Leave a Comment Starcie właścicieli dwóch siłowni. Z jednej strony, mamy tu Petera, który zarządza małą, podupadającą i zadłużoną na 50 tyś. dolarów salą gimnastyczną. Z drugiej zaś White’a, właściciela doskonale prosperującej sieci siłowni. Jedynym ratunkiem dla siłowni Petera okazuje się wzięcie udziału w turnieju gry w dodgeballa (tzw. zbijaka), gdzie główną nagrodą jest właśnie 50 tysięcy dolarów. Z pewnymi wahaniami, przy zachęcie i pomocy przyjaciół Peter postanawia podjąć to wyzwanie. Dowiaduje się o tym White, który mając stare porachunki z Peterem, chce pokrzyżować jego plany i formułując silną drużynę też decyduje się zagrać na turnieju „zbijaka”. W ten sposób, White chce przejąć podupadającą siłownię Petera.
Czytając powyższy opis filmu „Zabawy z piłką” można zadać sobie pytanie: co jest w nim takiego złego, że został oceniony na jedną z najbardziej negatywnych not? Czy w sumie sympatyczny i tradycyjny dla amerykańskiego kina motyw o wytrwałej walce wbrew przeciwnościom i nadziei może być punktem wyjścia dla przekazywania widzom bardzo wielu złych treści? To pytanie jest dość naiwne, gdy zważy się, że, w istocie rzeczy, nieraz dobre idee i postulaty były wykorzystywane i zniekształcane w celu szerzenia różnych nieprawości, herezji i fałszywych doktryn. Prosty przykład – chrześcijańska zasada troski o ubogich i pewnego rodzaju podejrzliwości wobec bogatych (proszę jednak nie mylić „pewnej podejrzliwości” z potępianiem bogatych i bogactwa, gdyż są to dwa różne ciężarowo pojęcia) została wykorzystana przez komunizm do zwalczania religii, chrześcijańskiego porządku społecznego i wielu z tradycyjnych wartości. I podobnie jest również w przemyśle filmowym, gdzie często nie tylko, że złe rzeczy są mieszane z dobrymi, ale pewne szlachetne pragnienia i tęsknoty ludzkich serc są wykorzystywane do promowania nieprawości oraz błędu. Film „Zabawy z piłką” jest właśnie jednym z tego przykładów, a jako że natężenie zawartego w nim zła jest bardzo duże, zasługuje on na jedną z najsurowszych ocen.
Ale do sedna, co konkretnie sprawia, iż ów obraz trzeba zdecydowanie napiętnować? Są to następujące rzeczy:
1. Cały ów film jest naszpikowany obscenicznymi, sprośnymi i seksualnymi odniesieniami, tak w sferze słownej jak i wizualnej. Praktycznie nie da się go oglądać, nie będąc narażonym na potok owych obrzydliwości. A to widzimy tu wyjątkowe erotycznie sugestywne tańce półnagich kobiet, a to startująca drużyna „zbijaczy” jest ubrana w stroje „sado-maso”, albo też słyszymy jakiś „gruby” żart. I tak w kółko … O ile w części filmów da się pominąć tym podobne elementy bez straty dla zrozumienia ogółu fabuły, o tyle w wypadku „Zabaw z piłką” podobna cenzura skończyłaby się straceniem wielu wątków i niezrozumieniem jego pokaźnej części. Ten film nie jest więc czymś, co my nazywamy „rybą z ościami”, ale przypomina pajdę chleba ze wszystkich stron gęsto umoczony w fekaliach.
2. Kontrowersje wzbudza też sposób, w jaki przeciwstawieni tu zostali sobie główni bohaterowie. Peter jest w tym filmie „dobrym gościem”. Biedny, skromny, na skraju bankructwa, który podejmuje walkę o przetrwanie – to zazwyczaj budzi pozytywne emocje. Z drugiej strony, mamy zaś White’a – on tu jest „antybohaterem” (butny, pyszny, bezwzględny, dążący do zniszczenia tych, których nielubi). Ale, uwaga, jest w tym kontraście owych postaci jeszcze coś. Otóż, Peter dawniej seksualnie uwiódł ukochaną White’a i ten ostatni mści są na nim za ów postępek. Czy nie widzisz drogi Czytelniku w takim ustawieniu sporu pomiędzy głównymi bohaterami pewnej zasadzki? Otóż, zdrada, uwodzenie czyichś kobiet (bądź mężczyzn) nawet na płaszczyźnie bardzo naturalnej, odruchowo budzi w nas wstręt. Tymczasem to karygodne postępowanie jest zanurzone w kontekście wielu rzeczy, które wzbudzają raczej sympatię niż niechęć. Nie jest wówczas trudno o wywołanie w widzach pewnego rodzaju lekceważenia dla negatywnej powagi cudzołóstwa, czegoś na zasadzie: „No dobra, może i ten gościu uwiódł cudzą kobietą, ale w końcu to on jest tu tym biednym, zaszczutym i walczącym o przetrwanie facetem„. Ktoś może powie: „Ale przecież nie można wykluczyć tego, że podobne sytuacje zdarzają się naprawdę”. Owszem, być może się zdarzają (choć do uwodzenia cudzych żon czy kobiet bardziej pasują właśnie bezwzględność, buta, pyszność, „parcie po trupach do celu”). Tyle tylko, że w tym filmie, nie widzimy ani jednej sugestii, z której wynikałoby, że Peter żałuje swego występku. Wkomponowanie więc w taką historię motywu cudzołóstwa jest bardzo dwuznaczne. To tak, jakby kręcić film o facecie, który zabijał w czasie II wojny światowej Żydów i nie pokazując, że żałował on za to, skupiać się na tym, iż później był ścigany, poniżany, bity, lżony. Owszem, w sensie historycznym i coś takiego mogło się wydarzyć, ale właśnie taki sposób przedstawienia tej historii (zero żalu ze strony mordercy, a skupianie się na cierpieniach, których on później zaznał) musiałoby rodzić uzasadnione pytania o to, czy celem takiego filmu nie było wybielanie tak owej postaci, jak i tego co uczyniła?
3. Elementem „Happy Endu” tego filmu jest swoiste ujawnienie się jednej z pozytywnych postaci kobiecych ze swymi homoseksualnymi skłonnościami. Jakby tego było mało, to jest to jeszcze osadzone w kontekście sugestii, iż owa niewiasta będzie oddawać się erotycznym uciechom tak ze swą kobiecą kochanką, jak i z Peterem. To budzi podwójną zgrozę. Raz, że w dobie dzisiejszej wojny kulturowej, w której legitymizacja sodomii jest jednym z bardzo ważnych elementów, wszelkie wątki o „coming out” można spokojnie traktować jako głos na rzecz poparcia tego zboczenia. Dwa, zapowiedź biseksualnej rozpusty to w istocie rzeczy zapowiedź wiecznej męki w ogniu piekielnym, podczas gdy w tym filmie sugerują nam, byśmy traktowali to jako element „Happy Endu”.
Mirosław Salwowski
/.../
Leave a Comment Film opowiada o Georgii, byłej wykładowczyni klasycznej greki na uniwersytecie w Atenach, która po tym, jak traci ową posadę, podejmuje się pracy jako przewodniczka wycieczek dla zagranicznych turystów. Zajęcie to nie jest dla niej jednak zbyt satysfakcjonujące, gdyż ludzie, których oprowadza po różnych zakątkach Grecji, często są bardziej zainteresowani kupowaniem tam lodów i tandetnych upominków, aniżeli poznawaniem meandrów starożytnej historii owego kraju. Dodatkowo, Georgia cierpi przez to, iż dawno nie była w romantycznym związku z żadnym mężczyzną.
„Moja wielka grecka wycieczka” jest kiepskim filmem – tak pod względem artystycznym, jak i na płaszczyźnie stricte moralnej. Jeśli chodzi o warstwę artystyczną tego obrazu, to ta komedia jest po prostu mało śmieszna. Żarty są tu przewidywalne, gdyż oparte na wielokrotnie już eksploatowanych przez twórców kina skojarzeniach i schematach. Pod względem moralnym zaś humor tu zawarty jest w dużej mierze (jeśli nie w swej większej części) obślizgły i obsceniczny, gdyż koncentrujący się na aluzjach i nawiązaniach do grzechów nieczystości i bezwstydu. Dodatkowo romantyzm tego filmu skupia się wokół rozterek głównej bohaterki, iż dawno nie była ona w związku z żadnym mężczyzną, co jednak jest tu ciągle kojarzone – w otwarty i jawny sposób – z tym, iż przez długi czas, Georgia nie podejmowała współżycia seksualnego. Niestety, ale, jak można się domyślać, elementem „happy endu” jest – jak to tradycyjnie bywa w komediach romantycznych – rozpoczęcie (przed lub pozamałżeńskiego) współżycia intymnego z nowo poznanym obiektem swego romantycznego uczucia.
Film ten razi też mnogością nawiązań do pogańskiej części historii Grecji z jednej strony, z drugiej zaś skromną – w porównaniu do tych pierwszych – ilością aluzji do chrześcijaństwa (które przecież też jest częścią historycznego dziedzictwa tego kraju). Niestety, również w przypadku owych nawiązań, eksploatowane są tu nieraz wątki bezwstydne i obsceniczne (nagie rzeźby bożków i bogiń, Georgia imitująca seksualną ekstazę w wyniku opętania przez jedno z greckich bóstw).
Być może, jednym z mocniejszych moralnie elementów omawianej produkcji jest pewnego rodzaju satyra na lenistwo i opieszałość części mieszkańców Grecji, jaką można tu dostrzec, ale to stanowczo za mało, by w jakiś silniejszy sposób równoważyło to dużą dawkę trucizny zawartą w jej fabule.
Reasumując; „Moja wielka grecka wycieczka” to film dość niskich lotów, epatujący sprośnością, z co najmniej bardzo wątpliwym przesłaniem, wedle którego miłość oznacza podjęcie przedmałżeńskiego współżycia seksualnego. Jednym zdaniem – dużo zgnilizny okraszone jedynie małymi kawałkami nieco bardziej świeżego jedzenia.
Mirosław Salwowski
/.../
Leave a Comment Rozdzieleni w dzieciństwie bracia (Nobby i Sebastian) w niespodziewany sposób odnajdują się po 28 latach. Nobby jest angielskim kibicem piłki nożnej, Sebastian zaś pracuje jako jeden z najlepszych agentów służb specjalnych Wielkiej Brytanii. Traf chce, że po długim okresie rozłąki spotykają się oni ze sobą. Wskutek intrygi Sebastian będzie musiał się jednak ukrywać przed własnymi służbami, gdyż zostanie on niesłusznie oskarżony o współpracę z terrorystami. W ukrywaniu dopomoże Sebastianowi jego brat Nobby.
Niech szanownego Czytelnika naszego serwisu nie zmyli powyższy opis fabuły tego filmu, z którego to może wynikać, że owa produkcja została nawet dość inteligentnie pomyślana i zrealizowana. W rzeczywistości bowiem „Grimbsy” jest obrazem głupim, prostackim i prymitywnym, nakręconym w taki sposób, iż ma się wrażenie, że chodzi w nim o bicie kolejnych rekordów wulgarności, obsceniczności i nieprzyzwoitości. Żarty pokazane w tym filmie są bowiem albo w sposób przewidywalny głupawe, albo też w skrajnie obsceniczny sposób nawiązują do rozpusty, rozwiązłości, a także zboczeń i perwersji seksualnych. Dość powiedzieć, że twórcy omawianej produkcji raczą widzów dowcipami polegającymi na tym, iż dwoje mężczyzn zostaje oblanych nasieniem słonia; inny zaś z żartów bazuje nawet na skojarzeniach z pedofilią.
W zasadzie jedynym pozytywnym elementem „Grimbsy’ego” jest to, iż w nieprzychylny sposób pokazuje on tych, którzy w imię budowania „lepszej ludzkości” pragną dokonać eksterminacji ludzi biednych, słabych i niezaradnych, co w pewien sposób kojarzyć się może z niektórymi ruchami propagującymi aborcję i antykoncepcję. Można też zastanawiać się nad tym, czy na docenienie nie zasługuje też pokazana w tym filmie rola więzi rodzinnych, jednak z drugiej strony rodzina tu odmalowana należy do tych, które słusznie nazywa się mianem „patologicznych” (np. oszukańczo wyłudza się w niej zasiłki socjalne na rzecz rzekomo chorego dziecka). Tak czy inaczej, niektóre z dobrych stron tego filmu giną w morzu wulgarności i obsceniczności w nim eksponowanej, dlatego też w żaden sposób nie nadaje się on na to, by choćby z poważnymi zastrzeżeniami być doradzonym lub chwalonym.
Mirosław Salwowski
/.../
Leave a Comment Bohaterem tej komedii jest Aladeen, prezydent fikcyjnego państwa Wadiya, wzorowany na postaciach różnych arabskich dyktatorów (choć przede wszystkim za pierwowzór wzięto tu chyba dawnego przywódcę Libii, Muamara Kaddafiego). Aladeen przedstawiony więc jest tu jako głupi, okrutny, próżny, rozpustny i nieprzewidywalny władca, który uciska swój naród. Kiedy publicznie ogłasza swój program nuklearny, Stany Zjednoczone grożą, iż dokonają zbrojnej interwencji w Wadiya, by uniemożliwić jego przeprowadzenie do końca. Prezydent Aladeen postanawia więc jechać do Nowego Jorku, by w mieszczącej się tam siedzibie ONZ usprawiedliwić swoją politykę.
Na płaszczyźnie światopoglądowej trzeba przyznać, iż film ten ma swoje pewne wyraźniejsze zalety. Jako główną z nich można wskazać na fakt, iż ukazuje on niebezpieczeństwo zwyrodnienia i degeneracji autorytatywnych rządów jednostki (czyli tyranii), w porównaniu z którą to lepsza wydaje się już demokracja (która jednak też nie jest tu pokazana jako pozbawiona wad). Twórcy zadbali też o to, by zasugerować widzom, iż nawet za fasadą demokratycznego ustroju mogą kryć się pewne wątpliwe czy wprost niemoralne praktyki (manipulowanie opinią publiczną, skupianie bogactwa w rękach niewielkiej elity, uprawianie kłamliwej propagandy, itd). Zostało to zrobione za pomocą aluzji do amerykańskiej polityki i rzeczywistości, choć można się zastanawiać, czy aby niektóre z przedstawionych tu zarzutów nie są zbyt przesadzone, a może i nawet miejscami jawnie niesprawiedliwe (np. sugestia, jakoby system sądowy w USA z premedytacją prześladował czarną mniejszość, podczas, gdy tak po prostu jest, iż większa część przestępstw w tym kraju jest dokonywana przez Murzynów). O ile jednak można pochwalić twórców filmu za zgodne z myślą św. Tomasza z Akwinu ukazywanie wyższości rządów większości nad tyranią, o tyle trudniej już uczynić to samo w odniesieniu do innej z politycznych alternatyw w nim sugerowanych. Takową alternatywą jest tu bowiem nie tylko ustrój demokratyczny, ale też lewicowy feminizm reprezentowany przez Zoey, która jest chyba najsympatyczniejszą postacią w omawianej produkcji. To właśnie Zoey, jako jedyna w tym filmie konsekwentnie postępuje uczciwie oraz miłosiernie, a poza tym pod wpływem miłości do niej Aladeen przechodzi pozytywną moralnie przemianę (która jednak i tak zostaje poddana w wątpliwość w samej końcówce obrazu).
O ile więc, w aspekcie ściśle światopoglądowym i filozoficznym „Dyktator” może być uznany za film dwuznaczny, gdyż mocno mieszający ze sobą tak dobre, jak i złe oraz wątpliwe rzeczy, o tyle nie da się tego powiedzieć o stricte moralnej jego warstwie. Na tej płaszczyźnie film ów jest bowiem, nawet jak na dzisiejsze czasy, wyjątkowym pokazem epatowania widza obscenicznym i perwersyjnym seksualnie humorem. Nawet jeśli w pojedynczych scenach ów skrajnie nieprzyzwoity dowcip czasami ma swój gorzki i wskazujący na krytykę niektórych niemoralnych zachowań odcień (mam tu głównie na myśli żart tyczący się seksualnego wykorzystywania nieletnich chłopców), to i tak w większości wypadków trudno jest się dopatrzyć choćby szczątkowych lekcji moralnych. Zazwyczaj bowiem obsceniczność i obrzydliwości prezentowane w tym filmie mają widza po prostu śmieszyć, bawić i najpewniej też ekscytować. W ten więc sposób, twórcy „Dyktatora” w bezceremonialny sposób zdeptali i połamali jedno z Bożych przykazań oraz poleceń, które brzmi: „O nierządzie zaś i wszelkiej nieczystości albo chciwości niechaj nawet mowy nie będzie wśród was, jak przystoi świętym, ani o tym, co haniebne, ani o niedorzecznym gadaniu lub nieprzyzwoitych żartach, bo to wszystko jest niestosowne. Raczej winno być wdzięczne usposobienie” (Efezjan 5, 4).
Jakiekolwiek dobre elementy tego filmu zostały więc tak przygniecione i zabrudzone przez eksponowane w nim zło, że praktycznie jest niemożliwym, by widz mógł się za jego pomocą bardziej zbudować niż zgorszyć. Ten obraz z pewnością niesie za sobą o wiele, wiele więcej nieprawości niż tego co pożyteczne, tak też dobrze jest trzymać się odeń jak najdalej.
/.../
3 komentarze Kolejne filmowe wcielenie słynnego komika Sachy Barona Cohena. Tym razem udaje on homoseksualnego twórcę programów o modzie z Austrii, który wyrusza w podróż do Stanów Zjednoczonych, by w tym kraju zrobić karierę. Tam też spotyka się m.in., z aktorami, piosenkarzami, politykami, a także chrześcijańskimi terapeutami zajmującymi się leczeniem homoseksualizmu. Prowokuje on ich do wypowiedzi lub działań, które można by później wyeksponować w celach humorystycznych.
Komedii tej być może nie powinno się zaliczać w poczet filmowych manifestów na rzecz moralnej słuszności homoseksualizmu (jakich niestety jest już wiele). Mimo wszystko wydaje się być ona na to zbyt głupia, wulgarna i tandetna. Najbardziej dojmującym wrażeniem po oglądnięciu tej produkcji jest bowiem konkluzja, iż głównym jej celem było po prostu zabawienie widza licznymi żartami odnoszącymi się do homoseksualizmu, rozpusty, bezwstydu, aborcji, nieskromności, wulgarności, pornografii i obsceniczności. Przy okazji wyszydza się tu też chrześcijaństwo. Większość owych dowcipów wydaje się jednak nie nieść ze sobą jakiejś głębszej politycznie czy społecznie zaangażowanej myśli, ale stanowią one raczej wielką celebrację głupoty i bezsensownej błazenady. Nie wyklucza to jednak oczywiście tego, iż rzeczywiście jedną z intencji filmu było udzielenie moralnego wsparcia sodomii – wskazują na to choćby niewybredne żarty z chrześcijan próbujących leczyć homoseksualistów. Z pewnością jednak „Bruno” nie jest – delikatnie mówiąc – pokazem intelektualnych możliwości zwolenników owego zboczenia.
Film „Bruno” to bardzo dobry przykład tego przed czym, w jednym ze swych listów św. Paweł Apostoł ostrzegał chrześcijan: „O nierządzie zaś i wszelkiej nieczystości albo chciwości niechaj nawet mowy nie będzie wśród was, jak przystoi świętym, ani o tym, co haniebne, ani o niedorzecznym gadaniu lub nieprzyzwoitych żartach, bo to wszystko jest niestosowne. Raczej winno być wdzięczne usposobienie” (Efezjan 5, 4). Innymi słowy produkcja ta jest wręcz „idealną” antytezą tych apostolskich przestróg. „Bruno” to odrażający ściek nieczystości, zboczeń i głupoty z którym choćby krótkie zetknięcie grozi infekcją.
/.../