sytuację, kiedy kłamstwo jest moralnie lepsze od mówienia prawdy, trzeba ten obraz uznać za wyraźnie dwuznaczny czy wręcz niebezpieczny.
Marzena Salwowska
/.../
Jedna z bardziej znanych polskich komedii w reżyserii Stanisława Barei. Jej treścią są perypetie magistra historii sztuki, Stanisława Marii Rochowicza, który będąc niesłusznie oskarżonym o kradzież pewnego obrazu, ukrywa się i pracuje w przebraniu kobiety (podając się za gosposię domową „Marysię”), jednocześnie próbując namalować kopię przedmiotu, o którego zagarnięcie jest podejrzany. Choć początkowo, Stanisław ma różne problemy ze swymi pracodawcami, to jednak ostatecznie – mimo, iż odium podejrzenia o kradzież zostaje z niego zdjęte, pod presją swej żony, która zauważa, że jako „gospodyni domowa” zaczyna on zarabiać więcej pieniędzy niż poprzednio – postanawia dalej udawać kobietę, by uzyskiwać w ten sposób większe zarobki.
Film pt. „Poszukiwany, poszukiwana” postanowiliśmy oznaczyć jako „wyraźnie dwuznaczny”, gdyż, nawet jeśli w swej treści i wymowie nie jest on jawną pochwałą czy usprawiedliwieniem takich zakazanych i potępionych przez Boga praktyk jak przebieranie się w w stroje płci przeciwnej (por. Powtórzonego Prawa 22: 5), czy też kłamstwo oraz oszustwo (patrz: Efezjan 4: 25; Przysłów 12: 22), to jednak niezwykle trudno byłoby z niego wyciągnąć wniosek, iż coś takiego zostało tu poddane jakiejś wyraźniejszej krytyce czy dezaprobacie. Co prawda, główny bohater w pewnym momencie wścieka się na swą opisaną już wyżej sytuację, jednak koniec końców, by zarabiać więcej, decyduje się dalej udawać kobietę. Poza tym, Stanisław, nie wydaje się też być zbyt wiernym swej żonie, gdyż wykorzystując swe przebranie za kobietę, zaleca on się do pewnej młodej niewiasty.
/.../
Bijący rekordy popularności serial telewizyjny opowiadający o politycznej karierze Francisa „Franka” Underwooda, który „idąc po trupach” pnie się po kolejnych szczeblach władzy aż do zdobycia urzędu prezydenta Stanów Zjednoczonych.
Na płaszczyźnie moralnej i światopoglądowej serial ten przytłacza widza swym mrocznym, cynicznym klimatem oraz czymś, co można by nazwać „niemoralną beznadzieją”. Ktoś może powie, iż powyższe określenia są przesadne i niesprawiedliwe, wszak czy nie ma wiele prawdy w tym, iż kulisy polityki są często brudne, niemoralne i wstrętne? Mimo wszystko trudno też w tym serialu dopatrzeć się jakichś bardziej otwartych czy bezpośrednich pochwał wobec złych czynów w nim pokazanych. Problem z „House of Cards” polega jednak na tym, że przyciąga uwagę widza rozległymi obrazami i opisami nieraz bardzo wielkiego zła, jednocześnie nie dając względem owych nieprawości żadnej wyraźniejszej alternatywy. Innymi słowy: wszyscy z głównych i wyrazistych bohaterów tego serialu to postaci złe, występne i skorumpowane – to one tu wygrywają, nadają ton fabule i angażują uwagę widza. Ci zaś, którzy próbują jeszcze w ukazanym tu świecie postępować dobrze i porządnie, ostatecznie i tak przegrywają, upadają i dają za wygraną. Zasadniczo rzecz biorąc nie ma w tej produkcji takich, występujących przecież jeszcze w kinie hollywoodzkim, tradycyjnych i de facto chrześcijańskich motywów jak: „happy end”, dobro, które ostatecznie zwycięża i nadzieja, że zło w końcu nie będzie mieć ostatniego słowa. Można powiedzieć, że „House of Cards” poprzez stworzoną przez siebie kreację swoistych „antybohaterów” podsuwa nam istne antytezy wymienionych wyżej motywów, a więc: „zło zawsze zwycięża„, „dobro ostatecznie rzecz biorąc jest słabe i skazane na porażkę„; „ostatnie słowo należy nie do sprawiedliwych, lecz do złych i występnych„. Nawet imię Jezusa, jeśli się tu pojawia to raczej w kontekście zakłamania i hipokryzji Francisa Underwooda albo też lesbijskiego związku prostytutki Rachel z Lisą (którą angażuje się w życie jednej z chrześcijańskich wspólnot).
Pismo święte poleca nam: „wszystko, co jest prawdziwe, co godne, co sprawiedliwe, co czyste, co miłe, co zasługuje na uznanie: jeśli jest jakąś cnotą i czynem chwalebnym – to miejcie na myśli!” (Flp 4, 8). To dobry powód, by unikać serialu „House of Cards”.
/.../
Główna bohaterka filmu to osiemnastoletnia Juliette Hardy. Dziewczyna została powierzona opiece pewnego małżeństwa, które traktuje ją raczej jako darmową siłę roboczą niż członka rodziny. Juliette nie zawraca sobie zresztą zbytnio głowy pracą w sklepie, bardziej zainteresowana jest adoratorami, z pośród których szczególnymi względami obdarza Antoine. Chłopak jednak nie traktuje jej poważnie i po krótkim romansie porzuca. O względy Juliette zabiega również otwarcie dużo starszy od niej biznesmen, podkochuje się też w niej skrycie młodszy, dość nieśmiały, brat Antoine’a -Michel. Tymczasem Juliette grozi odesłanie do sierocińca ze względu na niemoralne prowadzenie (gdzie musiałaby przebywać do 21 roku życia). Przed tą perspektywą uratować ją może jedynie szybkie małżeństwo …
Gdyby brać pod uwagę jedynie samą fabułę, to film ten (poza pewnymi sugestiami, o których później) można by uznać za w miarę budujący. Przedstawia on bowiem trudną historię bardzo młodego małżeństwa, które przetrwa głównie dzięki cierpliwej miłości i nieoczekiwanej dojrzałości młodego męża. Również dla współczesnego widza krzepiące mogą być sceny, w których młodzi małżonkowie starają się budować trwałą jedność wbrew przeszłości, niechęci otoczenia i rodziny, czy wreszcie własnym skłonnościom i złym nawykom.
Niestety, od pewnego momentu obraz ten dryfuje w niebezpiecznym kierunku, by wreszcie osiąść na moralnej mieliźnie. Pokazuje bowiem seksualne pożądanie jako popęd, któremu nie sposób się właściwie oprzeć, nawet kiedy prowadzi to do cudzołóstwa. Takie myślenie jest sprzeczne już nie tylko z moralnością chrześcijańską, ale z etyką każdej (niezdegenerowanej ) cywilizacji, która w człowieku widzi więcej niż uległe instynktom zwierzę.
Największą wadą filmu nie jest jednak jego fabuła , lecz lubieżny klimat. Warto przypomnieć, że produkcja ta wchodząc na ekrany w 1956 r. wywołała lawinę protestów oburzonych widzów. Natomiast już współczesnemu odbiorcy, przywykłemu do pornograficznych wstawek w zwykłych serialach, emitowanych przed godziną 22.00, film Vadima może wydawać się wręcz niewinny. Ta różnica w odbiorze wcale jednak nie świadczy na korzyść filmu (czyniąc go rzeczywiście „niewinnym”), lecz raczej pokazuje, jak przez raptem pół wieku stępiła się nasza moralna wrażliwość. Film Vadima jest też przykładem tego, jak kino cynicznie wykorzystuje hasło „seksualnego wyzwolenia”, by łatwiej kupczyć ciałami kobiet. Ta francuska produkcja posługuje się bowiem (tak powszechnym dziś) prostym chwytem – ponętna aktorka ma za zadanie przede wszystkim tak wdzięczyć się w zmysłowych pozach na ekranie, by wzbudzać wiadomego rodzaju zainteresowanie mężczyzn i chęć naśladownictwa u (zwykle spragnionych męskiego zainteresowania) kobiet. Chwyt ten, tak popularny w dzisiejszym kinie, w latach 50-tych potrafił wzbudzić jeszcze słuszne oburzenie. Dziś niestety już rzadko kogo brzydzi takie kupczenie kobiecym ciałem – oferowanie zmysłowej seksualności niewieściej (w Bożym zamyśle będące darem dla jej męża) każdemu, kto zechce zapłacić za bilet.
Marzena Salwowska
/.../
„Życie Pi” to ekranizacja bestselerowej powieści Yanna Martela. Głównego bohatera, hindusa o niezwykłym imieniu Piscine Molitor Patel, poznajemy, gdy, już jako dorosły mężczyzna, opowiada pewnemu pisarzowi niezwykłą historię swojej młodości. Pi urodził się w Indiach, jednak, kiedy prowadzone przez jego rodziców zoo zaczęło podupadać, ojciec chłopaka zdecydował, że cała rodzina poszuka lepszego życia w Kanadzie. W czasie rejsu transportującego rodzinę Pi i zwierzęta z jej zoo, ma miejsce sztorm, który zatapia statek. Dalej, wedle opowiadania Pi, znajduje się on wraz z paroma ocalałymi zwierzętami w jednej szalupie ratunkowej na otwartym oceanie, by przez kolejne 227 dni walczyć o przetrwanie.
Jako, że nie zamierzam nikogo zachęcać do oglądania tego filmu, pozwolę sobie już na wstępie zdradzić, że bohaterami tego filmu (poza Pi rzecz jasna) nie są wbrew pozorom zwierzęta (chyba, że „zwierzęta w nas”). Omówienie tej produkcji, zacznę od tego, co wydaje się w niej najbardziej wartościowe. A jest to przede wszystkim afirmacja życia i nadziei. Zaletą filmu jest też niewątpliwie pokazywanie piękna Bożego stworzenia, zwłaszcza przyrody.
Pozory dobra mogą też sprawiać pojawiające się w tej produkcji pozytywne odniesienia do chrześcijaństwa, modlitwy, wiary w Boga, a zwłaszcza okazywana sympatia do Syna Bożego. Niestety, te elementy przypominają pewną ilość miodu, która ma posłużyć jako lep na muchy. W początkowych scenach film daje widzowi nadzieje, że ujrzy tu nawrócenie głównego bohatera. Bowiem ten, wychowany przez ojca ateistę i matkę hinduistkę, chłopiec styka się w pewnym momencie z chrześcijaństwem. Pewnego dnia (w ramach zakładu) wchodzi do kościoła, by napić się wody święconej. Spotyka tam księdza, który głosi mu podstawy Ewangelii. Pi jest zafascynowany osobą Jezusa Chrystusa. Zamiast jednak przyjąć Syna Bożego jako jedynego Pana i Zbawiciela, postanawia wyznawać jednocześnie chrześcijaństwo, islam i hinduizm. W dorosłym życiu dołącza do „kompletu” jeszcze judaizm (wykłada nawet Kabałę na uniwersytecie). Taki stan rzeczy zyskuje przychylność jego matki, która widzi w tym naturalny etap poszukiwań wieku dojrzewania. Natomiast ojciec ateista, z którego rozumowaniem przyjdzie mi się tu zgodzić, uważa, że wierzyć we wszystko to tak naprawdę nie wierzyć w nic. Wolałby też, by jego syn wierzył nawet w coś, z czym on sam się nie zgadza, niż żeby przyjmował wszystko bez zastanowienia. I, jak już powiedziałam, trudno mi nie zgodzić się z tym rozumowaniem, jako że łączenie chrześcijaństwa chociażby z islamem jest w istocie niedorzeczne, nawet z punktu widzenia klasycznej logiki, gdzie dwa wzajemnie sprzeczne zdania, nie mogą być jednocześnie prawdziwe. Weźmy dla przykładu tylko dwa z podstawowych w chrześcijaństwie twierdzeń:
1. Jezus jest Synem Bożym. Odpowiedź islamu to: Jezus nie jest i nie może być synem Boga, a słowa Koranu nakładają klątwę na każdego, kto tak twierdzi -„Tak więc, ci którzy wyznają że Jezus jest Synem Bożym, mają być przeklęci przez Allacha” (Sura 9:30, 31).
2. Jezus umarł za nasze grzechy na krzyżu. Odpowiedź islamu: Jezus nie umarł na krzyżu.
Zatem nawet czysto ludzka logika czy zdrowy rozsądek mówią nam, że podejście Pi do religii, które w filmie jest wyraźnie ukazywane w pozytywnym świetle, jest niedorzeczne. Co jednak znacznie istotniejsze, sam Bóg przez swoje Słowo mówi nam, że takie postępowanie nie jest mu miłe, a wręcz wstrętne. Na poparcie tych słów pozwolę sobie zacytować jeden z licznych wersetów Pisma św., które o tym mówią: „Nie wprzęgajcie się z niewierzącymi w jedno jarzmo. Cóż bowiem ma wspólnego sprawiedliwość z niesprawiedliwością? Albo cóż ma wspólnego światło z ciemnością? Albo jakaż jest wspólnota Chrystusa z Beliarem lub wierzącego z niewiernym?” (2 Kor 6,14-15). Kto w świetle Nowego Testamentu jest niewiernym, objawia nam zaś inny werset: „Któż zaś jest kłamcą, jeśli nie ten, kto zaprzecza, że Jezus jest Mesjaszem? Ten właśnie jest Antychrystem, który nie uznaje Ojca i Syna. Każdy, kto nie uznaje Syna, nie ma też i Ojca, kto zaś uznaje Syna, ten ma i Ojca.” (1 Jn 2,22)
Przez większość filmu wydaje się, że, chociaż stosunek do religii jest tu pełen zamętu, to przynajmniej mamy tu do czynienia ze szczerą wiarą w Boga. Niestety, i w tym „Życie Pi” zawodzi, gdyż na końcu okazuje się, że dla głównego bohatera Bóg jest jak bardziej kolorowa wersja jego historii – sam decydujesz, czy chcesz w nią (Niego) wierzyć, czy nie. A że ta barwniejsza wersja nie wydaje się prawdziwa, wnioski nasuwają się same …
Innym wątpliwym elementem filmu jest przedstawianie w negatywnym świetle spożywania mięsa przez ludzi. Wegetarianie są tu pokazywani wyłącznie w pozytywnym świetle, zaś czarnym charakterem jest kucharz, który pogardliwie odnosi się do osób niespożywających mięsa (jego „alter ego” w szalupie ratunkowej to odrażająca hiena). Chociaż samo powstrzymywanie się od tego rodzaju pokarmów nie jest niczym złym (może być nawet chwalone jako praktyka ascetyczna), to twierdzenie, że ludzie czynią coś moralnie niewłaściwego spożywając mięso, jest już niebiblijne i heretyckie.
„Życie Pi” to niebezpieczna mieszanka, przygotowana według wzoru: jedna część dobrego wina, jedna część trucizny i jedna część wody. Dlatego też oznaczam ten produkt etykietką z dwoma czaszkami.
Marzena Salwowska
/.../
Film opowiada o, zakończonym w 1973 r. przez słynny mecz tenisowy, sporze jaki wiedli ze sobą sportsmenka i feministka, Billie Jean King, oraz tenisista Bobby Riggs. Przedmiotem kontrowersji między nimi była ocena faktu zarabiania przez kobiety będące zawodowymi tenisistkami o wiele mniejszych pieniędzy niż, mający podobnego kalibru osiągnięcia, mężczyźni. Riggs twierdził bowiem, że niewiasty z natury grają gorzej, skutkiem czego przyciągają mniejszą widownię, więc ich zarobki powinny być niższe. King natomiast uważała, iż to z powodu irracjonalnej, niesłusznej dyskryminacji gra kobiet nie jest dostatecznie promowana i dlatego cieszy się mniejszym zainteresowaniem. Tych dwoje ustaliło między sobą, że zmierzą się w tenisowym „pojedynku”, który miał dać odpowiedź na pytanie czy kobieta jest, czy nie jest w stanie dorównać w tej grze mężczyźnie.
Obraz ten, przypomina obiad, gdzie daniem głównym jest mięso, które, choć zawiera parę niebezpiecznych kości, to samo w sobie jest nawet zjadliwe i pożywne; prawdziwie niebezpieczna trucizna ukryta została w deserze. Większość filmu, nawet jeśli daleka jest od ideału, wydaje się całkiem mądra i mogąca kierować ludzi ku lepszemu. Mimo bowiem faktu, że główną bohaterką jest znana działaczka spod znaku ideologii jawnie wrogich tradycyjnej moralności, to przez większą część seansu nie rozbrzmiewa tu nachalna feministyczna propaganda np. aborcyjna czy obyczajowa. Mamy za to krytykę faktycznie niesprawiedliwych nierówności międzypłciowych, jakie tu i ówdzie spotyka się na świecie. Ostatecznie fakt, iż King wygrała mecz z Riggsem, zdaje się przyznawać jej rację w kwestii nieistnienia w przypadku tenisa jakichś radykalnych różnic w jakości gry między mężczyznami a kobietami, co powinno się gwoli sprawiedliwości przekładać na wysokość zarobków. Uprawianie rzeczonej dyscypliny nie wymaga bowiem od zawodników aż tak immanentnie męskich cech jak naprawdę wielka siła fizyczna co np. kulturystyka
(w tenisie bardziej liczą się pewna wytrzymałość i precyzja w strzałach, które to cechy wiele kobiet może w sobie wyrobić, nie zatracając mimo tego swej na ogół delikatniejszej budowy, ani nie czyniąc rewolucji w swej fizjologii, gospodarce hormonalnej, itp).
Film stanowi także wyraźną przestrogę przed pychą, bowiem Bobby Riggs przegrał mimo swego dużego doświadczenia również z tego powodu, że kiedy King sumiennie trenowała, on, pewien zwycięstwa, zajmował się głównie kampanią medialną mającą podkreślić jego walory oraz dogryźć przeciwniczce. Ostatnim z dość pozytywnych elementów filmu jest pokazanie w przychylny sposób faktu, iż tenisista, po poniesieniu porażki i wycofaniu się ze świata sportu postanowił naprawić relacje ze swą żoną, Priscillą (ich związek dotknął znaczny rozkład pożycia).
Przez znaczną część produkcji twórcy rozwijają wątek homoseksualny, dotyczący związku między główną bohaterką, a jej fryzjerką, Marilyn Barnett. Znajdują się tu w związku z tym dwie sceny, w których niewiasty te dopuszczają się sodomii; nie są one zbyt długie, a sposób zobrazowania owego grzechu nie jest może nadmiernie szokujący, ale i tak z pewnością mamy tu do czynienia z gorszącą i nie dającą się usprawiedliwić nieskromnością. Nieprawość tych postaci jest tym większa, że King miała w tym czasie męża, a więc jednoczynowo dopuszczały się one też cudzołóstwa. Początkowo jednak nie jest do końca jasne, jaki stosunek do występku kobiet mają twórcy, bo pokazane są wyrzuty sumienia występujące u głównej bohaterki oraz to, że ów związek stał się dla niej źródłem kłopotów (rozterki moralne sprawiły, iż nie mogła się skupić i przegrała jeden mecz).
Ważąc dotychczas wymienione wady i zalety filmu myślę, że oceniłbym go jako „dobry, ale z bardzo poważnymi zastrzeżeniami”. Niestety twórcy postanowili na koniec „zaszarżować” jeśli chodzi o manifestację swych lewicowych sympatii. Tak więc „happy endem” produkcji jest opuszczenie małżonka przez Billie Jean King i odnalezienie „prawdziwego szczęścia” w związku z Marilyn. Podkreślono nadto z uznaniem jej wieloletnie zaangażowanie na rzecz „praw osób LGBT”, czyli przede wszystkim prawnej legitymizacji ich wynaturzonych związków. Skrzętnie przemilczano bardziej drastyczne i mogące budzić kontrowersje elementy jej biografii, np. fakt, że w 1971 r. poddała się aborcji i to w wyniku motywacji zasługującej na szczególne potępienie (jak później wyznała, pochłaniała ją kariera, wobec czego miała nie być gotowa na dziecko).
Do twórców tego obrazu, choć zawarli w nim również wartościowe moralnie elementy, można w dużej mierze zastosować bliblijną przestrogę: „Biada tym, którzy zło nazywają dobrem, a dobro złem, którzy zamieniają ciemności na światło, a światło na ciemności, którzy przemieniają gorycz na słodycz, a słodycz na gorycz” (Iz 5: 20). Natomiast jeśli chodzi o samą Billie Jean King to, jako że wciąż żyje, proponuję modlić się za nią, aby miłosierny Bóg wywiódł ją
z wszelkich błędów i uchronił od wiecznego potępienia.
Michał Jedynak /.../
Film nakręcony na podstawie komiksu autorstwa Dave’a Gibbonsa i Marka Millara. Agent służb specjalnych, Harry Hart ps. „Galahad”, decyduje się wciągnąć do ich szeregów Eggsy’ego Unwina, syna swego poległego przed laty przyjaciela. Jeden ze szpiegów pracujący dla tytułowej agencji Kingsman, mający pseudonim „Lancelot”, poległ bowiem podczas wykonywania swej misji i potrzebny jest ktoś, kto zastąpiłby go. Eggsy przyjmuje propozycję „Galahada”, gdyż chce wyrwać się z biednej i ocierającej się o patologię rodziny (jego matka po śmierci męża związała się z bijącym ją pijakiem). Młodzieniec wraz z innymi kandydatami na następcę „Lancelota” przechodzi, zaprogramowane przez instruktora o pseudonimie „Merlin”, wyczerpujące szkolenie, lecz zajmuje wśród kandydatów drugie miejsce (zaszczytu przyjęcia do agencji dostępuje zamiast niego jego koleżanka Roxy). Tymczasem, podejrzewany o snucie niecnych planów, miliarder Richmond Valentine przeprowadza zakrojoną na olbrzymią skalę, polegającą na rozdawaniu kart do telefonów komórkowych, akcję, za którą kryją się zbrodnicze zamiary. Przeciągnął on na swą stronę także szefa agencji, noszącego pseudonim „Artur”. Skoro wpływy przestępcy sięgają nawet kierownictwa tajnych służb, to chyba jednak bez Eggsy’ego sobie one nie poradzą…
Trzeba przyznać, iż biorąc pod uwagę walory moralne, film ten ma jeden bardzo silny punkt – jest nim krytyka fałszywej, demonicznej „ekologii”, która świat przyrody stawia ponad człowieka. Valentine bowiem tak zaprojektował rozdawane karty, aby w wyznaczonym przezeń momencie wysłały one impuls, który miał sprawić, iż ludzie znajdujący się w zasięgu jego działania straciliby wszelkie zahamowania, dostaliby szału i mordowaliby się nawzajem. W ten sposób cała ludzkość (prócz wybrańców Valentine’a) miała powybijać się własnymi rękami, spełniając tym samym chore marzenie miliardera o uwolnieniu Ziemi od niszczących ją „pasożytów”. Trudno nie dostrzec, iż czarny charakter tego filmu prezentuje myślenie niewiele różniące się od, prezentowanych przez niektóre nurty współczesnej skrajnej lewicy, idei, które znajdują niejednokrotnie poparcie właśnie u możnych tego świata. Aby nie być gołosłownym przytoczę tu przykład małżeństwa Gatesów, które, w trosce o walkę z przeludnieniem i emisją dwutlenku węgla do atmosfery, wyraziło poparcie dla chińskiej „polityki jednego dziecka” (oznaczającej przymusowe zabijanie nienarodzonych dzieci rodzin, które doczekały się większej ilości potomstwa!). Pani Melinda Gates 11 lipca 2012 r. zorganizowała konferencję eugeniczną, na której promowała aborcję jako środek zapobiegania „nadmiarowi ludności”, także jej mąż Bill entuzjastycznie wypowiadał się o możliwości ograniczenia liczby ludzi przez stosowanie odpowiedniej „opieki reprodukcyjnej”. Podobne spotkanie z udziałem multimiliarderów odbyło się w 2009 r. w Nowym Jorku, a wzięli w nim udział tacy finansowi potentaci jak David Rockefeller, Ted Turner, Oprah Winfrey, Warren Buffet, Michael Bloomberg czy też „niezawodny” George Soros, który na proceder zabijania nienarodzonych dzieci wykłada bajońskie sumy (na przykład, jak donosi Media Research Center, w 2017 r. w celu wsparcia proaborcyjnych organizacji wydał 246 684 217 USD). W 2012 r. w tym samym miesiącu, w którym odbywała się rzeczona konferencja, ekologiczna organizacja Greenpeace w hiszpańskim mieście León zaatakowała uczestników marszu w obronie życia, plując na nich, wulgarnie wyzywając i krzycząc: „Niech żyje aborcja!” oraz „Jesteśmy za śmiercią!”. Legalność aborcji jest też punktem programu lwiej części „zielonych” partii politycznych, deklarujących jednocześnie chęć ochrony środowiska naturalnego. Oczywiście prawdziwa ekologia, wyrażająca się w rozumnym, a nie rabunkowym, korzystaniu z zasobów tego świata oraz w dbałości o faunę i florę, nie tylko nie jest sprzeczna z wiarą, ale stanowi element postawy dobrego chrześcijanina (przykładem są tu choćby działania św. Franciszka z Asyżu). Sęk w tym, że powyższe, oparte na zachwianym systemie wartości, postulaty z prawdziwą ekologią mają tyle wspólnego co kamień węgielny z węglem kamiennym.
Wracając więc po tej dość długiej, lecz moim zdaniem potrzebnej, dygresji do treści recenzowanego filmu trzeba zatem stwierdzić, iż fakt, że bohaterowie „Kingsmana” bronią rodzaj ludzki przed ubranym w szaty humanisty szaleńcem i otwarcie nazywają go zbrodniarzem, sprzyja wyrobieniu u widza właściwego stosunku do doktryn, które w świecie cenią wszystkie elementy prócz stworzonego na Boży obraz i podobieństwo człowieka. Docenione tu też zostały takie wartości jak przyjaźń, odwaga, gotowość do walki o słuszną sprawę, miłość do matki oraz etos dobrego mentora, jakim dla Eggsy’ego okazał się „Galahad”, który wyciągnął młodzieńca z londyńskiego półświatka i skierował na drogę służby ojczyźnie.
Na tym należy zakończyć pochwały pod adresem tego obrazu, bo powyższe dobre elementy zostały tutaj (zwłaszcza w ostatnim etapie opowieści) wymieszane z mnogością rzeczy wątpliwych lub wprost odpychających.
Po pierwsze – szokujące jest zakończenie filmu. Uważny czytelnik zauważył już być może, że pseudonimy agentów nawiązują do bohaterów legendy o królu Arturze i rycerzach Okrągłego Stołu. Ostatnie sceny także konstrukcyjnie nawiązują do opowiadań o dzielnych rycerzach uwalniających więzione w wieżach księżniczki, które później zostawały ich żonami, stanowią jednak żałosną tych historii karykaturę. Po, odniesionym wspólnie z „Merlinem” i Roxy, zwycięstwie na Valentinem Eggsy idzie bowiem do celi, więzionej przez zbrodniarza, szwedzkiej księżniczki Tilde, która z wdzięczności za oswobodzenie… dokonuje z nim pozamałżeńskiego, analnego współżycia, na temat którego padają obsceniczne żarty.
Po drugie – główny bohater zdobyte w trakcie szkolenia umiejętności (do których należało także opanowanie sztuk walki) wykorzystuje dla prywatnej zemsty. Zabiera do siebie matkę mającą już dość chamskiego, używającego wobec niej przemocy i często pijanego partnera (to można pochwalić), ale przy okazji spuszcza swemu ojczymowi i jego kompanom „łomot” ewidentnie wykraczający poza obronę konieczną.
Po trzecie – pozytywni bohaterowie używają kłamstwa dla „wyższych celów”. Kłamie „Galahad”, aby wyciągnąć z Valentine’a potrzebne informacje, kłamią Eggsy i „Merlin”, aby dostać się do siedziby wroga. Nikt tego nie piętnuje, przeciwnie widz ma to uznać za nieodzowne w pracy szpiega.
Po czwarte – znajduje się tu pewien poboczny, ale wyraźnie antychrześcijański wątek. Pierwszy próbny zamach Valentine przeprowadza w protestanckiej świątyni. Znajdujący się tam w celu przeszkodzenia mu „Galahad” mimowolnie wysłuchuje kazania pastora. Duchowny ten, potępiający w swym przemówieniu aborcję, sodomię, rozwody i broniący prawdziwości biblijnego opisu stworzenia świata przedstawiony jest jako fanatyczny, ogarnięty nienawiścią do „normalnych” ludzi obskurant, a w dodatku obsesyjny rasista i antysemita. Zresztą cała ta wspólnota jawi się jako banda ignorantów i chorych fundamentalistów, na których „oświecony” „Galahad” patrzy z nieukrywaną wyższością.
Po piąte – twórcy nie unikają wulgarnej mowy.
Po szóste – chociaż ilość przemocy plasuje się w tym filmie na średnim poziomie i nie jest ona przedstawiana w jakimś „tarantinowskim” stylu, to i tak sposób jej zobrazowania rodzi wiele zastrzeżeń. Jest on pokazana w całości w surrealistycznej i komediowej konwencji, która ma sprawić, iż widz śmieje się ze śmierci lub uszkodzeń ciał przeciwników głównego bohatera zamiast okazywać należną im powagę.
Dla podsumowania można użyć cytatu z piosenki Jakuba Sienkiewicza – „a miało być tak pięknie”. Mógł to być film o rycerskiej walce z próbą zrealizowania opartych na fałszywej doktrynie planów. Niestety sztorm niemoralności zatopił ten statek całkiem niedaleko od portu, do którego zmierzał.
Michał Jedynak
Ps. Zapraszamy do zapoznania się z artykułem poświęconym zagadnieniu obowiązywania absolutnych zasad moralnych w ramach działalności służb specjalnych:
http://salwowski.net/2016/07/14/moralnosc-a-praca-sluzb-specjalnych/ /.../