Leave a Comment
Ten amerykański dramat z 2025 roku to oczywiście kolejna adaptacja gotyckiej powieści Mary Shelley z roku 1818. Akcja rozpoczyna się tu jakby od końca całej historii, gdyż „potwora Frankensteina” poznajemy, kiedy ścigając swego twórcę (Victora Frankensteina) atakuje zamarznięty w arktycznej pustyni statek duńskiej ekspedycji. Kapitan tej wyprawy, mimo strat wśród załogi, decyduje się ratować naukowca przed gniewem stwora. Victor zaś odwdzięcza mu się, opowiadając własną wersję historii tego, jak powołał do życia „swojego potwora” i jakie były konsekwencje tego eksperymentu. Na tym jednak nie koniec, gdyż widzom będzie też dane poznać tę historię także z perspektywy samego stwora … .
Trzeba przyznać, że, ten mówiący wiele o potrzebie miłości i przynależności, a także o przebaczaniu poważnych krzywd, film, mimo pewnych poważniejszych zastrzeżeń (o czym później), jest pozytywnym zaskoczeniem. Nazwisko bowiem reżysera Guillermo del Toro bynajmniej nie kojarzy się z chrześcijańską ortodoksją, także można było mieć uzasadnione obawy, iż tenże biorąc się za temat, w którym człowiek niejako bawi się w Stwórcę, będzie kształtował tę opowieść w duchu ataku na prawdziwego Stworzyciela – Boga. Mówiąc wprost, zanim obejrzałam ten film, byłam niemal pewna, że jego przesłanie będzie w skrócie takie – Bóg (uosobiony przez Victora Frankensteina) jako kapryśny stwórca powołuje do życia stworzenie, bezbronne i niewinne z początku (zszyte z różnych części ludzi zatem jakby reprezentujące całą ludzkość). Kiedy jednak owo stworzenie nie spełnia jego oczekiwań, porzuca je bez litości, by radziło sobie samo w trudnym świecie, szukając po omacku jakiegoś sensu w swojej smutnej egzystencji, zmuszone wręcz by w tej sytuacji moralnie się staczać i zamieniać w rzeczywistego potwora. I choć rzeczywiście relacja naukowiec i jego stwór tak tu wygląda, to trudno jednak podtrzymać zarzut, że postać Victora Frankensteina (naukowiec) jest tu figurą Boga Stworzyciela. Jest to bowiem postać zbyt ludzka i na tyle jednoznacznie kojarząca się figurą stereotypowego wręcz toksycznego ojca, iż trudno w niej widzieć Boga Ojca. To, że Victor w relacji do swojego „dziecka”, jest jedynie ziemskim ojcem, potwierdza fakt, iż film poświęca dużo czasu na pokazanie relacji młodego naukowca z własnym rodzicielem i tego jak później przenosi on te negatywne wzorce na własne „dziecko”. Wreszcie sam del Toro wskazuje, że film ten powstał niejako z potrzeby „przepracowania” jego własnej trudnej relacji z rodzicem. I potrzeba ta prowadzi tutaj do bardzo pozytywnego chrześcijańskiego rozwiązania – uznania swoich win i przebaczenia. Gdyż jak tłumaczy reżyser w wywiadzie dla magazynu Entertainment Weekly – „Uświadamiasz sobie, że uraza bierze dwóch więźniów, a przebaczenie uwalnia dwie osoby” (w filmie podobną myśl wyraża zaprzyjaźniony ze stworem starzec).
O tym, że Victor Frankenstein nie jest tu figurą Boga (co czyniłoby film bluźnierczym i nieakceptowalnym) świadczy wreszcie to, iż niemal od początku jest on nieprzyjacielem Prawdziwego Stwórcy i buntownikiem wobec Niego. Jego potrzeba przekroczenia granic śmierci wynika nie tylko z niepogodzenia ze śmiercią matki, ale jest też chęcią prześcignięcia wręcz samego Boga. Victor buntuje się przeciw Stwórcy do tego stopnia, że zawiera właściwie pakt z diabłem. On sam mówi o tym mniej więcej w tych słowach: „Tamtej nocy narodziłem się na nowo. Doznałem wizji tej nocy. Po raz pierwszy ujrzałem mrocznego anioła. Złożył mi obietnicę. Miałem władać siłami życia i śmierci.” Na zdanie zaś innego uczonego, że „To Bóg daje życie i Bóg je odbiera”, Victor odpowiada: „Być może Bóg jest partaczem i musimy naprawiać jego błędy”. Twierdzi też, iż odkrycia rodzą się z nieposłuszeństwa. Frankenstein jest więc tu figurą nie Boga, a zbuntowanej w swojej pysze ludzkości, która na dodatek jest pod bezpośrednim wpływem upadłych aniołów.
Elementem, za który zdecydowanie również można pochwalić tę adaptację powieści Mary Shelley jest pokazanie destrukcyjnej siły jaką jest pycha. Film ten pokazuje, że im zdolniejsza i bardziej zdeterminowana jest osoba owładnięta tym grzechem, tym gorsze mogą być skutki. Przestroga ta zdaje się skierowana głównie do naukowców, którzy mają coraz większe możliwości i ambicje, aby próbować bawić się w Boga. I chociaż żaden człowiek nie jest w stanie osiągnąć tego celu (np. tworząc coś z niczego), to może narobić wiele szkód i spowodować wiele nieszczęść, próbując. Film ten dobrze pokazuje ów problem, przestrzegając przed tego rodzaju pychą. Opowieść ta obrazuje, że człowiek, nawet jeśli jest w stanie dokonywać jakichś zaawansowanych manipulacji na tym polu, korzystając ze stworzonych przez Boga elementów, to i tak konsekwencje sukcesu szybko go przerosną. Obraz ten zresztą zawiera bardzo pozytywną scenę. W scenie tej jeden z bohaterów, choć wydaje się już opanowany podobną ślepą pychą (choć w innej dziedzinie), to, po wysłuchaniu opowieści o Frankensteinie i jego stworze, porzuca myśl osiągnięcia swojego celu, którego ceną byłaby prawdopodobnie śmierć wielu jego podwładnych.
Poza głównymi zaletami filmu takimi jak wezwanie do wzajemnego przebaczania różnych krzywd, ostrzeganie przed ludzką pychą, czy nieodpowiedzialnymi eksperymentami naukowymi na polu powoływania ludzkiego życia (czy nawet tworzenia jakichś ludzkich hybryd), są tutaj też poboczne wątki, które można pochwalić. Mamy np. zasadniczo pozytywną postać Elizabeth, która okazuje współczucie stworowi Frankensteina i pierwsza dostrzega w nim myślącą i czującą istotę, prawdopodobnie obdarzoną duszą, nadto wypowiada czasem takie trafne i pozbawione moralnego relatywizmu zdania jak: „Tylko potwory bawią się w Boga”, czy „Wiara w coś nie czyni tego prawdą”.
Niestety film ten nie jest wolny od pewnych złych czy dwuznacznych elementów. Ze względu na ilość i sposób ukazywania przemocy i makabry z pewnością nie nadaje się on dla dzieci, osób bardziej wrażliwych, czy mających skłonność do zbytniej ekscytacji takimi elementami. Ilość horrorowych scen wydaje się tu jednak nadmierna, a makabra wręcz przeznaczona dla „smakoszy” takowej. Mam w tym miejscu zwłaszcza na myśli obrazy, w których Victor składa swojego stwora z martwych ludzkich części i jest to ukazane niczym jakiś balet. Z drugiej strony temu przedstawieniu trudno odmówić pewnego głębszego sensu, gdyż podkreśla ono zimny i nieczuły stosunek naukowca do większości ludzi, który najpełniej objawia się w braku szacunku do ludzkich zwłok. Są też w tym filmie jednak też inne makabryczne sceny, które nie mają już większego znaczenia, a jedynie szokują bądź zabawiają widza (zależnie od wrażliwości). Jedną z takich scen jest chociażby ta, w której Victor prezentuje swoją pracę gronu naukowców, a istota (a właściwie kadłubek), który na chwilę ożywia, wygląda niczym mara z jakiegoś koszmaru, bądź z obrazów Zdzisława Beksińskiego.
Jeśli chodzi natomiast o elementy takie jak nieskromność, to mamy tutaj dłuższą scenę (niewiele zresztą wnosi ona do akcji czy przesłania filmu), w której widzimy modelkę w bardzo prześwitującym ubraniu (zasadzie niczego ono nie zakrywa), nadto jest tu wyraźna sugestia, że owa pani jest w seksualnym związku z mężczyzną, któremu pozuje. Poza tym widzimy też ukazaną głównie od tyłu męską nagość, kiedy Victor wyskakuje z wanny pod wpływem odkrywczej myśli (takie nawiązanie do Archimedesa). Natomiast stwór Frankensteina z początku chodzi w samej bieliźnie. Co jest z jednej strony nawiązaniem do dziecięcych pieluszek, z drugiej eksponuje też liczne szwy na jego ciele i początkową nieporadność jego ruchów. W każdym razie sceny męskiej nagości, bądź bardzo skąpego odzienia, nie mają tu raczej charakteru zmysłowego.
Trochę dwuznacznym elementem filmu wydaje się też sama postać stwora, który wydaje się mieć naturę niejako moralnie lepszą od człowieka. Z początku bowiem zdaje się nie mieć w sobie skłonności do zła i dopiero całkowite odrzucenie ze strony ludzi popycha go w stronę gniewu i chęci zemsty na swoim twórcy. Takie ukazanie owej postaci może sugerować, że człowiek jakoby w przyszłości będzie zdolny do tworzenia istot wyższych od siebie, które będą doskonalsze niż rozumne istoty stworzone przez Boga, a nawet być może będą nieśmiertelne. Trudno jednak powiedzieć, czy takie sugestie są zamierzone przez twórców filmu, czy po prostu chodzi o pokazanie, jak brak należytej miłości i opieki czy właściwego wychowania może prowadzić do moralnego pogarszania się dziecka, czy nawet do tego, iż w przyszłości mimo najlepszych wrodzonych skłonności, tak traktowane dziecko może stać się „potworem”. Jeśli jednak przyjmiemy tę bardziej optymistyczną interpretację, że chodzi tu tylko o ludzkie dzieci, to w takim razie tkwiłby tu inny błąd polegający na pokazywaniu człowieka jako istoty, która rodzi się z „czystą kartą”, a nie z grzechem pierworodnym.
Podsumowując, pomimo dość istotnych zastrzeżeń, z pewną ostrożnością polecamy ten film dojrzałym widzom, doceniając przede wszystkim jego tradycyjnie chrześcijańskie przesłanie o wartości miłości i przebaczenia, zwłaszcza w relacjach rodzinnych. Warty szczególnej wagi jest też oczywiście klasyczny, acz coraz bardziej aktualny motyw ludzkiej pychy i nieodpowiedzialnych eksperymentów naukowych.
Marzena Salwowska
/.../
Leave a Comment
Film jest osadzony w cukierkowo-różowym świecie Barbie Land. Główna bohaterka tej opowieści to Stereotypowa Barbie, wiodąca idealne życie w utopijnym, matriarchalnym społeczeństwie, które składa się oczywiście z lalek Barbie i Kenów (i jednego Alana). Pewnego dnia perfekcyjna egzystencja przerośniętej lalki zostaje jednak zakłócona przez egzystencjalny kryzys. Gdy bowiem Barbie zaczyna mówić i myśleć o śmierci, na krainę lalek spadają takie katastrofy jak cellulit czy płaskostopie. Aby zapobiec dalszej destrukcji główna bohaterka za namową „dziwnej Barbie” udaje się do realnego świata, by znaleźć źródło problemu, którym jest najprawdopodobniej jakieś dziecko „bawiące się nią za mocno”. W podróż zabiera się też „na gapę” Ken (model „plażowy”). Towarzysz Barbie odkrywa w Kalifornii patriarchat (rzekomo tu panujący), zachwyca się tą ideą i postanawia wprowadzić ją w swojej krainie, którą przemianowuje na Księstwo Kena. Tymczasem Barbie poznaje trochę prawdziwego świata z jego blaskami i cieniami oraz osoby stojące za jej problemami – nastoletnią Sashę i jej matkę Glorię, pracownicę firmy Mattel. Jest też ścigana przez zarząd owej korporacji, która ją zresztą stworzyła. Po kilku przygodach Barbie powraca do krainy lalek, by tam stanąć na czele zwycięskiej „rewolty”. Koniec końców matriarchat zostaje przywrócony (z małymi ustępstwami na rzecz Kenów), sama Barbie natomiast dzięki cudownej interwencji ducha swojej twórczyni Ruth Handler staje się prawdziwą kobietą w prawdziwym świecie, czego symbolem jest to, że w finałowej scenie dowiadujemy się, iż właśnie będzie miała pierwszą wizytę u ginekologa.
Być może część czytelników spodziewa się, że głównym zarzutem wobec tego filmu na naszym portalu będzie promowanie „walczącego feminizmu”, podsycanie konfliktu płci, czy niechęć wobec tradycyjnego i biblijnego modelu małżeństwa, w którym to mąż jest głową związku. Te rzeczy mają tutaj oczywiście miejsce i zasługują na krytykę, jednak nie to powinno najbardziej martwić widzów, zwłaszcza rodziców małych dziewczynek …
Sęk w tym, że wszelkie poszlaki wskazują na to, iż produkcja ta jest tak naprawdę sprawnie zrealizowaną, miejscami zabawną … prawie dwugodzinną reklamą zabawek jednej firmy. Film ten jest, jeśli oceniać go jako zabieg marketingowy, dziełem geniuszu, gdyż pod płaszczykiem walki z patriarchatem i konsumpcjonizmem skrywa jedną wielką reklamą produktów firmy Mattel, a zwłaszcza lalek Barbie. I właściwie jedyna lekcja, którą można z niego wyciągnąć to, że tym światem nie rządzą ani mężczyźni, ani kobiety, a pieniądze. Główny problem więc leży w tym, iż owa firma znalazła świetny sposób, by swój dość szkodliwy produkt „upgradować” i sprzedawać jako „postępowy” nowym pokoleniom dziewczynek. Stereotypowa Barbie bowiem, to jak akurat słusznie zauważa jedna z bohaterek filmu, symbol nierealistycznych i niezdrowych standardów urody, konsumpcjonizmu i seksualizacji kobiet. Dodajmy do tego jeszcze wyparcie głównego wcześniej modelu lalki – dziecka, który przygotowywał dziewczynki poprzez zabawę do roli matek. Ten aspekt jest zresztą brutalnie pokazany w filmie, kiedy dziewczynki po odkryciu Barbie roztrzaskują swoje lalki – dzieci (obraz niepokojąco kojarzący się z aborcją). Stereotypowa Barbie odrzucając „typowo kobiece role”, w tym głównie macierzyństwo, zyskuje masę czasu na rzeczy takie jak ciągłe dbanie o urodę, kupowanie nowych i modnych rzeczy oraz imprezowanie z koleżankami. Można powiedzieć, że swego czasu firma Mattel w postaci stereotypowej Barbie przewidziała „zawód” celebrytki. Dziś zaś z równym marketingowym geniuszem korporacja ta znalazła sposób, by odświeżyć wizerunek stereotypowej Barbie, która zagrożona już była mocnym „hejtem” ze strony feministek, a nawet kultury woke (w filmie nastoletnia Sasha nazywa Barbie „faszystką”). By osiągnąć ten cel, firma pozwoliła nawet na przedstawienie własnego zarządu jako nieporadnych idiotów i seksistów, samych mężczyzn oczywiście (prawdziwy zarząd tej firmy bynajmniej nie składa się z samych panów). Dzięki sukcesowi tego filmu Mattel udało się prawdopodobnie na lata skojarzyć lalkę Barbie i jej uniwersum z milej dziś postrzeganymi „wzorcami kobiecości” (typu: Barbie która już w ogóle nie potrzebuje Kena, jest od niego pod każdym względem lepsza). Dla rodziców nie powinien być to raczej powód do zadowolenia, ponieważ model Barbie nigdy nie był dobrym wzorcem dla dziewczynek i wszystko wskazuje na to, że jej nowsze wersje też nie będą. A co smutne lalka Barbie wyparła dużo pożyteczniejszy i nieszkodliwy model lalki – dziecka i, jak się zapowiada, w nowym uniwersum Mattel również nie będzie miejsca dla zabawek promujących tradycyjnie chrześcijański wzorzec rodziny.
Reklamowy charakter tego obrazu podkreśla też fakt, że cudownej przemiany Barbie w człowieka dokonuje niczym wróżka – Ruth Handler. Pani Handler zaś to nie kto inny jak „matka” Barbie, żona założyciela firmy Mattel. Sęk w tym, iż pomysłodawczyni lalki Barbie zmarła przeszło 20 lat temu, a w filmie pojawia się ona jakby z Nieba, w atmosferze świętości. Trudno żeby firma Mattel pochlebiła sobie bardziej, niż dokonując świeckiej kanonizacji tak ważnej dla jej historii i dziedzictwa osoby. Tak na marginesie, to skazana za oszustwa podatkowe pani Handler, choć, miejmy nadzieję, cieszy się teraz wiecznym zbawieniem, jest raczej postacią, która nie przeszłaby przez przez proces kanonizacyjny inny niż firmowy. W każdym razie pojawienie się tej postaci w aureoli świętości, co niewątpliwie nobilituje całą korporację Mattel, najdobitniej świadczy o tym, kto grał pierwsze skrzypce w produkcji tego filmu, decydując o jego najważniejszych aspektach i przesłaniu. A przesłanie to można sprowadzić do słów: „Patrzcie jak fajnie zmieniają się nasze lalki, one zawsze wiedzą najlepiej, co znaczy być kobietą w swoim czasie i chętnie nauczą tego wasze córki”.
Jeśli chodzi o inne problemy związane z tym filmem, to w oczy rzuca się również nieskromność ubioru bohaterów obojga płci (np. Ken Plażowy przez sporą część filmu chodzi z obnażonym torsem). Trzeba tutaj zauważyć, że Barbie jest tu po prostu ubrana jak Barbie, czyli często w kuse, bądź obcisłe ciuchy, co uczy dziewczynki, by w przyszłości seksualizować swoje ciała i zyskiwać w ten sposób uwagę otoczenia. Mamy tu nadto liczne żarty nawiązujące do masturbacji, molestowanie i prymitywne zaczepki słowne o charakterze erotycznym (o charakterze hetero i homoseksualnym). Choć rzeczy takie jak molestowanie są akurat pokazane w negatywnym kontekście, a Barbie zachowuje się asertywnie wobec różnych zaczepek, co gdyby nie jej prowokujący strój można by uznać za bardzo dobry wzorzec.
Z negatywnych rzeczy trzeba też oczywiście powiedzieć o podsycaniu, i tak dziś modnej, wzajemnej niechęci i rywalizacji pomiędzy płciami. Choć zasadniczo widzowie spodziewali się pewnie, że film ten wymierzony będzie w „stereotypową męskość” i patriarchat, to młody widz raczej może wyciągnąć z niego wniosek typu – ”Nigdy nie ufaj płci przeciwnej, bo albo tłamsisz, albo jesteś stłamszony(a).” Właściwie nie ma tutaj nic pomiędzy – żadnego miejsca na wzajemny szacunek, wsparcie, współpracę czy zrozumienie. Zwłaszcza mężczyznom nie daje się tu prawa do wykazywania jakichś męskich zalet, gdyż nawet tak pożyteczne cechy jak chęć opiekowania się słabszą płcią, odnoszenia zawodowych sukcesów, większa gotowość do otwartej konfrontacji czy brania na siebie odpowiedzialności za społeczność zostają w „Barbie” wyszydzone jako przejawy toksycznej męskości. Z drugiej strony zachowania takie jak manipulowanie drugą płcią przy użyciu erotycznego i romantycznego powabu, które u mężczyzn byłyby słusznie napiętnowane, u kobiet są tu pokazywane jako coś pozytywnego. Barbie mają także prawo do protekcjonalnego traktowania Kenów (i znów jest to pokazywane jako coś właściwego, bo wszystkie Keny to przecież „głuptaski:). Istnieją więc uzasadnione obawy, że młody mężczyzna po obejrzeniu tej produkcji skłoni się ku modnym dziś prądom (spod znaku Red Pill), które prezentują płeć niewieścią jako zbiorowisko typowych Barbie. Taki młody człowiek może też dojść do wniosku, iż lepiej być już toksycznym macho niż SIMP-em (przepraszam za to wyrażenie). Choć oczywiście ani jedna, ani druga postawa nie jest tradycyjnie chrześcijańska.
Powiedzmy teraz może kilka dobrych słów na temat tej produkcji. Przede wszystkim można tu docenić pewną determinację, z jaką pani reżyser, scenografii oraz aktorzy tej produkcji walczą o to, żeby zrobić z niej prawdziwy film (co się nawet momentami udaje). Choć trzeba zauważyć, że najmniej zwycięsko wychodzi z tego pani reżyser, która być może została cynicznie wykorzystana przez firmę Mattel, po to by jej nazwisko przyciągało przez skojarzenia z feministycznym aktywizmem.
Jeśli chodzi o moralne i światopoglądowe zalety tego filmu, to można tu wymienić:
– Fakt, iż Barbie przechodzi podróż introspekcyjną, w której kwestionuje swoje miejsce w świecie i szuka głębszego znaczenia istnienia. To dążenie do zrozumienia siebie i odnalezienia celu może być postrzegane jako pozytywne, ponieważ odzwierciedla uniwersalną potrzebę refleksji nad życiem i śmiercią, co jest zgodne z chrześcijańskim wezwaniem do poszukiwania prawdy.
– Barbie zamiast idealnego plastikowego życia wybiera prawdziwy świat, ponosząc za to cenę w postaci takich rzeczy jak strach przed śmiercią, starzenie, różne trudne emocje.
Problem jednak w tym, że pozytywne rzeczy, których można się tu doszukać, są tylko cienką przykrywką tego, iż produkcja ta jedynie pozoruje „anty-plastikowy” przekaz, podczas gdy w rzeczywistości ma tego plastiku sprzedać jak najwięcej. Zachęcamy zatem raczej do omijania tej produkcji, zwłaszcza do wystrzegania się oglądania jej z dziećmi, dla których nie jest odpowiednia, mimo plastikowo-różowych pozorów.
Marzena Salwowska
/.../
Leave a Comment
Ten klasyczny serial emitowany od roku 1968 aż do początku XXI wieku skupia się na tytułowej postaci niepozornego, a jednocześnie charyzmatycznego porucznika Columbo, granego przez Petera Falka. Ten lekko przygarbiony, trochę fajtłapowaty detektyw w pomiętym prochowcu, wiecznie z cygarem w ręku rozwiązuje zagadki kryminalne, wykorzystując swój spryt, spostrzegawczość i niekonwencjonalne metody, a przede wszystkim pewną nieustępliwość w dążeniu do poznania prawdy. Serial wyróżnia się nietypową formułą „odwróconego kryminału” – od początku wiemy, kto jest mordercą, a fabuła skupia się na tym, jak Columbo odkrywa prawdę. Produkcja ta spopularyzowała zresztą ten specyficzny układ fabuły, w którym zwykle już na początku każdego odcinka widzowie dowiadują się, kto jest mordercą, poznają motyw, przygotowania oraz wykonanie zbrodni. Dla widza zagadką pozostaje jednak sposób wykrycia sprawcy i udowodnienia mu winy. W ten sposób całe zainteresowanie odbiorców skupione zostaje na dochodzeniu prowadzonym przez porucznika Columbo, który, jakby intuicyjnie, od razu typuje zabójcę i wiąże go ze zbrodnią. Z początku przestępcy traktują detektywa z lekceważeniem z powodu jego sposobu bycia, trochę niedbałej aparycji i pozornej naiwności przez co tym łatwiej wpadają w intelektualne sidła, które na nich zastawia …
Na początku tej recenzji trzeba zaznaczyć, że dotyczyć będzie ona „zaledwie” 7 pierwszych sezonów serialu (z pominięciem dwóch odcinków specjalnych), a więc emitowanych od 1971 do 1978, gdyż zawartość późniejszych sezonów nie jest znana piszącej te słowa.
Serial ten ma wiele do zaoferowania widzowi, nie tylko pod względem rozrywki, ale też moralnego zbudowania. Produkcja ta bowiem konsekwentnie promuje sprawiedliwość i odpowiedzialność za czyny. Każda zbrodnia w tym serialu, choć początkowo wydaje się „doskonała”, zostaje zdemaskowana dzięki determinacji i inteligencji porucznika. I choć w życiu nieraz bywa inaczej, to serial ten przekazuje, świadomie bądź nie, bardziej transcendentną prawdę, iż zło, nawet jeśli czasowo bezkarne, ostatecznie zostanie ukarane.
Jedną z głównych zalet serialu jest sama postać tytułowego bohatera. Choć porucznik Columbo nie jest wolny od pewnych wad i moralnych niedoskonałości, a nawet jego zachowania można już określić jako grzeszne (o czym później), to dominujące jego cechy kojarzą się silnie z chrześcijańskimi cnotami. Detektyw jest bowiem postacią, która w niecodziennym stopniu odznacza się zaletami takimi jak pokora, pracowitość, rzetelność, cierpliwość oraz wytrwałość. Na uwagę zasługuje też brak przywiązania z jego strony do dóbr materialnych. Jego skromny wygląd i niewielkie wymagania kontrastują często z próżną i arogancką postawą wielu sprawców. Porucznik Columbo jest także wzorem szacunku wobec innych. Nawet w relacjach z przestępcami zachowuje on tę postawę, co odzwierciedla chrześcijańską zasadę miłości bliźniego, niezależnie od jego czynów. W jednej ze scen wyraża on nawet słowami, to co i tak jest widoczne w całym serialu dla widza, stwierdza bowiem, że lubi ludzi, nawet przestępców, jednak nie za to, co zrobili, ale za te dobre rzeczy, które mają w sobie, i za tę cząstkę dobra, która zostaje nawet w najgorszym człowieku. Można się wręcz zastanawiać, czy w tej ogólnie dobrej postawie, nie jest on zanadto naiwny, jak w scenie, kiedy mówi do człowieka, który niedawno co z premedytacją zamordował swoją żonę i kochankę, że jego zdaniem człowiek, który tak śpiewa, nie może być całkiem zły.
Jedną z charakterystycznych cech tego serialu, która wyróżnia go na tle wielu innych jest przeciwstawienie postaci pokornego detektywa pysznym przestępcom. Detektyw Columbo bowiem w swojej pracy ma zazwyczaj do czynienia z bardzo inteligentnymi, wysoko postawionymi w hierarchii społecznej, obdarzonymi też często różnymi talentami, bądź urokiem osobistym sprawcami. Taka charakterystyka typowego mordercy jest zapewne sprzeczna w prawdziwym życiu ze statystykami przestępczości, nie jest to jednak serial dokumentalny czy historyczny, zatem nie musi trzymać się realiów. Ten świadomy wybór antagonistów skromnego porucznika Columbo można śmiało pochwalić jako zręczny sposób na przekazanie biblijnej prawdy, iż pycha kroczy przed upadkiem (patrz: Księga Przysłów 16:18). Przestępcy bowiem, których chwyta Columbo, są zwykle przekonani, że uda im się zaplanować „zbrodnię doskonałą”, a w przypadku, gdy przestępstwo było nieplanowane, to iż uda im się ujść bezkarnie dzięki zaletom swojego intelektu, bądź wykorzystaniu swojej wysokiej pozycji społecznej, władzy i wpływów. Ludzie owi w swojej pysze często również długo lekceważą niepozornego porucznika. Ten z kolei odznacza się pokorą (co nie wyklucza pewności siebie i zdecydowania w działaniu). Wobec podejrzanych nigdy nie pozwala sobie na lekceważenie czy brak szacunku, w dążeniu do poznania prawdy znosi on także nieraz z ich strony kpiny, wywyższanie się czy inne próby pokazania mu „gdzie jego miejsce”. W każdym zatem właściwie odcinku mamy zdarzenie pokory z pychą, i to pokora zawsze wychodzi zwycięsko.
Zaletą filmu jest też, rzec można, niewidzialna, żona głównego bohatera. Pani Columbo bowiem nigdy nie oglądamy na ekranie (co do pewnego momentu może nawet budzić podejrzenia, czy ona rzeczywiście istnieje). Za to często o niej słyszymy z ust głównego bohatera i to zwykle w samych superlatywach. W każdym razie daje nam to obraz udanego małżeństwa, a sama pani Columbo jawi się jako ciepła, lubiąca domowe ognisko, ale zarazem ciekawa świata osoba z wieloma zainteresowaniami, która, zdaniem detektywa, dzięki swojej mądrości, czasem naprowadza go nawet na pewne tropy w śledztwach.
Serial ten, choć pod wieloma względami wartościowy, nie jest też niestety wolny od poważniejszych moralnych wad. Jako pierwszą z tych rzeczy zauważyć można fakt, że porucznik Columbo czasem posługuję się kłamstwem, by wydobyć z podejrzanych prawdę. Choć nie jest to jego główną metodą działania i po uzyskaniu zeznań odwołuje te kłamstwa, to jednak w tej mierze trudno uznać jego postępowanie za właściwy wzorzec.
Zdecydowanie negatywnie ocenić też należy scenę, w której Columbo mówi, że lubi astrologię, horoskopy i tym podobne rzeczy. Na domiar złego bierze się też w owej scenie za chiromancję, próbując odczytać pewne rzeczy z dłoni innego mężczyzny. Jako że pokazywanie, w raczej aprobatywny sposób tego rodzaju rzeczy, może być nawet formą zachęcania do grzechu zabobonów, dlatego zaznaczamy, iż w serialu znajdują się jednak fałszywe doktryny (choć scena ta jest odosobniona).
Pewne zastrzeżenia może również budzić ustawiczne ukazywanie głównego bohatera z cygarem w ręku. Gwoli sprawiedliwości, cygaro jest tutaj jednak bardziej rekwizytem, który podkreśla jego ekscentryczny styl, niż oznaką uzależnienia. Nie widzimy go w sytuacjach, gdzie palenie jest przedstawiane jako konieczność czy nałóg, np. brak scen, w których byłby rozdrażniony z powodu braku dostępu do cygar. W wielu odcinkach Columbo używa też owego przedmiotu jako narzędzia w śledztwie – np. prosi o ogień, by nawiązać rozmowę z podejrzanym, lub zostawia popiół, by zwrócić uwagę na jakiś szczegół. Nadto w czasach, gdy kręcono serial (lata 70. i 80.), palenie było społecznie bardziej akceptowane, a skutki zdrowotne nie były tak szeroko znane i omawiane. Nie mniej są pewne obawy, że tak częste pokazywanie głównego bohatera z cygarem może być dla jakiegoś młodego widza zachęcające do podobnych ryzykownych dla zdrowia zachować.
Poważnym problemem, który pojawia się w serialu, są również pewne sceny nieskromności, pokazane nadto jako coś pozytywnego, a przynajmniej moralnie neutralnego. Chodzi tutaj głównie o sceny tańca brzucha, którym z aprobatą i podziwem przygląda się główny bohater. Nie ma tu wprawdzie „objętościowo” dużo takich elementów i, jak na współczesne czasy nie są one obsceniczne. To, że jednak takie sceny wielu współczesnych widzów może uznać za wręcz niewinne, raczej będzie efektem zepsucia współczesnych seriali, które potrafią epatować odbiorcę scenami z pogranicza pornografii. Lekceważące podejście do takiego problemu można więc tylko podsumować znanym powiedzeniem „Zgorszonego nic nie zgorszy.”
Pewne zastrzeżenia może też budzić sposób pokazania morderstw w serialu. Z jednej strony można go pochwalić za oględność i umiar w ukazywaniu krwawej przemocy, z drugiej ma się wrażenie, że tragedia takich czynów jest tu jednak trochę za mało zarysowana. W serialu morderstwo jest centralnym elementem fabuły, ale często traktowane jest jako zagadka intelektualna, a nie ludzka tragedia, czy naruszenie Bożego ładu. Śmierć ofiary i zło sprawcy służą głównie jako punkt wyjścia dla detektywistycznej gry, co może prowadzić do trywializacji powagi grzechu. Ofiary są w tej produkcji trochę zepchnięte na margines, a ich śmierć nie wywołuje głębszej refleksji u innych bohaterów. Skupienie na sprytnym rozwiązaniu sprawy przez Columbo może też odciągać uwagę od moralnych konsekwencji zła. Z drugiej strony to akurat jest najmniejszy zarzut wobec tego serialu, a raczej pewna wątpliwość, gdyż taka konwencja ma swoje zalety, a każdy z odcinków kończy się tryumfem sprawiedliwości.
Podsumowując, mimo pewnych poważniejszych wad, serial ten polecamy dorosłym widzom, tym bardziej że przetrwał on próbę czasu. Ba, dziś nawet skromny detektyw w tanim samochodzie i znoszonym płaszczu „ogrywający” pysznych i możnych tego świata, jeszcze tylko zyskuje na aktualności.
Marzena Salwowska
/.../
Leave a Comment
Film „Konklawe” z 2024 r., to dramat z elementami thrillera politycznego osadzony w Watykanie, ukazujący tajemniczy i pełen napięć proces wyboru nowego papieża po śmierci poprzednika. Scenariusz tej produkcji został oparty na podstawie powieści Roberta Harrisa. Akcja skupia się na kardynałach z całego świata, którzy zbierają się na konklawe, gdzie próbując wsłuchać się w głos Ducha Świętego, jednocześnie muszą zmierzyć się z ludzkimi intrygami, osobistymi ambicjami oraz ujawnionymi skandalami. Głównym bohaterem filmu jest osobisty przyjaciel zmarłego papieża kardynał Lawrence, którego obowiązkiem jest kierowanie konklawe. Dla większości kardynałów jest jasne, że o wyborze nowej głowy Kościoła zdecyduje próba sił pomiędzy frakcją liberalną a konserwatywną, czy raczej neomodernistami a tradycjonalistami. Żaden z frakcyjnych faworytów nie zyskuje jednak przewagi, co zapowiada wyjątkowo trudne i długie konklawe, które, w ocenie Lawrenca, będzie osłabiać pozycję Kościoła w oczach świata. Ten impas zostaje jednak przerwany, gdy dramatyczne wydarzenia kierują oczy kardynałów na „czarnego konia” – nieznanego nikomu meksykańskiego kardynała z Kabulu – Beniteza. Jest to człowiek, który został w ostatnich dniach życia ostatniego papieża wyświęcony w tajemnicy, wcześniej zaś pełnił misje w tak niebezpiecznych miejscach jak Kongo, Irak i Afganistan. Mimo powściągliwości jego wypowiedzi, można się też domyślać, iż bliżej mu do neomodernistów niż tradycjonalistów. To, czego dowiadujemy się o nowym kardynale, to też fakt, że ma on jakieś zagadkowe problemy zdrowotne. Mimo swojej tajemniczości (tu nastąpi celowy spoiler) Benitez zostaje obrany nową głową Kościoła i wtedy zwierza się Lawrensowi, że choć zewnętrznie jest w pełni mężczyzną, i jako taki też przyjął święcenia, to posiada również macicę i jajniki, a chromosomy identyfikują go jako kobietę …
Film ten nie jest pozbawiony pewnych zalet. Można przykładowo pochwalić napiętnowanie wśród wyższego duchowieństwa przywar i grzechów takie jak chciwość, pijaństwo, nadmierna ambicja, skłonność do intryg, grzechy seksualne (tu romans 30-letniego księdza z dorosłą, lecz bardzo młodą jeszcze zakonnicą), pijaństwo czy pogarda wobec imigrantów. Rzeczy te są nadto pokazane w dość zniuansowany sposób, mamy tutaj zatem bohaterów, którzy wyraźnie żałują za swoje przewiny, takich, którzy są rozdarci i wreszcie tych, którzy, póki co, idą w zaparte. Nie ma więc w tym obrazie demonizowania kleru katolickiego, a raczej jest on pokazywany jako barwne zbiorowisko mniej lub bardziej sympatycznych ludzi, którzy mimo wszystko nie kierują się wyłącznie swoim interesem i ambicjami, ale też wyższymi pobudkami. Mimo różnych intryg zdecydowanie nie jest to obraz duchowieństwa katolickiego zbliżony chociażby do tego w serialu „Rodzina Borgiów”.
Pewną zaletą tej produkcji jest również podkreślanie wizualnego piękna i majestatu Kościoła katolickiego w taki sposób, że widz może odczuwać, iż nie chodzi w tych rzeczach o pustą formę, lecz raczej o przybliżanie człowieka do piękna i majestatu Boga.
Niestety, pomimo powyższych zalet, nie sposób nie zauważyć, że jest to film, rzec można, z lewicową misją. Widzimy, to już na samym początku, gdy widz jest zachęcany, aby sympatyzować głównie z postacią głównego bohatera, a potem również kardynała Beniteza. Obaj kardynałowie związani są z „wizją kościoła otwartego” (w znaczeniu traktowanie prawd wiary i moralności relatywnie, otwartość na „gejów”, kapłaństwo kobiet, itp.). Wprawdzie jeden z kardynałów tej opcji okazuje się kandydatem niegodnym papiestwa, jednak całość filmu jest tak prowadzona, żeby widz sympatyzował jednak z taką wizją Kościoła i za największe zagrożenie uważał wizję bardziej tradycyjną.
Neomodernistyczno-lewicowe zapędy twórców tego filmu widzimy, chociażby gdy Lawrence w swoim przemówieniu otwierającym konklawe stwierdza: „Jednego grzechu boję się najbardziej: pewności. Gdybyśmy mieli tylko ją, bez cienia wątpliwości, nie byłoby żadnej tajemnicy„. Tę scenę filmu można uznać za chyba najbardziej dwuznaczną w tym obrazie. Z jednej strony łatwo tu zobaczyć niebezpieczny relatywizm, są przecież prawdy wiary, które wręcz jesteśmy zobowiązani przyjmować za pewne. Problem w tym, że kardynał nie precyzuje właściwie, co tak dokładnie ma na myśli. Czy chodzi mu jedynie o pewną ludzką pewność wynikającą z pychy i przekonania o własnej nieomylności? Czy grzechem ma być może duchowe lenistwo i wygodnictwo, czy może też rodzaj tchórzostwa, które wzdraga się przed wszelką niepewnością i zbyt szybko każe wchodzić na bezpieczne pozycje pewności? Gdyby intencją twórców filmu było zawarcie w tych słowach tylko czegoś takiego – pewnej pochwały odwagi w przechodzeniu kryzysów wiary i osobistych zmagań człowieka z Bogiem, to można by tę scenę nawet pochwalić. Z drugiej strony nasuwa się tu, chyba niebezzasadne podejrzenie, iż w słowach Lawrenca chodzi o to, że owym „grzechem” jest wszelkie dogmatyzowanie wiary, i nawet Kościół nie ma prawa do wyrażania pewności w kwestiach wiary apostolskiej. Gdyby przyjąć tę drugą interpretację za pewną, byłaby to najbardziej heretycka scena tegoż filmu. Jako że jednak scena ta wymyka się jednoznacznym interpretacjom, lepiej ją chyba określić jako bardzo dwuznaczną, acz jeszcze nie wprost heretycką.
Nad oceną tego filmu można by się dość długo zastanawiać, ponieważ przez większość czasu balansuje on na granicy, unikając jakby o włos treści wprost heretyckich. Jednakże zakończenie tej produkcji (w stylu latynoskiej telenoweli) ułatwia ocenę całości, gdyż ujawnia przesłanie całego filmu. Otóż finał „Konklawe” mówi widzowi, że wszelkie prawdziwe (i te urojone też) problemy Kościoła wynikają z zamknięcia na Świat (tu symbolicznego), a przede wszystkim z zamknięcia na pomysł kapłaństwa kobiet. Za wszystkie bowiem problemy, takie jak nadmiar ambicji, żądza władzy czy brak miłosierdzia odpowiada niczym w piosence Kayah sprzed lat testosteron. Wystarczy więc ograniczyć poziom tego hormonu, zmienić przywództwo mężczyzn na przywództwo kobiet i wszystko będzie w porządku. Twórcy filmu idą w swojej argumentacji dla takich pomysłów naprawdę bardzo daleko, a mianowicie sugerują, że jest to wolą Ducha Świętego. Do takiej konkluzji prowadzi cały rozwój wypadków, który ma wskazywać, że to Opatrzność Boża chce widzieć na Stolicy Piotrowej konkretną, taką, a nie inną osobę. Co więcej mamy nadto scenę, która wprost sugeruje widzowi, że na tym konklawe właśnie powiał wiatr Ducha. Przekaz więc jest jasny – Kościół katolicki dusi się i wyniszcza w zamknięciu na skutek nadmiaru toksycznej męskości, a sytuację tę uratować może już tylko wprowadzenie na Tron Piotrowy osoby z żeńskimi chromosomami. Co więcej, to już nawet nie lud pragnie takiego rozwiązania, ani nawet postępowi kardynałowie, ale, taka ma być rzekomo wola Boga … .
Promowanie w filmie tego rodzaju pomysłów jako rozwiązania na wszelkie bolączki Kościoła jest główną wadą tej produkcji, i sprzeciwia się to nie tylko zdrowemu rozsądkowi, ale co ważniejsze przykładowi danemu przez samego Jezusa Chrystusa oraz oficjalnemu nauczaniu i ciągłej Tradycji Kościoła. Ze zdrowym rozsądkiem sprzeczne jest chociażby dlatego, że gdyby nawet kapłaństwo kobiet ograniczyło pewne problemy, to jednocześnie wprowadziłoby szereg nowych, nie mówiąc już o tym, że przecież panie potrafią być nie mniej dominujące, ambitne, pyszne, chciwe czy bezwzględne od panów. Ważniejsze niż zdroworozsądkowe argumenty przeciwko takim „reformom” Kościoła podaje jednak chociażby List apostolski „Ordinatio sacerdotalis” papieża Jana Pawła II o udzielaniu święceń kapłańskich wyłącznie mężczyznom. Papież Polak przypomina w nim słowa Pawła VI skierowane do braci anglikanów (wypowiedziane w czasie gdy we Wspólnocie Anglikańskiej zaczęto rozpatrywać kwestię udzielania święceń kobietom): „Kościół uważa, że udzielanie święceń kapłańskich kobietom jest niedopuszczalne z racji zasadniczych. Racje te są następujące: poświadczony przez Pismo Święte przykład Chrystusa, który wybrał swoich Apostołów wyłącznie spośród mężczyzn; stała praktyka Kościoła, który naśladuje Chrystusa wybierając tylko mężczyzn; wreszcie żywe Magisterium Kościoła, konsekwentnie głoszące, że wykluczenie kobiet z kapłaństwa jest zgodne z zamysłem Boga wobec swego Kościoła.” (Paweł VI, Odpowiedź na list Jego Ekscelencji Ks. Abpa Dr F. D. Coggana, Arcybiskupa Canterbury, o kapłaństwie urzędowym kobiet, 30 listopada 1975: AAS 68 (1976), 599 — 600).
Zakończenie filmu uderza nadto w porządek Bożego stworzenia, W rozmowie z Lawrencem Benitez stwierdza, że Bóg go takim stworzył (w domyśle osobą, której nie da się określić płciowo) i jest to pozytywną wolą Stwórcy. Nie ma tutaj mowy o tym, że choroby i zaburzenia są konsekwencjami grzechu pierworodnego. Takie politycznie poprawne zakończenie filmu promuje oczywiście propagandę ideologii LGBTQ. W ten sposób produkcja ta wspiera fałszywe przekonanie, iż tożsamość seksualna jest płynna i może być całkowicie nieokreślona. To pojęcie jest jednak fałszywe. Każda osoba, w tym mężczyźni, którzy mają pewne cechy fizyczne kojarzone z kobietami, i kobiety, które mają pewne cechy fizyczne kojarzone z mężczyznami, i tak rodzi się albo jako mężczyzna, albo jako kobieta. Ponadto, wbrew temu, co twierdzi zakończenie filmu, nikt nigdy nie rodzi się z w pełni funkcjonalnymi męskimi narządami rozrodczymi i hormonami oraz w pełni funkcjonalnymi żeńskimi narządami rozrodczymi i hormonami. Tak że wymyślona „sytuacja płciowa” postaci kardynała Beniteza i jego przemyślenia czy teorie odnośnie do tego stanu wypowiedziane w zakończeniu filmu mają najwyraźniej podważać biblijną prawdę, iż: „Stworzył więc Bóg człowieka na swój obraz, na obraz Boga go stworzył; stworzył ich mężczyzną i kobietą”. (Rdz 1:27)
Podsumowując, film ten, mimo pewnych pozytywnych elementów, oceniamy negatywnie ze względu na promowanie w nim relatywizującego podejścia do wiary i nauczania Kościoła, propagandę ideologii spod znaku LGBT oraz radykalnych form feminizmu.
Marzena Salwowska
/.../
Leave a Comment
Tytułowy bohater filmu to były płatny zabójca, który „przeszedł na wcześniejszą emeryturę” ze względu na swoją ukochaną żonę. Spokojne życie tej pary przerywa jednak nieuleczalna choroba kobiety a w końcu jej śmierć. Pani Wick, wiedząc, że pozostały jej w tym życiu już ostatnie dni, by chronić swojego męża przed pogrążeniem się w rozpaczy, zamawia dla niego specyficzny prezent – szczeniaka, który ma zostać dostarczony Johnowi po jej śmierci. Prezent okazuje się rzeczywiście trafiony, pies jest dla Wicka, jak to później powie, ostatnią iskierką nadziei. Jako że para nie miała dzieci, zwierzak jest też jedyną istotą, którą musi się zaopiekować, co oczywiście daje też motywacje do życia … . Niestety na jego drodze staje pewien młody opryszek, który urażony przez Johna odmową sprzedaży samochodu, postanawia „dać nauczkę” impertynentowi. Ze swoimi pomagierami włamuje się zatem w nocy do domu Wicka. Napastnicy zabijają pałką psa głównego bohatera, jego samego ciężko biją, a na końcu zabierają samochód ofiary. John Wick postanawia wytropić i zabić przynajmniej głównego winowajcę, którym okazuje się zresztą syn szefa rosyjskiej mafii, Allen Tarasow. A tak się składa, że dla starszego Tarasowa główny bohater pracował w przeszłości jako płatny zabójca. Dlatego też ów boss dobrze zna możliwości Wicka i, w przeciwieństwie do syna, nie zamierza go zlekceważyć. Podejmuje odpowiednie środki – wzmacnia ochronę Allena oraz wynajmuje płatnych zabójców, którzy mają zabić Johna. Jak łatwo się domyślić, jednak nic ani nikt nie zatrzyma głównego bohatera przed wywarciem krwawej zemsty, ofiarą której padnie nie tylko główny winowajca, ale cały szereg jego „żołnierzy”, a na końcu ojciec Allena. Film kończy się odzyskaniem przez głównego bohatera samochodu oraz przygarnięciem szczeniaka ze schroniska.
Powyższy opis filmu jest celowym spojlerem, który ma zaspokoić ciekawość widzów co do jego fabuły, bez konieczności obejrzenia owej produkcji. Zabieg ten wynika z faktu, iż „John Wick” jest filmem, którego z chrześcijańskiego punktu widzenia nie da się pochwalić, wręcz przeciwnie trzeba go zdecydowanie zganić.
Jednym z największych zarzutów wobec tego filmu jest wyraźna gloryfikacja zemsty i bezprawnej przemocy. Główny bohater bez wahania wraca do dawnych krwawych nawyków, nie wykazując przy tym żadnej skruchy czy refleksji nad swoimi czynami. Zemsta staje się jego głównym motorem działania, a film zdaje się zachęcać widzów do kibicowania mu w tej dzikiej wendecie. Produkcja ta nie oferuje żadnych głębszych przemyśleń na temat moralności, sprawiedliwości czy możliwości odkupienia. Zamiast tego skupia się na brutalnych scenach walki i strzelanin, które przez swoją widowiskowość mają dostarczać widzom bezrefleksyjnej rozrywki.
Film ten nadto na tle innych tego typu produkcji promujących brutalną przemoc, prywatną zemstę, pokazujących sceny krwawych walk niczym widowiska baletowe wyróżnia się jednym niepokojącym szczegółem. A mianowicie główny bohater mści się tu przede wszystkim za zabicie psa. Zatłuczenie szczeniaka, który na dodatek jest dla Johna ostatnim ogniwem łączącym go z niedawno zmarłą żoną (o czym sprawcy nie mogą wiedzieć) jest oczywiście paskudnym czynem, nie mniej mamy tu na jednej szali zemstę za życie psa, na drugiej życie wielu ludzi. Problemem jest tutaj zatem już nie tylko gloryfikacja „wymierzania sprawiedliwości na własną rękę”, ale też fakt, iż kara, która spotyka złoczyńców, jest niewspółmierna do tej, która groziłaby im w jakimkolwiek cywilizowanym systemie prawnym. A przynajmniej w żadnym ze stanów USA (gdzie toczy się akcja filmu) zabicie psa nie jest zagrożone karą śmierci. Twórcy filmu zdają się całkowicie ignorować chrześcijańską prawdę, że życie człowieka, nawet najbardziej zdeprawowanego, jest ważniejsze niż życie, choćby najsympatyczniejszego zwierzęcia. Większa godność ludzka wynika oczywiście z tego, że to człowiek został stworzony na obraz Boga; to człowiek posiada rozum, wolną wolę i zdolność do relacji z Bogiem, to człowiek jest koroną stworzenia z zadaniem panowania nad światem zwierząt; i to wreszcie dla zbawienia człowieka umarł i zmartwychwstał Jezus Chrystus. Ponieważ jednak trudno jednoznacznie powiedzieć, czy twórcy filmu poniżają godność ludzką, stawiając życie człowieka niżej od zwierzęcia, kierując się pobudkami ideologicznymi, czy „tylko” potrzebą oryginalności, dlatego w rubryce „fałszywe doktryny” dajemy oznaczenie „umiarkowanie” zamiast „bardzo dużo”.
W obrazie tym zresztą trudno znaleźć coś naprawdę pozytywnego. Dominuje tu mroczny klimat, nie ma w nim właściwie postaci, które czyniłyby jakieś dobro, a przynajmniej nie łamały prawa. Za wyjątek można by uznać żonę głównego bohatera, jednak ona umiera na samym początku filmu, a jej wątek służy tylko rozkręceniu machiny krwawej zemsty. Nie jest to zatem film godny polecenia, a wręcz przeciwnie.
Marzena Salwowska
/.../
Leave a Comment
Serial „Dom Dawida” to epicka produkcja, opowiadająca historię tego sławnego (biblijnego) króla. Pierwszy sezon serii przenosi widzów do starożytnego Izraela około 1000 roku p.n.e., ukazując drogę młodego pasterza, którą Opatrzność Boża poprowadzi go na dwór króla Saula. Pierwszy sezon, składający się z ośmiu odcinków, koncentruje się na wczesnych latach życia Dawida, jego namaszczeniu na przyszłego króla oraz romantycznej relacji młodzieńca z jedną z córek Saula. Serial poświęca też sporo miejsca upadającemu domowi Saula, zwłaszcza przyczynom odrzucenia pierwszego króla żydowskiego przez Boga, szaleństwu Saula oraz jego (dość barwnie tu przedstawionej) rodzinie. Kulminacją tego sezonu jest sławetna walka Dawida z Goliatem.
„Dom Dawida” łączy biblijną narrację z elementami dramatycznymi, oferując widzom zarówno widowiskową produkcję, jak i emocjonalną opowieść. W tej recenzji przyjrzymy się bliżej zatem pierwszemu sezonowi owej produkcji, oceniając jego przekaz oraz wierność zdarzeniom zawartym w nieomylnym (również pod względem historycznym) źródle, którym jest oczywiście Biblia. Przyjrzymy się również przydatności tego serialu do wspólnego rodzinnego oglądania.
Zaczniemy od tego ostatniego punktu. Czy serial ten jest stosowny i pożyteczny dla młodszych widzów? Odpowiedź brzmi – tak, choć z pewnymi zastrzeżeniami, o których będzie później. Wątpliwe rzeczy w tej produkcji nie są jednak tak poważne, by nie wystarczyło pewne rodzicielskie sprostowanie, które zresztą ta recenzja ma za zadanie ułatwić. Trzeba również podkreślić, iż rekomendacja serwisu „Kultura Dobra” dotyczy jedynie pierwszego sezonu, gdyż piszącej tej słowa drugi sezon nie jest jeszcze znany … Jakie zatem korzyści mogą z tej produkcji filmowej wynieść młodzi widzowie? Przede wszystkim serial przybliża postać króla Dawida, czyli jednej z najważniejszych postaci Starego Testamentu. Postać ta w Historii Zbawienia nierozerwalnie wiąże się z mającym odziedziczyć tron Dawida na wieki Jezusem Chrystusem. Serial ów dla wielu widzów może stanowić okazję do zainteresowania się historyczną postacią króla Dawida, a przez to i całością Biblii. Barwnie przedstawiona historia Dawida może też być oczywiście punktem wyjścia do rozmów o takich kwestiach jak Historia Zbawienia, odpowiedź na Boże powołanie, konieczność pełnego zaufania i posłuszeństwa Bogu czy wystrzegania się wszelkich zabobonów i pogańskich praktyk jako pochodzących od demonów i wstrętnych Bogu. Serial ten zachęca też do pokory i odwagi w starciu z wrogami Jahwe i własnymi słabościami. Niewątpliwą lekcją dla młodych widzów może być też przedstawienie, jak „dom Saula” upada, gdyż jego głowa, czyli król Saul, nie zachowuje pełnej wierności Bogu i zaczyna bardziej troszczyć się o własną chwałę i przychylność ludu niż spełnianie woli Najwyższego. Serial ten, nie demonizując jednak króla Saula (może on nawet wzbudzać sympatię i współczucie), dobrze i dość subtelnie pokazuje jednocześnie, że odsunięcie pierwszego władcy Izraela nie było bynajmniej okrucieństwem ze strony Boga, a skutkiem postępowania Saula i dobroczynnym środkiem zaradczym. Gdyby bowiem pogubiony król pozostał na tronie, to najprawdopodobniej doprowadziłby do zguby cały naród, a przynajmniej do niewoli bądź zwrócenia się ku bożkom pogańskich sąsiadów. Serial jest pełen tym podobnych lekcji, przedstawionych w barwny i nienachalny, a jednocześnie wyraźny sposób, stąd wydaje się rzeczywiście dobrą opcją dla rodziców poszukujących czegoś do obejrzenia ze swymi dziećmi.
Jedną z niewątpliwych zalet tej produkcji jest też unikanie wulgaryzmów, obsceniczności, a nawet nadmiernego eksponowania przemocy (choć tematyka dawałaby ku temu szerokie pole). Przykuwają też uwagę pięknie śpiewane w języku hebrajskim psalmy oraz fragment z „Pieśni nad Pieśniami”, które jakby przenoszą widza w czas ich tworzenia, a jednocześnie podkreślają ponadczasowość Pisma świętego.
Za największą zaletę tej produkcji, choć może to się wydawać niektórym widzom mało konkretne, można uznać jednak jej ducha. Twórców tego serialu bowiem zdaje się przepełniać żarliwe pragnienie nie tylko ciekawego dla odbiorcy przedstawienia historii biblijnych, ale nadto uczynienia tego w taki sposób, by widz dzięki tym opowieściom, jak najlepiej zrozumiał ich głębszy sens i znaczenie także w całej Historii Zbawienia.
Trzeba też przyznać, że serial ten stoi mocno na gruncie poważnego podejścia do Biblii, jako źródła historycznego. I to jest oczywiście dużą zaletą tej produkcji. Problem jednak pojawia się, kiedy w jednym z głównych wątków nieomylne Słowo Boże zostaje pomieszane z wodą z mniej pewnego źródła. Chodzi tu o jeden z najbardziej tajemniczych wątków całego Pisma świętego, a mianowicie o „sprawę gigantów”. Zdaje się, że sprawa ta została w serialu przedstawiona jednak dość niefortunnie, gdyż jego twórcy trochę się zagalopowali, korzystając z pozabiblijnych źródeł. Serial tak, jak Słowo Boże, nie pozostawia wątpliwości, że nie chodzi tu o jakieś legendarne stwory, a o prawdziwe postaci z krwi i kości, charakteryzujące się wyjątkowym wzrostem (Goliat wg Starego Testamentu mierzył około 280 cm), siłą oraz brutalnością, dzikością i okrucieństwem. I to jest raczej prostsza część tej historii – olbrzymi żyli kiedyś na ziemi, byli niebezpieczni, a ich „niedobitki” sprzymierzyły się z wrogami Izraela. Bardziej zawikłaną sprawą jest kwestia ich pochodzenia. Chodzi o to, że Biblia nazywa ich potomkami „córek ludzkich” i „synów bożych” (Rdz 6,1-4). Stąd jedną z interpretacji tego fragmentu może być, że owi olbrzymi pochodzili od ludzkich kobiet i aniołów (upadłych), gdyż aniołowie bywają w Biblii nazywani ”synami bożymi”. Na pierwszy rzut oka ta teoria może się wielu widzom wydawać „podejrzana”, gdyż anioły są, jak wiemy, bytami czysto duchowymi, nie posiadają ciał, a w związku z tym zdają się też pozbawione możliwości płodzenia potomstwa. Takie wyjaśnienie pochodzenia olbrzymów nie zostało jednak ani oficjalnie potępione, ani uznane w doktrynie Kościoła Katolickiego, a stosunek Ojców Kościoła do tego zagadnienia był mocno podzielony. Zwolennikami dosłownej interpretacji tego fragmentu byli chociażby św. Justyn Męczennik, św. Klemens Aleksandryjski czy św. Ireneusz. Inni z kolei ojcowie Kościoła odrzucali ideę związków aniołów z ludźmi. Św. Augustyn w Państwie Bożym (XV,23) argumentował, że „synowie Boży” to potomkowie Seta (linia sprawiedliwych), a „córki ludzkie” to potomkinie Kaina (linia grzeszników). Uważał, że tekst nie opisuje nadprzyrodzonych związków, lecz ludzkie relacje. Podobne stanowisko zajmował św. Jan Chryzostom, który w Homiliach na Księgę Rodzaju (22,2) interpretował ten fragment jako metaforę dotyczącą mieszanych małżeństw między różnymi grupami. Sprawa ta zostaje w doktrynie Kościoła katolickiego otwarta po dziś dzień, zatem twórcy filmu mieli prawo przedstawić ją tak, a nie inaczej, czyli wybierając najbardziej literalne podejście do pochodzenia olbrzymów, ukazując ich jako potomstwo zrodzone ze związków ludzkich kobiet i upadłych aniołów. Jeśli można więc coś im zarzucić w tym punkcie, to może jedynie nieco zbyt zmysłową wizję upadłego anioła (jest ukazany jako dobrze zbudowany mężczyzna ze skrzydłami i z obnażonym torsem). Niestety w pewnym momencie wątek ten rozwija się w kierunku pewnej dwuznaczności. I wynika to właśnie, ze wspomnianego wcześniej pomieszania Pisma św. ze źródłem pozabiblijnym. Pojawia się tu bowiem nieortodoksyjna wzmianka, o tym jakoby upadli aniołowie (już po upadku) zostali przez Boga zesłani na ziemię po to, aby opiekować się ludźmi. To dziwaczne zdanie słyszymy jednak z ust matki gigantów, która ogólnie jest tu postacią negatywną, nadto próbującą skłonić ludzi do oddawania czci jej synom. Nadto ona sama mówi, że nie wiadomo, czy to prawda, czy mit. Pomysł ten został niewątpliwie zaczerpnięty z powstałej w III w. przed Chrystusem Księgi Henocha. Trzeba jednak przypomnieć, że jest to księga apokryficzna, która nie została uznana za natchnioną i nie weszła do tradycyjnie katolickiego kanonu Pisma świętego (ani też większości innych wspólnot chrześcijańskich). Choć więc te dodatki z Księgi Henocha pokazywane są w duchu niepewności, to pozostaje pytanie, czy aby na pewno dobrym pomysłem było włączanie ich do serialu, który skierowany jest do widzów na różnym poziomie znajomości chrześcijańskiej wiary?
Pewne wątpliwości może też budzić sposób „uzupełniania luk” w opowiedzianej historii Dawida. Twórcy serialu w napisach zastrzegają sobie prawo do takich uzupełnień ze względu na potrzeby dramaturgii. I zasadniczo nie jest to nic złego i można łatwo zrozumieć taką potrzebę, gdyż wiele z przedstawionych tu postaci jest w Piśmie świętym, ledwie wzmiankowanych i trudno byłoby inaczej zbudować dialogi z tymi osobami. A są to nieraz postaci, bez których rozbudowania trudno byłoby wyobrazić sobie dłuższy scenariusz, takie jak, chociażby żona Saula czy ojciec Dawida (osoby wzmiankowane właściwie tylko z imienia w Starym Testamencie). Wątpliwości budzić może jednak fakt dopisywania tym postaciom pewnych cech czy czynów bardzo negatywnych. Z drugiej strony, ponieważ historycznie o charakterze i czynach tych postaci nic właściwie nie wiadomo, trudno tu akurat mówić o oszczerstwie wobec prawdziwych osób, gdyż twórcy jedynie zapożyczyli ich imiona i pozycję społeczną, tworząc osoby wedle swojej wyobraźni. Podsumowując, choć taki zabieg „dopisywania” złych rzeczy osobom, o których wiemy z Biblii coś więcej niż w zasadzie samo imię, jest niedopuszczalny moralnie, to, gdy chodzi o postaci, które są jedynie wzmiankowane w Biblii, wydaje się jeszcze akceptowalny (przy czym widz powinien mieć świadomość tej fikcyjności).
Podsumowując, na tym etapie możemy polecić serial „Dom Dawida” jako epicką opowieść, którą przenika miłość do Bożego Słowa i pragnienie zaszczepiania tejże w sercach widzów. Jednocześnie zastrzegamy, że są w niej pewne wątki, które mogą wymagać większej uważności i krytycznego podejścia, zwłaszcza podczas oglądania z młodymi widzami.
Marzena Salwowska
/.../
Leave a Comment
Główny egzorcysta Watykanu otrzymuje od papieża kolejne zadanie – ma zbadać w Hiszpanii przypadek opętania kilkuletniego chłopca o imieniu Henry. Demon (czy też demony), które zawładnęły dzieckiem, daje się mocno we znaki nie tylko całej jego rodzinie, ale zagraża (również fizycznie) każdemu, kto znajduje się w starym opactwie. To właśnie miejsce – kościelny budynek, do którego przeprowadziła się matka chłopca wraz z nim i jego nastoletnią siostrą, zdaje się skrywać jakąś mroczną tajemnicę, która przyciąga złe duchy. Dodajmy, że rodzina Henry’ego została już wcześniej mocno doświadczona – ojciec chłopca zginął w tragicznym wypadku (Henry, który był świadkiem tego zdarzenia, od śmierci ojca nie mówi). Matka zaś zdecydowała, pomimo wyraźnej niechęci dzieci do tego pomysłu) o przeprowadzce z USA do Hiszpanii po to, by sprzedać odziedziczony tam po mężu budynek dawnego opactwa. W tej trudnej na różnych poziomach sytuacji pomocą ma być właśnie sławny „egzorcysta papieża”. Zatem po przybyciu na miejsce starszy egzorcysta zabiera się energicznie za zadanie, angażując do pomocy młodego, lokalnego księdza, któremu brak doświadczenia na polu egzorcyzmów …
Tak w skrócie wygląda zawiązanie fabuły w tym filmie. Na początku warto zaznaczyć, że pierwowzór głównego bohatera – o. Gabriele Amorth ( 1925-2016) to oczywiście postać prawdziwa, jednak potraktowana tutaj w dość nonszalancki sposób. Mimo wszystko dla uproszczenia będziemy nazywać głównego bohatera o. Amorthem. Prawdziwy o. Amorth z racji swojej posługi przeżył zapewne niejedną sytuację „jak z horroru”, film zresztą jest inspirowany literaturą tegoż egzorcysty, choć większość pokazanych tu zdarzeń jest zapewne fikcją. Ta fikcyjność może zresztą być dla niektórych widzów (tak jak dla piszącej te słowa) w tym przypadku pewnym rozczarowaniem. Skoro bowiem produkcja ta wykorzystuje, by tak rzec, dane osobowe i tożsamość dość niedawno zmarłego sławnego egzorcysty, to można by się spodziewać, że właśnie po to, aby dać obraz tego, jak w rzeczywistości wygląda posługa katolickiego egzorcysty. Zdaje się bowiem, iż film ten mógłby sporo zyskać, gdyby funkcja egzorcysty watykańskiego została tu ukazana w bardziej realistyczny, mniej komercyjny sposób. Tym bardziej że widowiskowość tego obrazu raczej by na tym nie straciła, gdyż twórcy filmu mogliby bez trudu wykorzystać więcej prawdziwych wspomnień o. Amortha, żeby zbudować „mocne” sceny tego filmu. I w początkowych scenach tej produkcji, wydaje się że mają oni taki zamiar, później jednak produkcja ta skręca mocno w kierunku miksu typowego hollywoodzkiego horroru z komiksem i opowiastką w rodzaju „Kodu Leonarda da Vinci”. Można powiedzieć, że to tylko kwestia gustu, jednakże jest ryzyko, że taka formuła filmu może w oczach części widzów kwestionować powagę egzorcyzmów.
Jak już pewnie Czytelnik domyśla się z tego przydługiego wstępu, choć film ten ogólnie oceniamy pozytywnie, to trzeba też wysunąć wobec niego kilka bardzo poważnych zastrzeżeń. O tym jednak później. Teraz skupmy się na pozytywach. Pierwszym z tychże jest fakt, że postać kościelnego egzorcysty przedstawiona tutaj została w bardzo pozytywnym świetle. To sprawia, iż nawet pomimo komiksowego przerysowania drugiej części filmu, widz może zacząć się zastanawiać (jeśli do tej pory tego nie czynił) nad wagą i potrzebą tego rodzaju posługi we współczesnym świecie. Zaletą portretowania tej postaci jest fakt, że starszy egzorcysta ukazany jest tu nie jako „odklejeniec”, ale mężczyzna mocno stąpający po ziemi, łączący pewność siebie z pokorą, odwagę z rozsądkiem, powagę i odpowiedzialność z dystansem i poczuciem humoru, miłość do bliźnich i empatię z uzasadnionymi wymaganiami i stawianiem granic we właściwych miejscach. Taki rysunek postaci podkreśla fakt, że posługiwanie egzorcyzmami to „nie przelewki”, a poważne zadanie wymagające mocnego charakteru. Wartościowym elementem jest też wprowadzenie postaci młodego lokalnego księdza, który asystuje w przypadku tego konkretnego opętania starszemu egzorcyście. Jest to człowiek, który ma na swoim sumieniu poważnych grzech, ponadto jest trochę panikarzem. Tak że udział w egzorcyzmach staje się dla niego niejako „okazją” do nawrócenia, a nadto budowania charakteru.
Jedną z zalet tego filmu jest wątek, niestety trochę słabo rozwinięty, w którym o. Amorth ma kłopoty z watykańską komisją kierowaną przez sceptycznie nastawionego kardynała, wątpiącego w realność opętań. Zresztą spośród członków owego grona, tylko jeden staje po stronie egzorcysty. Reszta zdaje się uważać jego posługę za nie tylko zbędną, lecz wręcz szkodliwą. Egzorcyzmy to dla tej komisji najwyraźniej coś, co nie przystaje do naszych czasów, jest reliktem dawnych wieków, nie sprzyja ocieplaniu wizerunku Kościoła, a wręcz go ośmiesza. Zresztą, po co egzorcyzmy, skoro osobowego Zła pewnie nie ma, a Szatan to tak naprawdę figura retoryczna, takie straszydło, które miało trzymać dawniej ciemny lud w jakichś moralnych granicach … tak to mniej więcej wygląda z punktu widzenia „oświeconych” kardynałów z tejże komisji. Wielu czytelników pewnie zdaje sobie sprawę, że tego rodzaju postawy nie są aż taką rzadkością wśród „postępowych” duchownych czy teologów. W filmie jednak jest silny promień nadziei, gdyż mimo że to podejście, sądząc z postawy owej komisji, wydaje się już dominować pośród wyższego duchowieństwa, to jednak przedstawiony tu papież (postać prawdopodobnie wzorowana na Janie Pawle II) staje po stronie reprezentowanej przez o. Amortha.
Jedną z głównych zalet tego obrazu jest też to, że, wprost i bez powątpiewania, mówi o takich sprawach wiary jak Trójca Święta, nasze Odkupienie przez Jezusa Chrystusa, spowiedź i żal za grzechy, odpuszczenie win, modlitwa, czy miłość wobec bliźnich (miłość matki jest tutaj nawet określona jako najbardziej podobna do miłości Bożej). Mocno jest tu też ukazana nienawiść Diabła, jaką żywi on wobec Boga i Jego dzieł, a zwłaszcza człowieka, którego pragnie doprowadzić do wiecznego zatracenia, a przynajmniej udręczyć w miarę swoich możliwości.
Na plus można również zaliczyć wzmiankowanie w tej produkcji o możliwych przyczynach opętania, takich jak zwiększenie podatności na nie przez traumatyczne wydarzenia (być może powiązane z utratą wiary), czy słuchanie pewnych rodzajów muzyki. Zaletą jest też wyraźna reklama książek o. Amortha, dzięki czemu pewnie spora liczba widzów sięgnie po literaturę, w której autor opisuje swoje realne doświadczenia w temacie.
Film ten nie jest, niestety, wolny od poważniejszych wad. Jeśli chodzi o bardziej oczywiste mankamenty tego obrazu, to mamy tu sporą ilość wypowiadanych przez demona wulgaryzmów, również o charakterze bluźnierczym bądź obscenicznym, a także kobiecą nagość ukazaną w dość perwersyjny sposób (ciało pokryte krwią). Ktoś mógłby argumentować, że użycie takich środków było niezbędne dla oddania rzeczywistego charakteru i działania złych duchów … Czy aby na pewno? Na kartach Nowego Testamentu nieraz spotykamy sceny, w których albo sam Jezus Chrystus, albo Jego uczniowie wypędzają demony z opętanych, jednak zawsze jest to pokazane w sposób powściągliwy, bez skupiania się na drastycznych szczegółach, bez przytaczania wulgarnego, obscenicznego i bluźnierczego języka, którym prawdopodobnie już wtedy posługiwały się upadłe anioły. Oczywiście nie oczekujemy aż takiej powściągliwości od tego gatunku filmowego, ale pewne większe opanowanie jednak by się tu przydało.
W filmie tym występują jednak jeszcze poważniejsze problemy, które nie do końca dają się jakkolwiek usprawiedliwić konwencją tego obrazu. Pierwszą z nich jest utrwalanie i dalsze propagowanie w tym obrazie czarnej legendy świętej Inkwizycji. Scenariusz tej produkcji nie sili się nawet na żadną próbę oddania sprawiedliwości tej wielowiekowej instytucji Kościoła. Jej powstanie przedstawia jako wynik zwiedzenia papieża przez Szatana, przez co sama Inkwizycja ma się jawić jako diabelskie narzędzie. Takie ukazanie świętej Inkwizycji jest jednakże krzywdzące nie tylko dla niej samej, ale rzuca mocny cień na cały Kościół. Można zresztą odnieść wrażenie, że o historycznej Inkwizycji twórcy tego filmu tak naprawdę nie mają pojęcia, a ich wyobrażenia w tym temacie oparte są na pewnej grze. Przypuszczenie to wzmacnia fakt, iż w filmie użyto niewłaściwego godła hiszpańskiej inkwizycji. Zamiast autentycznego (krzyż, gałąź oliwna i miecz) wykorzystano symbol z gry Dragon Age: Inkwizycja. Pomiędzy obiema produkcjami istnieje też pewne podobieństwo fabularne. Zresztą wątek z konkretną ilością demonów, które spadły w określone miejsca i trzeba je unieszkodliwić jak w grze, też wskazuje, skąd twórcy filmu czerpią swoje inspiracje. Takie pomieszanie prawdziwych postaci czy instytucji Kościoła (vide ks. Amorth, święta Inkwizycja) może wprowadzać w umysłach mniej ostrożnych widzów pewne zamieszanie, typowe zresztą dla filmów, które łączą jakąś prawdę historyczną z fantazją. Chodzi tu o taką zbitkę myślową, w której albo wszystko w takim miszmaszu wydaje się prawdą, albo na odwrót – wszystko bierze się za fantazję twórców.
Innym mocno wątpliwym elementem filmu jest pomysł, aby nieradzący sobie z demonem egzorcysta uciekał się do takich środków jak oferowanie siebie jako ofiarę do opętania w zamian za uwolnienie innych osób, a nawet próba samobójstwa celem zakończenia opętania. W tym miejscu warto też wspomnieć, że w ukazywaniu potęgi osobowego Zła obraz ten być może posuwa się już nazbyt daleko. Film ten bowiem niebezpiecznie zbliża się do granicy, w której zamiast ostrzegać przed Diabłem, epatuje jego mocami. A o ile samo ostrzeganie jest dobre, gdyż wzmaga czujność przed realnym niebezpieczeństwem, o tyle straszenie może odbierać odwagę do przeciwstawiania się Diabłu, tak by to on od nas uciekał (Jk 4:7).
Natomiast dwa z czasem pojawiających się krytycznych uwag wobec przedstawienia postaci głównego bohatera wydają się na wyrost. A mianowicie – pijaństwo i kłamstwo. Wprawdzie starszy egzorcysta nosi tu przy sobie ulubiony trunek alkoholowy, który czasem popija, nie ma jednak w filmie sugestii, aby go nadużywał. Może nieco bardziej wątpliwa jest scena, w której o. Amorth przekonuje chorego psychicznie mężczyznę, który wierzy, że jest opętany, aby „jego Legion” wszedł w owo zwierze. Jednakże wydaje się, że egzorcysta raczej dokonuje tu pewnej pozytywnej manipulacji, posługując się jedynie błędnym przekonaniem chorego, niż jakimś rzeczywistym kłamstwem.
Pomimo jednak tych poważnych zastrzeżeń polecamy ten film ze względu na bardzo pozytywne pokazanie w osobie głównego bohatera posługi zaangażowanych osób duchownych. Nadto doceniamy przypominanie, że demony to byty realne i osobowe, zdolne do opętania człowieka. Przede wszystkim zaś cenimy fakt, że ta hollywoodzka produkcja przypomina, iż ostateczne zwycięstwo nad Szatanem dokonało się na Krzyżu i że imię Jezus jest tym na dźwięk, którego drżą ze strachu nawet najpotężniejsze demony, nawet jeśli mocno „kozaczą”.
Marzena Salwowska
/.../
Leave a Comment
Jak wskazuje jednoznacznie polska nazwa filmu, jest to opowieść o Matce naszego Pana Jezusa Chrystusa – Marii z Nazaretu. Fabuła tej produkcji Netflixa koncentruje się na tytułowej bohaterce. Po latach modlitw o dziecko poszczącemu na pustyni Joachimowi ukazuje się anioł Gabriel i obwieszcza, że urodzi mu się córka. W podzięce za cud Joachim i jego żona Anna poświęcają tę wyproszoną córkę na służbę Bogu w Świątyni Jerozolimskiej. Odbudowa tejże świątyni przez Heroda Wielkiego jest zresztą jednym z ważnych wątków filmu, który spina klamrą losy Marii z historią coraz bardziej paranoicznego i niepewnego swej władzy Heroda. Kiedy dziewczynka trochę podrasta, Joachim i Anna wypełniają bowiem obietnicę złożoną Bogu i przyprowadzają córkę do Świątyni, gdzie kształci się i pełni służbę aż do wieku nastoletniego. Podczas prania ubrań w strumieniu spotyka Józefa. Młody mężczyzna od razu się w niej zakochuje i prosi Joachima i Annę o jej rękę. Po zaręczynach Maryi ukazuje się archanioł Gabriel i objawia jej, że jest wybrana przez Boga, by jako dziewicza matka urodzić długo wyczekiwanego przez naród żydowski Mesjasza. Kiedy arcykapłani dowiadują się o ciąży Maryi, wyrzucają ją ze świątyni nie dając wiary jej słowom …
Omawianie filmu zacznijmy od tego, że określanie go mianem biblijnego jest może nieco na wyrost. W większym bowiem stopniu niż na samym Piśmie świętym oparty jest on na wczesnochrześcijańskich apokryfach, przez co sam jest niejako filmowym apokryfem. To że jest to obraz apokryficzny, samo w sobie nie jest jeszcze zarzutem, gdyż przypomnijmy, że terminem apokryf określa się zwykle księgi wczesnochrześcijańskie o tematyce biblijnej, które z różnych względów nie zostały uznane za natchnione przez Ducha Świętego i jako takie nie weszły do kanonu Biblii. To „odrzucenie” nie musiało się jednak wiązać z żadną herezją, mogło wynikać np. z wątpliwego pochodzenia danego tekstu (brak pewności, że dany tekst pochodzi od apostoła lub ucznia Jezusa), czy też z tego, że dane pismo zawiera elementy fantastyczne. Zatem użycie apokryfów w sztuce filmowej można uznać za rzecz dopuszczalną i zrozumiałą ze względu na potrzebę wypełnienia fabuły. Tym bardziej że omawiana produkcja Netflixa jest długa, a zapisanych w Biblii słów prawdziwej Maryi na tyle niewiele, iż nie dałoby się na nich samych zbudować dialogów dłuższego scenariusza.
Pozostaje jednak pytanie o podejście twórców do tego, co o samej Matce Jezusa mówi Biblia. Czy ten „materiał” potraktowali oni z należytym szacunkiem i starannością? Otóż chyba nie do końca. Można by się bowiem spodziewać, że skoro słów samej Maryi zapisanych w Piśmie świętym jest niezbyt wiele, to zostały one docenione jak rzadkie perły. Niestety tak nie jest, twórcy filmu zdecydowali bowiem, że Magnificat Maryi jest w całości zbyt długie dla dwugodzinnego filmu. Pewną wątpliwość mogą też już budzić słowa otwierające film, kiedy główna bohaterka mówi: „Wybrano mnie, żebym przyniosła światu dar. Największy dar w jego dziejach. Myślicie, że znacie moją historię. Wierzcie mi – nie znacie”. Takie stwierdzenie może sugerować, że historia pokazana w filmie jest pełniejsza, czy wręcz istotniejsza niż ukazana w Piśmie św.. Nadto stwierdzenie, iż nie znamy dziejów Marii, nie jest prawdą, na tyle bowiem, na ile nam jest to potrzebne, znamy je dzięki Słowu Bożemu. A bardziej rozwlekła i wydumana opowieść wcale nie oznacza lepszej i pełniejszej historii.
Z tradycyjnie katolickiego punktu widzenia razi też przedstawienie w filmie porodu Matki Bożej jako ciężkiego, czyli typowego, na skutek grzechu pierworodnego, choć Maria jako wolna od grzechu pierworodnego i zgodnie z powszechnym nauczaniem Kościoła nie cierpiała bólów porodowych. Razić też może romantyzowanie związku Maryi i Józefa, gdyż takie bardziej namiętne uczucie wskazywałoby też na chęć podjęcia typowego pożycia małżeńskiego przez tę parę (choć gwoli ścisłości nie musi, gdyż decyzję o życiu w celibacie mogli oni podjąć później). Warto w tym miejscu zwrócić uwagę na historycznie niedorzeczną scenę tańca Józefa i Maryi w parze. Takie pląsy nie były praktykowane przez starożytnych Żydów, mężczyźni i kobiety oczywiście tańczyli, ale osobno. Ten zaś typ tańca, który pojawił się dopiero w średniowiecznej Europie, byłby zapewne nie do przyjęcia na żydowskim weselu. Co do obrazu samej Marii, to momentami niepokoi jej przedstawienie, w którym zdaje się przez otoczenie traktowana jako osoba obdarzona od urodzenia jakąś szczególną mocą, niczym postać nadludzka z popkultury.
Pewien niepokój może też budzić sposób zobrazowania archanioła Gabriela, który ma na rękach, coś, co od razu przywodzi na myśl tatuaże. Jest to tym bardziej dziwaczne, że postać z tatuażami raczej nie wzbudziłaby zaufania pobożnej żydowskiej dziewczyny, gdyż tatuaże były wyraźnie zakazane przez Prawo Mojżeszowe. Raczej można by się więc spodziewać, iż Maria mogłaby tak „przyozdobionej” postaci nie rozpoznać jako Bożego posłańca.
Twórcy filmu wprowadzają też na siłę pewne wątki, niestety kosztem spójności przekazu biblijnego, zbaczając jakby od logicznej kolejności zdarzeń ukazanej w Ewangeliach. Widać to przykładowo w budowaniu wątku z odrzuceniem Marii przez społeczność jako rzekomej cudzołożnicy. I niby teoretycznie coś takiego mogło mieć miejsce, jednak ciąg zdarzeń opisanych w Biblii zdaje się wskazywać na to, że Bóg zatroszczył się, aby właśnie do czegoś takiego nie doszło. W filmie natomiast brakuje sceny, w której Józef, idąc za słowem anioła wziąłby do siebie brzemienną Marię, chroniąc ją przed ewentualnym skandalem.
Przejdźmy jednak wreszcie do pozytywów tej produkcji, jako że, mimo poważnych wątpliwości, uznajemy ją za dobrą. Za jedną z zalet tego filmu można zatem uznać zachowanie zgodnego z tradycją biblijną i przekazami historycznymi obrazu Heroda Wielkiego. Z jednej strony bowiem oddana jest temu władcy sprawiedliwość jako „królowi rzeczy” – temu, który z rozmachem godnym Salomona wznosi w Judei piękne i pożyteczne budowle (uświetnia też i przebudowuje II Świątynię), z drugiej strony pokazuje się tutaj jego okrucieństwo i bezwzględność wobec ludzi. Dlaczego jest to istotna zaleta w przedstawianiu tej historii? Otóż charakter i typowy sposób działania Heroda czynią tym bardziej zrozumiałą rzeź niewiniątek w Betlejem. Twórcy filmu, korzystając wiele z żydowskiego historyka Józefa Flawiusza, pokazali dość dobrze, co kierowało królem. Otóż Herod Wielki przez swoich poddanych uważany był właściwie za uzurpatora i praktycznie nie-Żyda. Był on ledwie „wżeniony” w dynastię Machabejską, a o związkach z rodem Dawida nawet nie było mowy. W dodatku znany był ze swego paranoicznego i krwiożerczego lęku przed utratą władzy. To wszystko jest pokazane w filmie, dzięki czemu widz będzie mógł łatwo zrozumieć, dlaczego Herod nie potrafił zignorować wieści o narodzinach w Betlejem króla żydowskiego z rodu Dawida. A jako że wiarygodność rzezi dzieci w Betlejem jest często kwestionowana, to przejrzyste ukazanie okoliczności tego zdarzenia w filmie jest pożyteczną rzeczą.
Najważniejszą jednakże z zalet filmu jest to, że zdaje się być nakręcony z dobrymi intencjami. Prawdopodobnym celem jego twórców jest przybliżanie postaci Maryi, uhonorowanie jej i stawianie jako wzoru. Stąd mocno podkreślane są tu takie cechy głównej bohaterki jak oddanie Bogu, wielka wiara i zaufanie w Jego plany, odwaga, miłosierdzie, pracowitość, skromność, czystość czy pogodne usposobienie. Twórcy filmu podkreślają też rolę Marii w historii Zbawienia oraz trud, jako musiała ponieść, decydując się odpowiedzieć Bogu „Oto Ja służebnica Pańska, niech Mi się stanie według twego słowa!” (Łk 1, 38). Mocną stroną filmu jest też „rozsianie” w działaniach innych postaci nawiązań do dorosłych lat Jezusa (np. post ojca Marii na pustyni). Docenić też można przedstawianie cudów i rzeczy nadprzyrodzonych w sposób budujący wiarę, mocne ukazywanie walki duchowej oraz działania szatana w świecie, jasne rozgraniczanie dobra i zła oraz sług Boga, od tych którzy wybierają bunt przeciw Stwórcy. Podsumowując, jest to film, który ma za cel budować wiarę chrześcijańską i ma też taki potencjał mimo poważnych zastrzeżeń. Dlatego też polecamy tę produkcję, jednakże raczej osobom dorosłym, tym bardziej że jest w niej kilka scen, które mogą być dla dzieci zbyt drastyczne.
Marzena Salwowska
/.../
Leave a Comment
Film nakręcony na motywach powieści autorstwa Jana Brzechwy o tym samym tytule. W uwspółcześnionej wersji tej opowieści główną bohaterką jest 12-letnia Ada Niezgódka, która mieszka z matką w Nowym Jorku. Jak się dowiadujemy, ojciec dziewczynki, podróżnik i marzyciel, zaginął wiele lat temu. Matka Ady wciąż poszukuje męża, przez co dziewczynka czuje się w pewien sposób przez nią zaniedbywana. Nastolatka stara się „chodzić mocno po ziemi”, gdyż wyobraźnię i wszelkie „bujanie w obłokach” uważa za przyczynę swoich rodzinnych problemów. Tym bardziej jest zaskoczona wizytą bajkowego posłańca – szpaka Mateusza, który przynosi jej zaproszenie do bajkowej Akademii pana Kleksa …
Zanim przejdziemy do zasadniczego omówienia filmu, warto może przypomnieć, że serwis KulturaDobra zasadniczo nie zajmuje się oceną produkcji pod kątem artystycznym, a przygląda się im pod kątem przekazywanych widzowi idei czy wartości (oczywiście z perspektywy chrześcijańskiej). Zatem nie będę się tu rozwodzić chociażby nad brakiem przekonującej intrygi czy papierowością postaci. Wspominam jednak o tym, ponieważ film jest dość długi i może dorosłych widzów znudzić. Warto jednak pamiętać, iż jest to film dla dzieci. I dzieciom ma rzeczywiście szanse się spodobać, ponieważ jest, co by o nim nie powiedzieć, wizualnie piękny i baśniowo kolorowy. Dlatego może warto, żeby rodzice trochę się „poświęcili” i obejrzeli ten film ze swoimi pociechami, tym bardziej że chyba nie ma teraz za dużo filmów, które byłyby robione przede wszystkim dla dzieci.
Po tej krótkiej dygresji czas już na właściwe omówienie i ocenę filmu. A zatem produkcja ta jest zasadniczo, choć z pewnymi zastrzeżeniami (o czym mowa później) pozytywna i godna polecenia. Mamy tutaj przede wszystkim dobre przesłanie o tym, że kierowanie się żądzą zemsty nie jest rzeczą dobrą ani dla jednostek, ani tym bardziej dla całych społeczności. Napiętnowane jest też w tej opowieści okrucieństwo oraz zbędna przemoc. Jako pozytywne postawy ukazane są tu też słusznie takie postawy jak dążenie do pojednania i pokoju, okazywanie bliźnim współczucia i empatii, troska o zwierzęta oraz umiejętność dostrzegania dobra nawet w osobach złych czy wrogach. Trzeba też podkreślić, że wątki te nie są podlane sosem pacyfizmu, gdyż uczniowie Akademii przeciwstawiają się też czynnie napastnikom, walcząc w jej obronie. Film uczy też dzieci brania odpowiedzialności za własny los, zachęca do przełamywania lęków, i, rzec można, do życia z odwagą i wyobraźnią. Nie zabrakło również w tym obrazie pozytywnych nawiązań do wartości rodzinnych i przyjaźni.
Niestety ogólną ocenę tego filmu obniżają różne wątki poboczne, o charakterze co najmniej dwuznacznym. Pierwsze, na co warto zwrócić krytyczną uwagę, to pojawiające się w Akademii migawki nawiązujące (w sposób raczej pozytywny) do fałszywych kultów i związanych z nimi praktyk np. poprzez scenę buddyjskiej medytacji. Jak powiedzieliśmy, nie są to jakieś konkretne sceny, a raczej migawki, umieszczone w filmie prawdopodobnie tylko dla zadośćuczynienia politycznej poprawności. Niemniej można powiedzieć, że z takich migawek wynika, iż w Akademii mają miejsce jakieś pogańskie praktyki, i to najprawdopodobniej za zgodą oraz aprobatą Pana Kleksa. A jeśli założymy, iż Akademia jest baśniową fantazją na temat szkoły idealnej, to trudno by taki wzorzec nie zaniepokoił rodziców pragnących wychować swoje dzieci w duchu chrześcijańskim. Zresztą ogólny obraz Akademii, który się nam wyłania z dość słabo zarysowanego scenariusza, jest dość poważnym zarzutem, jaki można postawić temu filmowi. Akademia przywodzi na myśl elitarną niegdyś szkołę, która próbowała się na siłę uwspółcześnić. Widzowie, którzy oglądali film o tym samym tytule z roku 1983 z pewnością zauważą chociażby utratę autorytetu samego pana Kleksa, który pierwotnie był szanowanym profesorem i dyrektorem Akademii, co oczywiście nie wykluczało tego, że cieszył się też wielką sympatią swoich podopiecznych. Pewnym niepokojącym zmianom zdaje się tu też ulegać metoda nauczania – uczniów zachęca się przede wszystkim do opierania się na wyobraźni, jakichś rzekomych wewnętrznych mocach i intuicji. Nie kwestionując potęgi wyobraźni, to wpajanie dzieciom takiego podejścia „na widzimisię” do nauk ścisłych wydaje się co najmniej wątpliwe. Ogólnie nowa Akademia pana Kleksa w pogoni za inkluzywnością zdaje się poświęcać jakość nauczania. Tyle z tego dobrego, że upadek Akademii może zachęcić widza do refleksji nad tym, czy chociażby powrót do niekoedukacyjnych szkół nie wyszedłby jednak na dobre wielu szkołom. Podsumowując ten wątek – promowany wzorzec „szkoły idealnej” zdaje się godzić na obniżanie jakości nauczania, nadmierne skupienie uwagi uczniów na dobrym samopoczuciu kosztem pracy i dyscypliny, nadto kładzie zbytni nacisk na poznawanie rzeczywistości przez środki uzupełniające, takie jak wyobraźnia i intuicja, odsuwając jakby na bok rozumowe poznawanie rzeczywistości i prawdy.
Nie będziemy jednak czynić moralnego zarzutu filmowi z tego, iż w Akademii uczy się magii, ponieważ ma ona tu charakter czysto bajkowy i nie odwołuje się do prawdziwych praktyk okultystycznych, jak ma to miejsce w filmach z serii o Harrym Potterze (choć Akademia zyskała już uszczypliwą nazwę „Polski Hogwart”).
Inne niepokojące wątki filmu to kreowanie Ady na jakiegoś zbawiciela, od którego „wszystko zależy”, niejasne odwołania do jakichś mocy, które drzemią rzekomo w ludziach oraz myśl, że nikt nie rodzi się zły, co jest oczywiście sprzeczne z prawdą wiary o grzechu pierworodnym. Choć to ostatnie sformułowanie wydaje się raczej pewnym skrótem myślowym twórców filmu, niż stwierdzeniem o rzeczywiście heretyckim znaczeniu.
Choć tych błędnych czy co najmniej dwuznacznych rzeczy jest w tym filmie rzeczywiście dużo, to jednak mają one charakter migawkowy. Pojawiają się wprawdzie często, ale też szybko znikają z ekranu, nie przyćmiewając ogólnie pozytywnej jego treści i przesłania. A zatem polecamy tę produkcję, choć z bardzo poważnymi zastrzeżeniami oraz ostrzeżeniem, że być może rodzice będą jednak musieli „prostować” dzieciom pewne wątki po obejrzeniu Akademii.
Marzena Salwowska
/.../
Leave a Comment
Będący ateistą, doktor psychiatrii James Martin przyjeżdża do jednego ze stanowych więzień( akcja filmu dzieje się w USA) by zbadać stan zdrowia osadzonego tam seryjnego mordercy. W czasie rozmowy z dr. Martinem ów przestępca deklaruje, iż w rzeczywistości przemawia przez niego demon, który opętał jego ciało. Początkowo Martin nie dowierza tym zapewnieniom, ale znajomość pewnych szczegółów z jego prywatnego życia, które padają z ust badanego przez niego człowieka, zaczynają chwiać tym sceptycyzmem.
Na płaszczyźnie moralnej oraz światopoglądowej film pt. „Złowrogi” może być polecany, a to choćby z tego powodu, iż łączy w sobie poprawną teologię w zakresie prawd tyczących się istnienia szatana oraz jego sposobów szkodzenia ludziom z pewnego rodzaju umiarem w ukazywaniu szczegółów takiej aktywności: nie ma tu np. scen brutalności, seksu, obsceniczności oraz nagości. Co do niektórych innych aspektów owego filmu, którym warto się przyjrzeć zapraszam do obejrzenia poniżej linkowanego materiału, który ostatnio nagrałem na prowadzonym przez siebie kanale „Prawda i Konsekwencja:
Poniżej podaję też linki pod którymi można m.in. zasięgnąć informacji, gdzie aktualnie można obejrzeć film pt. „Złowrogi”:
https://rafaelfilm.pl/zlowrogi/
https://rafaelfilm.pl/zlowrogi/#lista-kin
Mirosław Salwowski
***
/.../