„Drobny” dealer narkotyków Dawid po tym, jak zostaje okradziony z towaru, dostaje od swego szefa propozycję „nie do odrzucenia”. By uniknąć drastycznych konsekwencji, ma dla niego przywieźć z Meksyku kilkaset kilogramów marihuany. By ograniczyć ryzyko ściągnięcia na siebie podejrzeń o nielegalną działalność i w miarę niezauważonym przedostać się do Meksyku i z powrotem do USA, Dawid wpada na specyficzny plan. Otóż, postanawia namówić kilku swych znajomych, by razem z nim udawali przeciętną, normalną, kochającą się amerykańską rodzinę. Sęk w tym, że wszystkie osoby mające wziąć w tym udziałem – delikatnie mówiąc – „nie za bardzo” nadają się do odgrywania takiej roli. Mająca wszak udawać żonę Dawida, Rose to striptizerka; Kenny, który ma wcielić się w jego syna to de facto opuszczony przez swych rodziców młody chłopiec, a Casey grająca nastoletnią córkę jest bezdomną, która uciekła z domu na ulicę i od czasu do czasu pomieszkuje u swych znajomych. Wszystkie te postaci mają zaś od tej pory być normalną amerykańską rodziną Millerów.
Na płaszczyźnie etycznej i światopoglądowej, gdyby próbować doszukiwać się czegoś dobrego w tym filmie, to można by przede wszystkim wskazać na pewne – nazwijmy to „pro-rodzinne tęsknoty” w nim zawarte. Choć bowiem owszem, w pewnych wątkach i scenach „Millerów” widzimy ironiczne spojrzenie na tradycyjną amerykańską rodzinę, to z drugiej strony koniec końców „Happy Endem” w tej produkcji jest to, że główne postaci w nim występujące w pewien sposób tworzą coś w rodzaju namiastki takiej wspólnoty. I ów „prorodzinny” wątek tego filmu widzimy nie tylko w jego zakończeniu, ale też wcześniej, gdy udający Millerów zaczynają się o siebie troszczyć oraz przejawiać pewne typowe i naturalne dla członków rodziny zachowania i odruchy.
Niestety jednak, ów – relatywnie zdrowy – wątek „prorodzinnych tęsknot” został w tym filmie głęboko zanurzony w wyjątkowo wielki kubeł pełnym śmierdzących nieczystości, rozkładających się odpadków i odrażających widoków. Ilość, natężenie i drastyczność obsceniczności, sprośności, wulgarności, nieprzyzwoitości oraz bezwstydu tu zawarta są bowiem zatrważające. Szkoda – bo przy odrobinie pomysłowości, mogła to być całkiem ciekawa komedia z umiarkowanie tradycyjnym, konserwatywnym i prorodzinnym przesłaniem. A tak mamy do czynienia z wyjątkowo plugawym, ohydnym, wstrętnym i bezbożnym tworem.
Mirosław Salwowski /.../
Piątka przyjaciół z czasów dzieciństwa spotyka się po trzydziestu latach na pogrzebie swego ulubionego szkolnego trenera. Na to smutne wydarzenie przyjeżdżają oni ze swymi rodzinami, by następnie spędzić ze sobą kilka w dni w pięknym domu w lesie nad jeziorem. Okoliczność ta będzie więc dla całej czwórki okazją, by odnowić swą znajomość, a także wzmocnić swe – nie zawsze silne – więzi rodzinne.
„Duże dzieci” może być śmiało określony jako film „pro-rodzinny”. Jest to bowiem w dużej mierze historia o tym, że dobrze jest spędzać więcej czasu z żoną i dziećmi, zaś bardziej tradycyjne gry i rozrywki w rodzaju puszczania „kaczuszek” na wodzie czy też bujania się na linie zaczepionej o drzewo, potrafią być fajniejsze niż brutalne gry wideo. W tym aspekcie przesłanie tego obrazu jest więc i przyjazne rodzinie, i „sensu largo” konserwatywne. Poza tym, mamy tu jeszcze kilka słabiej wyeksponowanych, ale tym nie mniej moralnie pozytywnych elementów typu: wskazanie na wyższość prawdomówności nad kłamliwością, pokazanie problemów wynikających z życia w rozbitej rodzinie czy też – rzadkie dla amerykańskiego kina – uznanie, że nie zawsze trzeba być zwycięzcą.
Dlaczego zatem, mimo wymienionych wyżej dobrych punktów przyznaliśmy tej produkcji ogólnie rzecz biorąc negatywną ocenę? Otóż, niestety, plusy są tu bardzo mocno zaburzone przez minusy. Niewątpliwie największym minusem tego filmu jest ciągle przewijający się przezeń obsceniczny humor bazujący na mniej lub bardziej wyraźnych nawiązaniach do seksualnej rozwiązłości, zboczeń, erotycznych perwersji, bezwstydu i nieskromności. Owe kloaczne poczucie humoru twórców tego filmu upodabnia ich do węży, które swym oślizgłym jadem potrafią zabrudzić czyste i zdrowe wcześniej owoce. Poza tym negatywnym aspektem jest tu jeszcze parę dwuznacznych elementów. Czymś takim jest choćby mimo ciepłego ukazania rodziny, pewnego rodzaju pobłażliwość wobec, nazwijmy to „mniej tradycyjnych stylów życia”. Na pięcioro głównych bohaterów, dwoje z nich nie żyje w ramach „tradycyjnej rodziny” – Rob jest wszak już po paru rozwodach i żyje ze znacznie starszą od siebie kobietą, a Marcus to typowy „Don Juan”, który goni za ciągłymi seksualnymi podbojami. I nawet jeśli życie Roba w pewnych momentach wydaje się nam tu dość tragiczne, to jednak w przypadku Marcusa nie odnosimy żadnego wyraźniejszego wrażenia, by jego życie było mniej szczęśliwe niż tych, którzy są „żonaci i dzieciaci”. Poza tym, na dwa odniesienia do sfery nadprzyrodzonej, jedno zostaje tu sprowadzone do prześmiewczej sytuacji (chodzi o scenę, gdy Rob w groteskowy sposób odśpiewuje „Ave Maria” na pogrzebie trenera).
Mimo wszystko więc, trudno nam, nawet z poważnymi zastrzeżeniami, polecać ów film innym. Ten obraz to może i jabłko, ale jabłko, w którym gnieździ się wielki robak. /.../
Znany i lubiany w Polsce serial komediowy, którego akcja toczy się w okupowanym przez Niemców francuskim miasteczku Nouvion. Głównym bohaterem jest tu Rene Artois prowadzący miejscową kawiarnię, która to jest ulubionym miejscem oficerów niemieckich, a także ważnym miejscem operacyjnym francuskiego ruchu oporu.
Lwia część dowcipów i „gagów” zawartych w tym w tym serialu obraca się wokół nierządu, cudzołóstwa, transwestytyzmu, prostytucji i homoseksualizmu. Ponadto w żartach tych zwykle trudno dopatrzeć się jakiejś krytyki owych obrzydliwości, ale raczej polegają one na tym, by po prostu za pomocą skojarzeń z niemoralnością seksualną rozbawić widzów. Poza tym Rene, by oczyścić się z podejrzeń o niewierność, które żywi wobec niego żona, zawsze czyni to za pomocą kłamstwa i oszustwa.
„Allo Allo” to dobry przykład tego co zostało napiętnowane w Piśmie świętym: „O nierządzie zaś i wszelkiej nieczystości albo chciwości niechaj nawet mowy nie będzie wśród was, jak przystoi świętym, ani o tym, co haniebne, ani o niedorzecznym gadaniu lub nieprzyzwoitych żartach, bo to wszystko jest niestosowne. Raczej winno być wdzięczne usposobienie” (Efezjan 5, 4). Niech dobry Bóg chroni chrześcijan przed delektowaniem się tym wstrętnym serialem. /.../
Druga z odsłon popularnej komedii „Oficer Blart” (pierwszy film z tej serii powstał w 2009 roku). Tym razem, widzimy jak nieco niezdarny ochroniarz Paul Blart wyjeżdża na zjazd przedstawicieli swego fachu do Las Vegas. Tak się jednak składa, że w hotelu w którym odbywa się owe spotkanie dochodzi do kradzieży jednego z cennych dzieł sztuki, przy okazji którego zostaje też porwana córka Blarta. Nasz bohater nie ma więc innego wyjścia jak stawić czoła rzezimieszkom.
Film ten był reklamowany jako „Komedia dla całej rodziny” i z prawdziwą przyjemnością możemy potwierdzić rzetelność tej zapowiedzi. Rzeczywiście bowiem, zasadniczo rzecz biorąc, „Oficer Blart 2” łączy ze sobą dobry i błyskotliwy humor z unikaniem różnych obscenicznych oraz wulgarnych aluzji, co niestety jest bardzo rzadkie w przypadku współczesnych komedii. Oprócz tego, choć w filmie tym jest pewna dawka przemocy, to jednak nie jest ona pokazywana w dosadny i naturalistyczny sposób, co jednak nie umniejsza efektowności niektórych scen pościgów i walk tam zawartych. Ponadto, tytułowy oficer Paul Bralt w swym zasadniczym rysie charakterologicznym reprezentuje dobrą etycznie postawę, będąc rzetelnym pracownikiem oraz oddanym swej córce ojcem. Oczywiście, produkcja ta ma też swoje pewne wady, np. sugestię, iż główny bohater zaangażuje się w romantyczny związek z kobietą (mimo, że przecież miał on żonę), ale owe dwuznaczności nie są tu zbyt rozbudowane przez co można je uznać za niezbyt poważne.
Podsumowując, polecamy film pt. „Oficer Blart 2” jako dobrą, błyskotliwą i w odpowiednim tego słowa znaczeniu dowcipną komedię, którą można oglądać z całą rodziną.
Mirosław Salwowski /.../
Kanwą tego serialu są perypetie czterech przyjaciół z trzeciej klasy szkoły publicznej w miasteczku South Park. Jedną z cech tej produkcji jest odnoszenie się na bieżąco do aktualnych wydarzeń w świecie polityki i kultury. I trzeba przyznać, iż czasami twórcy serialu wykazują się ciętą, a zarazem trafną satyrą na niektóre z przejawów politycznej poprawności oraz złe zachowania pewnych znanych osobistości (aktorów, piosenkarki, etc.).
Niestety jednak na tym kończą się pozytywy tego serialu. Cała reszta treści zawartych w tej produkcji to prawdziwy potok ohydy i obrzydliwości w postaci wulgarności, sprośności, krwawej przemocy, bluźnierstw, antychrześcijańskich szyderstw, brzydoty i nawiązań do seksualnych zboczeń oraz perwersji. Prawie wszystko, co w normalnym świecie uchodzi za dobre, prawdziwe, święte albo intymne i wymagające delikatnego traktowania, w tym plugawym serialu jest jawnie zohydzane, deptane, wyśmiewane albo poruszane w sposób pozbawiony jakiegokolwiek taktu, ostrożności i delikatności. Dziwaczne upodobanie twórców „South Park” do szerokiego rozwodzenia się nad kałem, moczem i wymiocinami, jawi się jako symbol ich podejścia do grzechu, niemoralności i zła. W istocie bowiem, w serialu tym to co najgorsze i najbardziej odrażające w ludzkich duszach jest pokazywane w szczegółach, celebrowane i podawane w taki sposób, by widz się w tym rozsmakował.
/.../
Film ten można by określić jako jeden z dość typowych komediowych obrazów na temat problemów i perypetii małżeńskich, gdyby nie to, że sytuacja małżeńskiego konfliktu została osadzona w raczej nie typowej dla tego rodzaju opowieści konwencji „przeniesienia się w czasie” głównej bohaterki. Oto bowiem, najpierw widzimy Zofię (czyli wspomnianą główną bohaterkę filmu) podczas jej 40 urodzin, które przypadają na Sylwestra 1999 roku. Jest ona już wtedy po rozwodzie ze swym mężem Darkiem, a w nowym cywilnym związku z Jakubem. Ma ona pretensje do swego życia, iż nie poznała Jakuba zanim zaszła w ciążę z Darkiem. Nieopatrznie wypowiedziane przez Zofię urodzinowe życzenie sprawia, iż cofa się ona w czasie do 1987 roku, a więc okresu, w którym mieszkała jeszcze jako żona z Darkiem, a w naszym kraju panował ustrój „realnego socjalizmu”. Początkowo zdezorientowana tą sytuacją, główna bohaterka postanawia wykorzystać ją, by, znając przyszłość, zmienić bieg wypadków swego i innych życia.
Obraz ów można pod względem skonstruowanej w nim akcji i fabuły uznać za udany. Wiadomo wszak, iż zderzenie ze sobą dwóch różnych życiowych i ogólnospołecznych rzeczywistości, zwykle wygląda mniej lub bardziej interesująco. W tym zaś wypadku mamy zestawione ze sobą realia życia w liberalnej i kapitalistycznej Polsce schyłku XX wieku z życiem w socjalistycznym PRL-u, pokazane jeszcze przez pryzmat rodzinnych i małżeńskich perypetii. Można też powiedzieć, iż z tym wiąże się jedna z niewielu zalet tego filmu na płaszczyźnie bardziej światopoglądowej, gdyż pokazuje niektóre ze słabszych stron „realnego socjalizmu”. Jest to jednak właśnie jedna z niewielu mocniejszych stron owej produkcji, gdyż jej główna treść i motyw ogniskują się wokół usprawiedliwiania grzechu polegającego na porzuceniu swego dotychczasowego małżonka po to, by szukać życiowego szczęścia z nowym partnerem. Owszem, jej mąż Darek ją notorycznie zdradza, ale wedle nauczania katolickiego nie jest to powód usprawiedliwiający podjęcie współżycia intymnego z innym mężczyzną (co de facto stanowi raczej rodzaj zemsty i odpłacania złem za złe) – jak już to w bardziej normalnie ustanowionym porządku prawnym powinna istnieć możliwości dłuższej bądź krótszej separacji z takiego powodu (ale nie rozwodu i powtórnego „małżeństwa”), niewierny zaś małżonek winien zostać poddany mniej lub bardziej surowej karze (np. chłosta, zakucie w dyby, prace społeczne itp.).
Poza tym Zofia w całym filmie sprawia wrażenie niewiasty i żony wyjątkowo butnej, niepokornej oraz nieskorej do okazywania szacunku i posłuszeństwa swemu mężowi. Nie taki jednak wzór niewiasty promuje Pismo święte, które mówi: „Żony bądźcie poddane mężom, jak przystało w Panu” (Kolosan 3: 18); „Tak bowiem i dawniej święte niewiasty, które pokładały nadzieję w Bogu, same siebie przyozdabiały, a były poddane swoim mężom. Tak Sara była posłuszna Abrahamowi, nazywając go panem. Stałyście się jej dziećmi, gdyż dobrze czynicie, a nie obawiacie się żadnego zastraszenia” (1 Piotr 3: 5-6). Niestety, ale widać, że diabelski pazur feminizmu nienawidzącego tych Bożych poleceń pozostawił na omawianym filmie swe głębokie piętno.
Ponadto, w filmie tym pozytywnie albo przynajmniej bez negatywnego komentarza pokazywane są jeszcze inne nieprawości. Przykładowo, główna bohaterka zachęca swą przyjaciółkę do kontynuowania prac nad metodą „In vitro”, a kiedy w jednej ze scen widzimy stoisko z wróżbami, nie pada żadne słowo komentarza, które w niekorzystnym świetle przedstawiałoby tę praktykę, a wręcz przeciwnie jedna z postaci tam występujących wypowiada się w sposób sugerujący, iż jakieś z przepowiedzianych przez wróżkę zdarzeń może się sprawdzić, co zwłaszcza w kontekście braku krytyki dla owej nieprawości może w oczach widzów tylko uwiarygadniać ów występek.
/.../
Film ten opowiada o niedoszłej gwieździe rocka, Deweyu Finnie, który podszywając się pod swego przyjaciela podejmuje pracę jako nauczyciel w jednej ze szkół. Okazuje się, że „dusza rockmana” daje o sobie znać również w nowej pracy Deweya, gdyż z grupy nauczonych przesz siebie dzieci tworzy on zespół rockowy. W końcu owa grupa występuje na jednym z muzycznych konkursów.
Na płaszczyźnie etycznej i światopoglądowej film ów ma swe mocniejsze punkty i zalety – ot choćby fakt, iż pod koniec tego obrazu główny jego bohater wyraża swój żal z powodu okłamywania uczniów. W jakiś tam sposób można też docenić obecny w tej produkcji tradycyjny dla Hollywood motyw pasji, nadziei i optymizmu (czyli mówiąc w skrócie to, że ostatecznie wszystko zmierza w rozwoju fabuły do pomyślnego zakończenia).
Powyższe mniejsze bądź większe zalety nie równoważą jednak bardziej wątpliwych elementów „Szkoły rocka”. Bo wszak chociaż jedno z kłamstw Deweya jest pokazane tu krytycznie, to inne z jego łgarstw ukazane zostały bez takiego negatywnego komentarza, a za to w kontekście emocjonalnym wzbudzającym raczej sympatię, a przynajmniej pobłażanie dla tego występku. Tymczasem, wedle Pisma świętego i tradycyjnego nauczania chrześcijańskiego wszelkie kłamstwo jest złe i zasługuje na potępienie: „Nie mów żadnego kłamstwa” (Syrach 7, 14); „Wstrętne są dla Jahwe usta kłamliwe, lecz w prawdomównych ma upodobanie” (Przypowieści 12, 22).
Ponadto, Dewey zachęca podległych sobie uczniów do uczestnictwa w grupie rockowej z pominięciem wiedzy i zgody ich rodziców na udział w tym przedwsięwzięciu – jest to więc naruszenie Bożego przykazania o posłuszeństwie, czci i szacunku, jakie dzieci powinny okazywać swym rodzicom. Jako zaś wręcz obrazoburczą i bliską bluźnierstwa można uznać scenę, w której główny bohater odmawia przed ich występem na konkursie swoistą modlitwę, gdzie prosi o pomoc „Pana i Władcę rocka„. Nie trzeba być zbyt błyskotliwym, by dostrzec w tym pewne naśmiewanie się z chrześcijańskich modlitw kierowanych do prawdziwego Boga w imieniu Jezusa Chrystusa (co jest zwłaszcza eksponowane i widoczne w kulturze amerykańskiej, w ramach której wszak powstał ów film), gdyż „Pan i Władca rocka” raczej nie kojarzy się z Bogiem w Trójcy Świętej Jedynym, ale Jego przeciwnikiem, czyli szatanem i podległymi mu demonami.
Ktoś może powie, że „Szkoła rocka” mogłaby być ze względu na swą tematykę znacznie bardziej obrazoburcza i szokująca, wszak można by w niej rozwijać tradycyjny dla kultury rockowej motyw seksu, buntu i narkotyków, a jakby nie patrzeć, może poza wyeksponowaniem buntu, w filmie tym nie ma seksu i narkotyków. Nie jest to jednak wielkie pocieszenie (jeszcze tylko tego brakowało, by w obrazie skierowanym po części do młodszej widowni epatować scenami i odniesieniami do rozwiązłości i narkomanii). Poza tym pewnym niebezpieczeństwem związanym z tą produkcją jest to, iż może ona zachęcić młodszych widzów do większego zainteresowania muzyką, kulturą i stylem życia szeroko pojętego „Rock and rolla” – a nie jest to wszak świat bezpieczny, wzorcowy i bardzo budujący. I choć być może, na bardziej dojrzałych i dorosłych widzach „Szkoła rocka” nie wywrze większego negatywnego wpływu, to lepiej chronić dzieci przed tym filmem.
/.../
Bohaterem tej komedii jest Aladeen, prezydent fikcyjnego państwa Wadiya, wzorowany na postaciach różnych arabskich dyktatorów (choć przede wszystkim za pierwowzór wzięto tu chyba dawnego przywódcę Libii, Muamara Kaddafiego). Aladeen przedstawiony więc jest tu jako głupi, okrutny, próżny, rozpustny i nieprzewidywalny władca, który uciska swój naród. Kiedy publicznie ogłasza swój program nuklearny, Stany Zjednoczone grożą, iż dokonają zbrojnej interwencji w Wadiya, by uniemożliwić jego przeprowadzenie do końca. Prezydent Aladeen postanawia więc jechać do Nowego Jorku, by w mieszczącej się tam siedzibie ONZ usprawiedliwić swoją politykę.
Na płaszczyźnie światopoglądowej trzeba przyznać, iż film ten ma swoje pewne wyraźniejsze zalety. Jako główną z nich można wskazać na fakt, iż ukazuje on niebezpieczeństwo zwyrodnienia i degeneracji autorytatywnych rządów jednostki (czyli tyranii), w porównaniu z którą to lepsza wydaje się już demokracja (która jednak też nie jest tu pokazana jako pozbawiona wad). Twórcy zadbali też o to, by zasugerować widzom, iż nawet za fasadą demokratycznego ustroju mogą kryć się pewne wątpliwe czy wprost niemoralne praktyki (manipulowanie opinią publiczną, skupianie bogactwa w rękach niewielkiej elity, uprawianie kłamliwej propagandy, itd). Zostało to zrobione za pomocą aluzji do amerykańskiej polityki i rzeczywistości, choć można się zastanawiać, czy aby niektóre z przedstawionych tu zarzutów nie są zbyt przesadzone, a może i nawet miejscami jawnie niesprawiedliwe (np. sugestia, jakoby system sądowy w USA z premedytacją prześladował czarną mniejszość, podczas, gdy tak po prostu jest, iż większa część przestępstw w tym kraju jest dokonywana przez Murzynów). O ile jednak można pochwalić twórców filmu za zgodne z myślą św. Tomasza z Akwinu ukazywanie wyższości rządów większości nad tyranią, o tyle trudniej już uczynić to samo w odniesieniu do innej z politycznych alternatyw w nim sugerowanych. Takową alternatywą jest tu bowiem nie tylko ustrój demokratyczny, ale też lewicowy feminizm reprezentowany przez Zoey, która jest chyba najsympatyczniejszą postacią w omawianej produkcji. To właśnie Zoey, jako jedyna w tym filmie konsekwentnie postępuje uczciwie oraz miłosiernie, a poza tym pod wpływem miłości do niej Aladeen przechodzi pozytywną moralnie przemianę (która jednak i tak zostaje poddana w wątpliwość w samej końcówce obrazu).
O ile więc, w aspekcie ściśle światopoglądowym i filozoficznym „Dyktator” może być uznany za film dwuznaczny, gdyż mocno mieszający ze sobą tak dobre, jak i złe oraz wątpliwe rzeczy, o tyle nie da się tego powiedzieć o stricte moralnej jego warstwie. Na tej płaszczyźnie film ów jest bowiem, nawet jak na dzisiejsze czasy, wyjątkowym pokazem epatowania widza obscenicznym i perwersyjnym seksualnie humorem. Nawet jeśli w pojedynczych scenach ów skrajnie nieprzyzwoity dowcip czasami ma swój gorzki i wskazujący na krytykę niektórych niemoralnych zachowań odcień (mam tu głównie na myśli żart tyczący się seksualnego wykorzystywania nieletnich chłopców), to i tak w większości wypadków trudno jest się dopatrzyć choćby szczątkowych lekcji moralnych. Zazwyczaj bowiem obsceniczność i obrzydliwości prezentowane w tym filmie mają widza po prostu śmieszyć, bawić i najpewniej też ekscytować. W ten więc sposób, twórcy „Dyktatora” w bezceremonialny sposób zdeptali i połamali jedno z Bożych przykazań oraz poleceń, które brzmi: „O nierządzie zaś i wszelkiej nieczystości albo chciwości niechaj nawet mowy nie będzie wśród was, jak przystoi świętym, ani o tym, co haniebne, ani o niedorzecznym gadaniu lub nieprzyzwoitych żartach, bo to wszystko jest niestosowne. Raczej winno być wdzięczne usposobienie” (Efezjan 5, 4).
Jakiekolwiek dobre elementy tego filmu zostały więc tak przygniecione i zabrudzone przez eksponowane w nim zło, że praktycznie jest niemożliwym, by widz mógł się za jego pomocą bardziej zbudować niż zgorszyć. Ten obraz z pewnością niesie za sobą o wiele, wiele więcej nieprawości niż tego co pożyteczne, tak też dobrze jest trzymać się odeń jak najdalej.
/.../
W ostatnim dniu nauki w liceum, Denis, szkolny prymus i „kujon”, wygłasza szokującą mowę, w czasie której, wyznaje swą miłość do Beth Cooper, przewodniczącej licealnej drużyny cheerleaderek, a także wytyka kilku innym uczniom ich wady, tajemnice i słabości. To niespodziewane wydarzenie staje się początkiem niezwykłych przygód z udziałem Denisa, jego kolegi Richa, Beth i jej dwóch przyjaciółek.
Jeśli chodzi o płaszczyznę moralną i światopoglądową tego filmu, to można by powiedzieć, iż jest to jedna z głupawych amerykańskich komedii młodzieżowych, których styl wyznaczyły produkcje w rodzaju „American Pie”. I rzeczywiście, „tradycyjnie” już dla tego typu obrazów, również w przypadku „Kocham Cię, Beth Cooper” mamy tu sporą dawkę wulgarnej mowy, ogrom nieprzyzwoitych dowcipów i sprośnych aluzji, zaś większa część akcji obraca się wokół tego, czy młodocianym i niezbyt doświadczonym erotycznie bohaterom uda się „zaliczyć laskę” – a do tego jeszcze obserwujemy perypetie z próbami kupienia alkoholu przez nieletnich.
Choć wszystko, co zostało tu wymienione, jest prawdą także w odniesieniu do omawianego filmu, na jego obronę trzeba powiedzieć, iż nie wszystkie ze wskazanych powyżej elementów są tu pokazywane w jednoznacznie przychylny sposób. Na przykład, Denis, co prawda, przez dużą część filmu zachowuje się tak, jakby chciał uprawiać seks z Beth, ale ostatecznie kończy się „tylko” na tym, iż całuje się z nią w romantycznej scenerii wschodzącego nad jeziorem słońca (w wielu innych filmach tego typu wątek skończyłby się po prostu na seksie). W zalewie głupich żartów twórca umieścił tu też kilka skłaniających do refleksji myśli i sugestii – widać to zwłaszcza na przykładzie Beth Cooper, która mimo, że jest najbardziej atrakcyjną i pożądaną dziewczyną w szkole, w pewnych momentach jest tu pokazywana jako w głębi duszy rozbita i zagubiona osoba (co ciekawe, jako jeden z elementów owego zagubienia jest ukazany jej zbyt swobodny i poufały stosunek do relacji damsko-męskich). Z drugiej strony, w filmie tym został też umieszczony raczej przychylny wobec pro-homoseksualnej ideologii wątek „gejowskiego coming outu”. Co prawda nie ma tu np. wywodów o tym, jak to biedni „geje” i lesbijki są prześladowani przez homofobiczne społeczeństwo, jednak w żadnej scenie nie została zawarta krytyka homoseksualizmu (a wręcz przeciwnie, przynajmniej w jednym momencie takowy jest przedstawiany z życzliwością), ostatecznie zaś wskazany wątek kończy się tym, iż jeden z bohaterów (Rich) uświadamia sobie, że „chyba jest gejem„. Tak więc, nawet, gdybyśmy mieli, w sposób względny i relatywny, pochwalić to, iż w filmie tym zostały zawarte aluzje mogące być odczytane jako sceptyczne wobec heteroseksualnej rozpusty, to życzliwość wobec sodomii od razu psuje to i tak w sposób słaby pozytywne wrażenie.
Jak zatem generalnie ocenić ów film? Cóż, trochę mądrych refleksji to za mało by zrównoważyć całą masę ohydy tu pokazanej. Trudno więc go polecać i pochwalać nawet z uwzględnieniem poważnych zastrzeżeń. Wszak kilka rodzynków nie czyni jeszcze z kupy fekaliów smacznego ciastka.
/.../