Leave a Comment Howard, pełen werwy i pasji specjalista od reklamy z Nowego Jorku zapada na głęboką depresję po tym jak jego 6-letnia córeczka umiera na raka. W czasie owej depresji Howard spędza swój czas na układaniu wielkich konstrukcji z klocków Domino oraz pisaniu osobistych listów do trzech bytów – Śmierci, Miłości i Czasu. Takie nastawienie głównego bohatera zaczyna rodzić poważne problemy dla funkcjonowania firmy, w której jest on jednym ze strategicznych współudziałowców. Biznesowi partnerzy, a zarazem przyjaciele Howarda wpadają zatem na pewien plan mający doprowadzić do odsunięcia go od wpływu na losy firmy.
Film pt. „Ukryte piękno” co prawda zawiera podejrzane wtręty światopoglądowe (np. przypominające błędną filozofię „New Age” słowa o „absolutnej więzi łączącej wszystkich”), jednak wydaje się nam, iż może on pobudzać widzów do poważnej refleksji nad tym co jest w życiu ważne, mniej ważne oraz nieważne. Obraz ten bowiem skłania do myślenia o tym, co współczesna popkultura raczej jest skłonna z naszej świadomości wypierać, a więc o śmierci, przemijaniu, cierpieniu. Można powiedzieć, iż film ów zachęca do odważnego stanięcia „oko w oko” z tymi nieuchronnymi rzeczywistościami. Ponadto, wskazuje się tu też na pozytywną rolę więzi rodzinnych, a jeden z jego wątków pokazuje nawet odbudowę rozbitego wcześniej małżeństwa. Atutem tego filmu jest też to, iż nie epatuje on widzów przemocą, seksem, bezwstydem i obscenicznością.
Jeśli zaś chodzi o bardziej wątpliwe wątki „Ukrytego piękna” to oprócz wspomnianych wcześniej wtrętów rodem z „New Age” w pewnych momentach wyczuwa się tu trochę sceptycyzmu wobec wiary w osobowego Boga. Główny bohater mówi bowiem, iż w czasie, gdy jego córeczka cierpiała i umierała, nie modlił się do Boga, ale zwracał się do innej z rzeczywistości, a w jednej ze scen wykpiwa nawet bardziej chrześcijańsko brzmiące wyjaśnienia tragedii, która go spotkała. Niestety zaś, owe nieco sceptyczne odniesienia do Boga i chrześcijaństwa nie spotkały się w omawianej produkcji z żadnym pozytywnym wyjaśnieniem czy repliką. Mimo wszystko jednak, te wątpliwe elementy nie wydają się być tu silnie rozwiniętymi.
Za pewnego rodzaju dwuznaczność można by uznać też zabieg twórców filmu polegający na personifikacji nie-osobowych przecież rzeczywistości jakimi są np. śmierć oraz czas, jednak da się to chyba jakoś uzasadnić. Można bowiem potraktować omawiany obraz jako coś w rodzaju „baśni dla dorosłych”, a wówczas pewna niedosłowność w pokazywaniu niektórych z rzeczywistości mogłaby zostać uznana za dopuszczalną. Jeśli już to największe wątpliwości w tym kontekście budzi przedstawianie Miłości w postaci młodej kobiety, gdyż jak mówi Pismo święte to „Bóg jest miłością” (1 Jana 4: 8). Można więc powiedzieć, że akurat Miłość jest osobą, ale tą osobą jest Bóg, który ludziom nie objawił się bynajmniej w postaci tej czy innej niewiasty (ale wcielił się w postać mężczyzny, czyli Jezusa Chrystusa oraz w Swym Słowie opisywał się głównie, choć owszem nie wyłącznie, w rysach męskich). Przy tej okazji warto wspomnieć o jeszcze jednym dyskusyjnym elemencie tego filmu, a mianowicie o słowach jednego z jej bohaterów, który w pewnym momencie mówi, iż przy narodzinach swój córki „nie tylko odczuwał, że był pełen miłości, ale czuł, że jest miłością”. Skoro jednak Biblia mówi, że to „Bóg jest miłością”, to takie stwierdzenia są co najmniej niestosowne, gdyż w pewien sposób zrównują człowieka, który jest stworzeniem z Jego Stwórcą, czyli Bogiem.
Mimo wszystko polecamy jednak ów film jako jedną z lepszych okazji do zastanowienia się nad śmiercią, przemijaniem i cierpieniem. Zachęcamy przy tym zachowanie dużej ostrożności doktrynalnej i odłożenie na bok wspomnianych przez nas bardziej podejrzanych elementów tego obrazu.
Mirosław Salwowski
/.../
Leave a Comment Oparty na książce Alexa Garlanda film pokazuje życie pewnej hedonistycznej komuny na jednej z egzotycznych plaż. Początkowo społeczność ta jawi się wręcz jako przywrócenie pierwotnego raju, ale z biegiem czasu wychodzi na jaw jej bardziej mroczna strona. Do owej komuny, znajdującej się na tytułowej niebiańskiej plaży, gdzieś w Tajlandii, wybiera się młody amerykański turysta Richard wraz z dwójką świeżo poznanych Francuzów Étienne’em i Françoise. Miejsce to jest otoczone pewnym nimbem tajemniczości, nie jest też łatwo się do niego dostać, co jeszcze bardziej rozpala wyobraźnię i podsyca zapał trójki awanturników.
Na płaszczyźnie moralnej i światopoglądowej produkcja ta ma jeden bardzo mocny punkt. A mianowicie stanowi faktyczną krytykę rozmaitych humanistycznych i hedonistycznych wizji, w myśl których jest możliwe przywrócenie „raju na ziemi”. Film jest wyrazistą ilustracją faktu, że po katastrofie grzechu pierworodnego człowiek jest z natury niezdolny powrócić do stanu, jakim cieszył się w raju. Obraz prezentuje, że stworzenie idealnego społeczeństwa (tu w okrojonej miniaturze) przez nieidealnych ludzi nie jest możliwe. Ba, nawet gdyby ową niebiańską plażę zamieszkiwała grupa świętych osób, a nie ludzi prezentujących typowo relatywistyczną moralność, to możemy podejrzewać, że rezultat również byłby daleki od ideału. Gdyby nawet pominąć słabości charakteru, które ma każdy człowiek, które też muszą prowadzić do tarć i napięć w obrębie społeczności, pozostaje jeszcze problem naszej planety, gdyż ta, na skutek upadku człowieka, również uległa pewnym niekorzystnym zmianom. Dobitnym tego przykładem w filmie są czające się w pięknych wodach laguny krwiożercze rekiny. Gdy dwóch spośród mieszkańców plaży atakuje jedno z tych drapieżnych zwierząt, reszta zostaje skonfrontowana ze śmiercią i strasznym fizycznym cierpieniem. Okazuje się, że łatwiej poradzić sobie z tym pierwszym, ponieważ zmarłego można szybko pogrzebać zachowując o nim dobre wspomnienia, natomiast jęki rannego okazują się ogromną przeszkodą dla hedonistycznego ideału życia wspólnoty. Dla chorych nie ma tutaj miejsca. Przy okazji warto zauważyć, że społeczność ludzi na „niebiańskiej plaży” składa się wyłącznie z ludzi młodych (najstarsi może zbliżają się do czterdziestki), zdrowych, nie ma też w niej żadnych dzieci (chociaż mieszkańcy plaży łączą się chętnie w pary i prowadzą aktywne życie seksualne) . Oczywiście jest to po części zrozumiałe ze względu na trudności z dostaniem się na plażę (dotarcie do tego miejsca wymaga fizycznej sprawności), ale prezentuje też najbardziej pożądany przez wielu współczesnych hedonistów model społeczeństwa.
Niestety, te istotne przesłanie filmu zostaje zapakowane w pudełko tak brzydkie, że niemal nie chce się go otwierać. Nie brak tu bowiem takich elementów jak plugawy język czy dość werystyczne sceny cudzołóstwa. Dla wielu widzów film może też być odpychający ze względu na epatowanie widokiem krwi i otwartych ran.
Wymowę filmu może też osłabiać końcówka filmu, która zresztą wydaje się niepotrzebnym, również z artystycznego punktu widzenia, wtrętem. Chodzi o scenę, w której reakcja Richarda na otrzymane pamiątkowe zdjęcie z całą społecznością wyspy, zdaje się mówić odbiorcy, że jednak było warto przeżyć ten cały utopijny koszmar.
Marzena Salwowska
/.../
Leave a Comment Mianem „małpiego procesu” określa się sprawę sądową, która w 1925 r. przykuła uwagę światowej opinii publicznej. Wówczas to, w miasteczku Dayton w Tennessee, w USA odbyła się rozprawa wytoczona przez władze stanowe młodemu nauczycielowi John’owi T. Scopesowi. Scopes został wtedy oskarżony o złamanie obowiązującego w Tennesee prawa (tzw. „Butler Act”), które zakazywało nauczania w szkołach dotowanych przez stan teorii głoszących pochodzenie człowieka od istot niższych, tj. zwierząt. Obrony Scopesa podjął się Clarence Darryl, prawnik o ateistycznych przekonaniach. Stronę oskarżenia reprezentował William J. Bryan, znany polityk, trzykrotny kandydat na prezydenta Stanów Zjednoczonych, a zarazem gorliwy chrześcijanin. W ten sposób doszło więc nie tylko do sądu nad samym Scopesem, ale również do publicznego starcia na linii darwinizm – chrześcijaństwo.
Na kanwie „Małpiego procesu” do dziś buduje się obraz chrześcijan jako zacietrzewionych i agresywnych ignorantów. Do ukształtowania takiej mitologii „Małpiego proces” walnie przyczynił się hollywoodzki dramat pt. „Kto sieje wiatr”. Owa nakręcona przez Stanleya Kramera w 1960 r. produkcja (ze Spencerem Tracey w jednej z ról głównych) zaliczana jest do klasyki światowego filmu i po 30 latach doczekała się ponownej ekranizacji (tym razem z Kirkiem Douglasem w jednej z głównych ról). Choć film (vel oba filmy) jest dobrze zrobiony, wciągając widza w wir fabularnej opowieści, mało w nim jest historycznej rzetelności, a ilość wprowadzonych tam przeinaczeń każe mocno zastanowić się, czy nie mamy w jego wypadku do czynienia z ewidentnie antychrześcijańską propagandówką i fałszywką.
Zacznijmy jednak od tego co, w tym filmie zostało pokazane prawdziwie? Niestety prócz ukazaniu faktu, iż John T. Scopes nauczyciel w jednej ze szkół w Tenneese został w 1925 t. postawiony przed sądem za nauczanie swych podopiecznych teorii ewolucji, niewiele w owej produkcji znajdziemy prawdziwych informacji. Już sama postać oskarżonego, a także okoliczności postawienia przed sądem i sposób jego traktowania zostały w filmie przekłamane. W ekranowej wersji widzimy jak miejscowy pastor wraz z grupą wpływowych obywateli miasteczka wkracza na salę lekcyjną, w trakcie nauczania przez Scopesa teorii Darwina i przerywa mu lekcję. W rzeczywistości takie wydarzenie nie miało miejsca, a do samego procesu doszło na skutek prowokacji zwolenników ewolucjonizmu, którym zależało na doprowadzeniu w jego wyniku do obalenia prawa zakazującego nauczania darwinizmu. Sam John Scopes nie przesiedział w więzieniu ani chwili (w filmie widzimy zaś, jak patrząc z celi trafia go kamień rzucony przez jednego z protestujących przed celą chrześcijan). Poza tym oskarżony w „małpim procesie” był tak naprawdę trenerem futbolu i nauczycielem matematyki, który biologii uczył przez 2 tygodnie w zastępstwie.
W „Kto sieje wiatr” mieszkańcy Dayton zostali przedstawieni jako agresywny i nieżyczliwy tłum. Świadczy o tym, choćby wzmiankowana powyżej scena, w której z tłumu demonstrantów leci kamień uderzający Scopesa w głowę. Sam sposób przedstawienia tejże demonstracji sugeruje też, iż protestujący chrześcijanie byli gotowi zlinczować Scopesa. Inna scena filmu pokazuje, jak do Darrowa (obrońcy Scopesa) podchodzi jeden z mieszkańców, prosząc go, by wyniósł się z ich miasteczka. Tego rodzaju sceny, przy braku innych, które ukazywałyby życzliwość i dobroć mieszkańców Dayton, kształtują w widzu ich zdecydowanie negatywny wizerunek. Tymczasem to sam Clarence Darrow książce „The World Famous Court Trial” wspominał mieszkańców Dayton w następujący sposób:
„… byłem traktowany lepiej, milej i bardziej gościnnie niż wyobrażam sobie jak byłoby to w przypadku Północy”
Także liczni przybyli na proces reporterzy stwierdzali, iż obywatele tego miasteczka byli nadzwyczaj łagodni i życzliwi.
W jeszcze bardziej zakłamany i nieprawdziwy sposób film „Kto sieje wiatr” prezentuje postać Williama J. Bryana, oskarżyciela w „małpim procesie”. Pomijając już fakt, iż – w przeciwieństwie do ukazanego w owej produkcji – finału, Bryan nie umarł na sali sądowej w ataku czegoś co można by nazwać szałem, lecz w 5 dni po zakończeniu procesu, to niemal cała aktywność tego człowieka jest tu przeinaczona. W filmie więc Bryan pytany o to, czy czytał dzieło Darwina „ O powstawaniu gatunków” odpowiada, iż nigdy nie czytał i zamierza czytać „tych herezji”. Wedle twórców obrazu „Kto sieje wiatr” William J. Bryan miał też sprzeciwiać się powołaniu naukowców, jako ekspertów w procesie. Znacząca jest również scena, w której Bryan przepytując w sądzie narzeczoną oskarżonego. Jest on względem niej bardzo agresywny, wręcz krzycząc na tą niewiastę. I znów widać, że takie, a inne przedstawienie Williama Bryana miało wykreować go na ograniczonego, tępego i agresywnego ignoranta. Tymczasem faktem jest to, iż Bryan nie tylko czytał dzieło Darwina, ale znał jego treść wyśmienicie, co udowadniał często i obszernie cytując twórcę ewolucjonizmu w czasie procesu. Bryan nie tylko, że nie sprzeciwiał się udziałowi naukowców w procesie, ale sam wysuwał tenże wniosek. Co warto zauważyć Bryan nie był też absolutnym i fanatycznym przeciwnikiem teorii ewolucji. Jedynym co budziło u niego zdecydowany sprzeciw w wywodach Darwina, była teza o powstaniu człowieka ze zwierzęcia. Oskarżyciel w „małpim procesie” nie wykluczał jednak różnych form przeobrażeń w ramach niższych gatunków. Nieprawdziwa, z dwóch powodów, jest też wymowa sceny, w ktorej Bryan krzyczy w sądzie na narzeczoną Scopsa. Po pierwsze, nawet, gdyby Bryan miał takowy chamski i agresywny charakter, to i tak nie byłby go w stanie okazać w czasie procesu żadnej kobiecie, a to z tej prostej przyczyny, iż na sali sądowej nie zeznawała ani jedna niewiasta. Po drugie: oskarżyciel w „małpim procesie” miał opinię łagodnego i uprzejmego człowieka. Jeden z niezgadzających się z nim ekspertów w procesie tak charakteryzował jego charakter:
„Jako mówca, Bryan promieniował szczerością nacechowaną dobrym poczuciem humoru. Jako osoba był silnym, energicznym o ustalonych poglądach lecz dobrotliwym, życzliwym, szczodrym, miłym i czarującym. Okazywał godną pochwały tolerancję względem tych, którzy nie zgadzali się z nim. Bryan był największym amerykańskim oratorem w swym czasie i być może we wszystkich czasach”.
Rola łagodnego, rozsądnego i uprzejmego dżentelmena, przypadła jednak w filmie „Kto sieje wiatr”, nie Bryanowi, lecz Clarencowi Darrow. Zapiski sądowe „małpiego procesu” wydają się jednak temu przeczyć. Pokazują one bowiem, iż to Darrow był agresywny i chamski, co wyrażało się obrażaniu sędziego. Tym kto sprzeciwiał wystąpieniu na sali sądowej naukowców był też nie kto inny, jak Clarence Darrow. Obrońca oskarżonego nie chciał również, by naukowcy złożyli świadectwo w sądzie jako eksperci.
W ten sposób Stanley Cramer, reżyser tej produkcji, postawił całą historię „małpiego procesu” na opak. Niestety bijąca w oczy nierzetelność i kłamliwość jego filmu, nie dająca się tłumaczyć choćby i jego fabularną, a nie stricte dokumentalną naturą, została nagrodzona, a nie napiętnowana. Film „Kto sieje wiatr” został więc nominowany do Oscara, a obraz „małpiego procesu” jaki przedstawił pokutuje aż po dziś dzień. Można powiedzieć, iż produkcja ta, była – być może jeszcze nieśmiałą – zapowiedzią antychrześcijańskich oszustw i prowokacji przemysłu rozrywkowego, tj. „Ostatnie kuszenie Chrystusa” czy „Kod da Vinci”.
Mirosław Salwowski
/.../
Leave a Comment Państwo Verneuil to konserwatywni, przywiązani do tradycji i ojczyzny Francuzi z wyższej klasy średniej. Owocem ich wspólnego życia są cztery córki, które spodziewają się dobrze wydać za mąż. I rzeczywiście trzy starsze panny znajdują dobrze wykształconych, dbających o rodzinę, odpowiedzialnych mężczyzn. Zięciowie spełnialiby zapewne oczekiwania państwa Verneuil, gdyby nie to, że jeden z nich jest jest Arabem, drugi Żydem, a trzeci Chińczykiem. Jakby tego było mało najmłodsza z córek Claudea i Marie, w której pokładają resztki nadziei na „normalnego francuskiego zięcia” planuje ślub z czarnoskórym imigrantem …
Komedia ta zyskała na naszym portalu najniższą z możliwych ocen pozytywnych, czyli +1, trochę na zasadzie „na bezrybiu i rak ryba”. W mętnym i prawie pozbawionym życia zbiorniku europejskiej kinematografii trudno bowiem wyłowić coś naprawdę pożywnego. A film ten wbrew obawom, jakie może nasuwać choćby jego tytuł nie zawiera aż tak wielu niestrawnych elementów. Nie ma tu bluźnierstw czy szyderstw z wiary chrześcijańskiej (humor jest tu raczej życzliwy wobec chrześcijaństwa, momentami wskazuje na jego niezrozumienie, jednak nie na prostacką chęć „obśmiania”). Niewiele jest też (jak na dzisiejsze standardy) scen czy dialogów odnoszących się do lubieżności i rozpusty.
Niemniej komedia ta ma raczej farsowy charakter i mocno spłyca bardzo trudne, ważne i aktualne dziś problemy. Przyjrzyjmy się więc bliżej, co zostało tu tak uproszczone. Najpierw więc trzeba powiedzieć, że gdyby historia ta dotyczyła prawdziwych osób, to najistotniejszym z problemów w tej opowieści byłby ten, czy w ogóle należy wchodzić w związki małżeńskie z osobami innej religii. Jeśli chodzi o chrześcijan, to odpowiedź raczej jest tu na nie. Pismo święte bowiem w trosce o nasze dobro wyraźnie nam to odradza słowami : „Nie wprzęgajcie się nierówno w jarzmo z niewierzącymi. Bo cóż wspólnego ma prawość z bezprawiem? Albo jakaż jest wspólnota światła z ciemnością? Ponadto jakaż jest zgoda między Chrystusem a Belialem? Albo jakiż dział ma wierny z niewierzącym? I jakąż ugodę ma świątynia Boża z bożkami?” (2 Koryntian 6, 14–16). Dlaczego Słowo Boże odradza nam wprzęgać się w małżeńskie jarzmo, poucza nas nawet zwykła obserwacja takich związków. Wpływ współmałżonka jest bowiem bardzo silny, na tyle mocny, że jest w stanie zniwelować oddziaływanie kultury, wychowania czy otoczenia (zwłaszcza u niewiast, dla których naturalną rzeczą jest podążanie za mężem). Zachodzi tu więc duże ryzyko, że jeżeli ów niechrześcijański współmałżonek nie wyzbędzie się niechęci do świętej wiary, to albo skutecznie doprowadzi swojego chrześcijańskiego współmałżonka do jakiejś formy apostazji (zaparcia się wiary w Pana Jezusa), albo związek ten zamiast być naturalną jednością stanie się polem ciągłej wojny. Oczywiście może ktoś powiedzieć, że możliwa jest też sytuacja odwrotna, w której niewierząca osoba nawraca się do Jezusa Chrystusa, dzięki postawie osoby wierzącej. I to też będzie prawdą i historia zna takie chlubne przypadki, jednakże są to raczej wyjątki potwierdzające regułę.
Czy jednak w tym konkretnie filmie mamy do czynienia z małżeństwami „religijnie mieszanymi”? Wydaje się, że raczej nie. Zarówno bowiem córki jak i zięciowie państwa Verneuil są najwyraźniej zobojętniali w wierze, do której przyznają się już chyba tylko przez wzgląd na wychowanie. Trudno u nich dostrzec jakieś przejawy żywej wiary, różne religie, do których są przypisani, traktują już tylko jako swoje dziedzictwo kulturowe, z którego dowolnie mogą wybierać, co im pasuje, a co nie. Tradycja religijna, z której wyrastają, to już dla nich raczej tylko folklor. Tam więc, gdzie wiarę traktuje się jedynie jako folklor, nie może być poważnych starć czy małych religijnych wojen, bo trudno, żeby dwie osoby kłóciły się o to, co jest im zupełnie obojętne. Trudno więc mówić, że ów film naprawdę prezentuje problem małżeństw „religijnie mieszanych”.
Jeśli zaś chodzi bardziej ogólnie o kwestię wzajemnych stosunków pomiędzy osobami różnych religii w obrębie jednej rodziny, to pozostaje nam tylko wątek relacji państwa Verneuil z ich zięciami. Ponieważ ludzie ci zdecydowanie wyraźniej niż ich córki prezentują się jako katolicy i, jak się zdaje, prowadzą życie sakramentalne (panią Verneuil widzimy kilka razy podczas spowiedzi, oboje małżonkowie uczestniczą w Mszy św.), więc na ich przykładzie możemy już mówić o pewnych wadach i zaletach takich „religijnie mieszanych” rodzin. Tu więc jako przykład pozytywów, które mogą wynikać z tego rodzaju „układów” wymienić można sceny, gdzie zięciowie państwa Verneuil i ich wnuczęta niejako trochę współuczestniczą w ich życiu religijnym. Widzimy więc, jak ci mężczyźni są obecni na Mszy św. (z zapałem śpiewając chrześcijańskie pieśni), czy też jak ich dzieci mają okazję usłyszeć (ku pewnej konsternacji ojców) o tym, że Jezus Chrystus jest Synem Bożym. Na tym przykładzie można dostrzec, że „wżenienie się” w rodzinę z chrześcijańskimi tradycjami może oznaczać dla niechrześcijanina więcej okazji do poznania i przyjęcia Ewangelii. Na przykładzie filmu widać też niestety, że o ile dla niechrześcijanina może to być sytuacja korzystna, to dla strony chrześcijańskiej odwrotnie – różne „rodzinne okazje” mogą być dla niej sposobnością do grzechu, odstępstwa czy dwuznacznych zachowań. Przykładem tego może być scena, w której państwo Verneuil są obecni podczas obrzezania wnuka, choć dają oni pewien wyraz swojemu słusznemu przekonaniu, że powinien on być ochrzczony a nie obrzezany, to jednak dają się tu trochę wciągnąć w udawanie, by nie robić przykrości zięciowi i jego rodzinie.
Skoro więc film ten tak powierzchownie traktuje (liczne i poważne) problemy, jakie są udziałem małżeństw „religijnie mieszanych” pozostaje nam zwrócić uwagę na, chyba lepiej tu przedstawiony, inny problem ze sfery małżeńskiej, a więc na ewentualne trudności związane z odmienną rasą, pochodzeniem etnicznym, czy wyraźną kulturową odmiennością współmałżonków. I w tym aspekcie można wreszcie mówić o jakimś wyraźniejszym pozytywnym przesłaniu tego filmu. Pokazane jest tu bowiem, że takie różnice mogą być pewną naturalną przeszkodą na drodze do szczęśliwego, zgodnego małżeństwa i że nie należy wstydzić się i zapierać obaw, czy ukrywać argumentów przeciw takim związkom, jeżeli takie żywimy, gdyż takie obiekcje są na jakimś poziomie rzeczą naturalną i mają swoje logiczne podstawy. Niemniej tego rodzaju różnice nie powinny być przeszkodą na tyle poważną, by stać na drodze prawdziwej miłości, zwłaszcza jeśli współmałżonkowie mają jedność w Chrystusie. W filmie tym mamy więc napiętnowaną pewną hipokryzję państwa Verneuil, którzy najpierw modlą się i proszą Boga o zięcia katolika, a gdy takiego otrzymują (raczej tylko nominalnego katolika, o czym jednak nie wiedzą), to i tak są zdruzgotani, kiedy okazuje się on czarnym imigrantem.
Z pozytywów filmu możemy też wymienić to, że jest on ogólnie bardzo prorodzinny. Pokazuje bowiem dużo wzajemnej miłości rodzice – dzieci, dziadkowie – wnuki, a nawet ostatecznie teściowie -zięciowie. Rodzina jest tu pokazywana jako istotna wartość, w imię której warto zdobywać się na różne trudy i wyrzeczenia, rezygnować trochę ze swojego „ja”, przełamywać wzajemne uprzedzenia i wybaczać sobie nawzajem różne zranienia. Mamy tu nawet wątek, w którym młodzi decydują się zrezygnować ze swojego szczęścia, ponieważ nie chcą, aby przez to rozpadło się małżeństwo rodziców dziewczyny.
Z minusów natomiast poza wyżej opisanym powierzchownym potraktowaniem istotnego problemu „religijnie mieszanych” małżeństw wymienić należy:
Pokazywanie jako rzeczy naturalnej pożycia przedślubnego dwojga młodych.
Prezentowanie jako sympatycznej postaci młodego księdza, który wyraźnie niepoważnie traktuje swoje obowiązki (np. podczas słuchania spowiedzi przegląda strony internetowe).
Podejście twórców do religii, które zdaje się faworyzować poważną herezję głoszącą przekonanie o równorzędności różnych religii (chociaż takie stwierdzenie nigdzie tu otwarcie nie pada).
Ten ostatni punkt jest oczywiście najpoważniejszą skazą filmu.
Pomimo jednak niskiej wartości odżywczej tego dania bez entuzjazmu zamieszczamy je drobnym drukiem w menu jako przystawkę, nie stosowną jednak dla młodych czy słabych żołądków.
Marzena Salwowska
/.../
Leave a Comment Dwanaście członkiń Women’s Institute – lokalnej instytucji charytatywnej szuka nowych, skuteczniejszych sposobów zdobycia funduszy. Postanawiają wydać, jak co roku, kalendarz. Nie chcąc odchodzić od tradycyjnych zdjęć, gospodynie domowe nadają jednak przedsięwzięciu bardzo nie-tradycyjny aspekt, otóż pośród wypieków, przetworów i kompozycji kwiatowych występują panie … kompletnie nagie. Wieść o tym niecodziennym wydarzeniu podchwytują media, a kalendarz odnosi niespodziewany sukces, przynosząc pomysłodawczyniom tak potrzebne fundusze na działalność charytatywną.
Łatwo się chyba domyśleć, dlaczego ocena tego filmu na płaszczyźnie moralnej i światopoglądowej musi być z naszej strony jednoznacznie negatywna. Otóż tradycyjnie chrześcijańską zasadą jest to, iż „Dobry cel nie uświęca złych środków”. Jak uczy Katechizm Jana Pawła II: Błędna jest więc ocena moralności czynów ludzkich, biorąca pod uwagę tylko intencję, która ją inspiruje, lub okoliczności (środowisko, presja społeczna lub konieczność działania, itd.) stanowiące ich tło. Istnieją czyny, które z siebie i w sobie, niezależnie od okoliczności i intencji, są zawsze i bezwzględnie niedozwolone ze względu na ich przedmiot, jak bluźnierstwo i krzywoprzysięstwo, zabójstwo i cudzołóstwo. Niedopuszczalne jest czynienie zła, by wynikło z niego dobro (…). Dobra intencja (np. pomoc bliźniemu) nie czyni dobrym, ani słusznym zachowania, które samo w sobie jest nieuporządkowane (jak kłamstwo czy oszczerstwo). Cel nie uświęca środków (…). (tamże; n. n. 1753-1754, 1756).
Niestety zaś, przesłaniem obrazu „Dziewczyny z kalendarza” jest właśnie to, iż dobry (w tym wypadku charytatywny cel) czyni moralnie uprawnionym coś poważnie złego (tutaj: publiczne rozbieranie się w erotycznym kontekście). Jest to więc głęboko heretycki, bo usprawiedliwiający niemoralność film, przed którymi należy przestrzegać.
Mirosław Salwowski
/.../
Leave a Comment Opowieść o Carmine Crocco, dziewiętnastowiecznym przywódcy jednej z grup tzw. brygantów, czyli działających niegdyś we Włoszech, rozbójników. W tym jednak wypadku aktywność dowodzonych przez Crocco brygantów, obok bardziej kryminalnego wymiaru, ma też aspekt polityczny, gdyż ich napady i grabieże zbiegają się w czasie z walkami dążącego do zjednoczenia Włoch Garibaldiego, przez co i oni zostają też wciągnięci w ów konflikt. Omawiany film obok osobistych i nazwijmy to „romantycznych” perypetii samego Crocco, pokazuje nam też jego różne polityczne i ideowe rozterki, przed którym stanął, żyjąc i dowodząc brygantami w tych burzliwych dla Włoch czasach.
Na płaszczyźnie moralnej i światopoglądowej trudno jest ów film ocenić w zasadniczo pozytywny sposób. Owszem, widzimy w nim napiętnowanie i naganę różnych zjawisk, które na to zasługują, a więc np. uciskanie biednych przez bogatych, czy poczucie bezkarności różnych możnych, ale z drugiej strony recepta, którą w owym obrazie się sugeruje, wcale nie wydaje się lepsza od wskazanych wyżej chorób. Sympatia twórców tego filmu jest bowiem usadowiona wyraźnie po stronie zwolenników politycznego liberalizmu oraz Carmine Crocco, który przecież był nieposłusznym władzy rebeliantem, dokonującym wielu przestępstw oraz aktów prywatnej zemsty. Można też powiedzieć, że w produkcji tej da się również wyczuć pewne wątki feministyczne, gdyż obok dowartościowania słusznej idei równouprawnienia kobiet w dostępie do tych zawodów, gdzie rzeczywiście trudno wskazywać jakieś istotne argumenty przeciw (czyli profesji lekarza), widzimy tu też spaczoną wersję takowego równouprawnienia. Chodzi mi mianowicie o to, że kobiety będące członkami „brygantów” walczą z bronią w ręku, ramię w ramię z mężczyznami, tak że nieraz trudno jest wskazać jakieś zasadnicze różnice, jakie w czasie walk zbrojnych miałyby tu występować pomiędzy obiema płciami.
Do przesłania tego filmu można odnieść następującą przestrogę Pisma świętego: „Czym jest pożądanie eunucha, by dziewczynę pozbawić dziewictwa, tym jest przeprowadzanie sprawiedliwości przemocą” (Syr 20: 4). Nie chodzi tu oczywiście o potępienie wszelkiej przemocy, gdyż w innym miejscu tej samej księgi, jest napisane, że Bóg jest tym, który „namaścił królów na mścicieli” (tamże: 48: 8). Rzecz jednak w tym, że działające na własną rękę jednostki nie są uprawnione do używania przemocy, by ukarać jakichś złoczyńców. Tę zasadę łamał Carmine Crocco i dlatego powinien być za to ganiony, a nie stawiany przez przemysł filmowy na piedestale jako romantyczny bohater.
Mirosław Salwowski
/.../
Leave a Comment Opowieść o czternastoletniej Susie, której młode życie zostaje brutalnie przerwane przez seryjnego mordercę (i prawdopodobnie też pedofila). Tragedia ta jest jednak dopiero początkiem właściwej historii, którą przekazują nam twórcy filmu. Otóż Susie trafiając po swej śmierci do „zaświatów” i czekając na wejście do Nieba, obserwuje swych bliskich, przyjaciół, a także swego oprawcę, próbując przy tym skontaktować się z niektórymi z tych osób. Tak więc, główna bohaterka przebywając już w „innym wymiarze” widzi rozpacz swych rodziców, a następnie to, jak ich małżeństwo się rozpada, patrzy, jak dorasta jej rodzeństwo, a także jest świadkiem tego, iż jej morderca ciągle umyka ludzkiej sprawiedliwości.
Można powiedzieć, iż film ten zasługuje na dwie odrębne oceny dla dwóch jego płaszczyzn. A mianowicie, w warstwie stricte moralnej ów zasługuje na względną (czyli z pewnymi zastrzeżeniami) pochwałę. Na tej płaszczyźnie mamy bowiem do czynienia z utrzymaną w dość tradycyjnej konwencji opowieścią o zmaganiu się dobra ze złem. Dobro oraz niegodziwość są tu utożsamiane tak z poszczególnymi postaciami owego filmu, ale również walka pomiędzy tym, co szlachetne, a tym, co podłe wydaje się przebiegać w sercach owych osób (co jednak nie zamazuje nam zbytnio obrazu tego, kto w ostatecznym rozrachunku reprezentuje tu dobro, a kto zło). Mamy tu także pokazany przykład normalnej, kochającej się rodziny, która co prawda w obliczu tragedii przechodzi wielki kryzys, jednak ów zostaje pokonany. Co prawda dwuznacznym wątkiem jest tu postać i zachowanie się babci Susie, która pali papierosy, używa mocnego makijażu, a także zachęca swą wnuczkę do tego, by zaczęła się (w domyśle – zmysłowo) całować z chłopakiem, który jej się podoba (podając przy tym swój przykład). Jest to niejasny w swej wymowie element tego filmu, gdyż obserwując zachowanie się babci Susie, tak naprawdę trudno jest dociec, w jakim duchu zostaje ono nam tu pokazane (pewną jednak wskazówką, że jest to raczej duch przychylny, stanowi to, iż ostatecznie sama Susie realizuje nawet „z zaświatów” rady swej babci odnośnie do całowania się z chłopakiem). Być może jednak zbłądzimy teraz przez zbytnią łagodność, ale nie wydaje się nam, by ów element niszczył ogólnie budujący moralnie przekaz tego filmu. Z pewnością go osłabia i należy zwrócić nań krytyczną uwagę, ale mimo wszystko, chyba jednak nie przekreśla wartości owego obrazu w omawianym aspekcie.
To co jednak powiedzieliśmy o stricte moralnej płaszczyźnie owego filmu, w żaden sposób, nie możemy odnieść do jego warstwy o charakterze bardziej światopoglądowym. Powiedzieć bowiem, że wizja „zaświatów” i Nieba, jaka jest przedstawiona w tym obrazie, stanowi herezję, byłoby tu chyba zbytnią łagodnością. Tak naprawdę jest to bowiem wizja potwornie wręcz bezbożna. Nie ma tu bowiem nie tylko ani jednego słowa, ale nawet żadnej zawoalowanej aluzji do Boga, Chrystusa, Aniołów, Bożego Sądu po śmierci, etc. O ile można jakoś tam próbować usprawiedliwiać brak odniesień do chrześcijaństwa czy w ogóle religii, w filmach poruszających tematykę moralną i relacji międzyludzkich (przynajmniej wówczas, gdy w takowych przynajmniej nie ma ataków na wiarę w Boga i religię), o tyle mówienie o Niebie bez takich odniesień jest już po prostu jawną bezbożnością i niedorzecznością. Niebo jest bowiem stanem i miejscem najwyższej Bożej łaski, jaka może spotkać człowieka, a nie czymś w rodzaju fantastycznych kreacji silnego ludzkiego ducha (jak zdaje się sugerować ów film).
Zasadniczo odradzamy zatem ów film. Co prawda jest on wzruszający i może dawać do myślenia, ale pod płaszczykiem tego wydaje się zwodzić widzów fałszywymi wizjami i doktrynami.
Marzena Salwowska
/.../
Leave a Comment Komediowe spojrzenie na starożytność i historię opisaną w pierwszych księgach Pisma świętego. Zed i Oh, dwóch nieudaczników, będących członkami prymitywnego plemienia, zostaje zeń wypędzonych po tym, jak Zed kosztuje owocu z „drzewa poznania dobra i zła” (w filmie jest to zakaz ustanowiony przez władze plemienia, a nie przez Boga). Owa banicja okazuje się dla nich szansą na odkrycie nowego świata, o którym, żyjąc w ramach plemienia, nie mieli pojęcia. W ten sposób poznają więc takich bohaterów biblijnych opowieści jak Kain, Abel, Abraham, Izaak, będzie im także dane zamieszkać w słynnej Sodomie.
Na płaszczyźnie moralnej i światopoglądowej „Rok pierwszy” to dobry przykład filmu, którego nie należy oglądać, a tym bardziej polecać innym. Jest to bowiem połączenie steku plugawych i obrzydliwych dowcipów (nawiązujących zazwyczaj do rozpusty, homoseksualizmu, zoofilii, transwestytyzmu oraz spraw związanych z wydalaniem odchodów) z ośmieszaniem wielkich bohaterów Starego Testamentu, których Bóg dał nam za przykład wiary i oddania. Temu prymitywnemu, głupiemu i odrażającemu przekazowi towarzyszą jeszcze pretensjonalne w świetle powyższego, bo pozujące na mające wymiar „intelektualny” słowne wstawki i aluzje mające w widzach zasiewać wątpliwości wobec wiary w Boga oraz nieomylność i bezbłędność Pisma świętego. Istny gwóźdź do trumny tej produkcji stanowi charakterystyka jego głównych bohaterów (Zeda i Oha), których myśli i zainteresowania kręcą się wokół realizacji swych seksualnych pragnień i fantazji.
/.../
Leave a Comment Film opowiada o śledztwie w sprawie zgwałcenia i śmierci nastoletniej Indianki, której ciało zostało znalezione na terenie rezerwatu Wind River. Dochodzenie prowadzi agentka FBI, Jane Banner, a pomaga jej lokalny specjalista od tropienia dzikiej zwierzyny, Cory Lambert, którego córka zginęła niegdyś w podobnych okolicznościach. Trop prowadzi do kolegów (także zabitego) chłopaka ofiary.
Obraz ten z chrześcijańskiego punktu widzenia nie może być pochwalony z kilku względów.
Po pierwsze w przychylny sposób przedstawia on prywatną zemstę. Lamert bowiem po odnalezieniu sprawców zbrodni porywa tego, który dopuścił się zgwałcenia i, działając poza jakimikolwiek granicami obrony koniecznej, wywozi go wysoko w góry, gdzie pozbawia go butów i każe mu biec po śniegu na siarczystym mrozie aż złoczyńca umiera z wyziębienia. Główny i pozytywny bohater z pewnością postępuje tu wbrew nakazom Słowa Bożego, które mówi: „…nie wymierzajci sami sobie sprawiedliwości, lecz pozostawcie to pomście [Bożej]!” (Rz 12, 19). Co gorsza zdaje się on czerpać z tego pewną satysfakcję; chwali się swym czynem ojcu martwej nastolatki tak, jakby właśnie spełnił jakiś zaszczytny obowiązek.
Po drugie, nawet jeśli twórcy takowego zachowania nie pochwalają, to jako normalną rzecz przedstawiają współżycie osób niebędących małżeństwem (z retrospekcji wiemy, że dopuszczała się go ofiara ze swym chłopakiem, co nie spotyka się z żadnym negatywnym komentarzem). Nadto ojciec dziewczyny mówi, iż, jako że jego córka jest od niedawna pełnoletnia, to on nie będzie się wtrącał do jej „prywatnych spraw” (nie wspomina o współżyciu, ale można wywnioskować, że wchodzi ono w zakres tych spraw). Nikt z jego zdaniem nie polemizuje. Nie ma wzmianki o tym, że nierząd to grzech, przez który para kochanków narażała się na wieczne potępienie (czyli notabene los o wiele gorszy od śmierci z rąk przedstawionych bandytów).
Po trzecie zawarto tu niemało wulgarnej mowy, której używania z pewnością dałoby się uniknąć.
Film ma też pewne zalety. Ostatecznie Lambert i agentka Banner dążą przez większość czasu do ukarania ludzi winnych ohydnych czynów, a intencje tej drugiej nie wzbudzają etycznych wątpliwości (żywi ona szczere pragnienie sprawiedliwości). Jest tu też poboczny wątek degenerata i narkomana (brata tragicznie zmarłej nastolatki), który zaczyna odwracać się od swych nieprawości i dąży do pogodzenia się z rodziną. Są tu też słuszne (choć zdecydowanie za mało zaakcentowane) krytyczne aluzje do, uwarunkowanej dawnymi międzyrasowymi zaszłościami, opieszałości władz w kwestii ścigania przestępstw przeciw Indianom. Niegdysiejsza sprawa śmierci (będącej pół Indianką) córki Lamberta nie została bowiem należycie wyjaśniona i być może ten fakt po części motywuje go teraz do wymierzenia sprawiedliwości na własną rękę.
Jednak zaświadczam, że powyższych zalet omawianej produkcji doszukiwałem się z trudem. Stanowią one względnie niewielką część fabuły, która orbituje wokół prywatnej zemsty, planowanej od początku śledztwa przez głównego bohatera. Pomijając już kwestię pozostałych wad filmu dodam tylko, że sprawia on dziwnie dołujące wrażenie; jego akcja toczy się w miejscu nie dającym ludziom żadnych życiowych perspektyw, pchającym ich w szpony alkoholu lub narkotyków i będącym przeto wylęgarnią patologii i przestępczości. Nie ma w nim wyraźniejszej nadziei na zmianę tak marnej egzystencji. Nie sądzę więc, by widz mógł odnieść z obejrzenia tego obrazu jakiś realny duchowy pożytek.
Michał Jedynak
/.../
Leave a Comment Film ten początkowo zdaje się opowiadać historię Grace Stewart, matki Anne i Nicolasa, która mieszka na wyspie Jersey i czeka na powrót męża Christophera z frontu II wojny światowej. Zatrudniają się u niej tajemniczy służący, budzący u widza podejrzenia co do swej uczciwości. Jednak najpoważniejszym zagrożeniem wydają się tu „duchy” poprzednich właścicieli domu Stewartów, które na różne sposoby mają nękać rodzinę. Pani Grace, gorliwa katoliczka znająca naukę Kościoła dotyczącą życia pozagrobowego, początkowo nie wierzy w ich istnienie, ale pod wpływem córki, wrażliwszej na obecność nadprzyrodzonych istot, stopniowo zmienia zdanie. Jako że nie zamierzam polecać tego filmu pozwolę sobie na spoiler. Otóż na końcu okazuje się, że to rodzina Stewartów oraz jej służący tak naprawdę nie żyją i w postaci duchów zamieszkują w swym dawnym domu. Grace, Anne i Nicolas z początku nie zdawali sobie sprawyz tego, że umarli. Natomiast „duchy”, których obecność wyczuwali, to w rzeczywistości żywi ludzie, nowi mieszkańcy posiadłości, którzy dla zmarłych bohaterów byli niewidoczni i tajemniczy, tak jak tradycyjnie przedstawiane duchy są takimi dla żywych.
Film ten posiada jak widać dość zaskakujące zakończenie oraz błyskotliwą fabułę. Gra aktorska utrzymana jest na wysokim poziomie. Od strony artystycznej trudno mu więc coś zarzucić. Od strony stricte moralnej ma on kilka budujących elementów. Jednym z nich jest tu obraz żony wiernej mężowi i czekącej wytrwale na jego powrót z wojny. Jest ona jednocześnie dobrą matką, troszczącą się o swe dzieci chore na fotofobię i starającą się o ich wychowanie i edukację, mimo że żyje w ciężkich czasach. Obraz nie zawiera wulgaryzmów, nie epatuje seksem i nieskromnością.
Jednak od strony światopoglądowej filmu tego w żaden sposób nie da się pochwalić. Prezentuje on bowiem całkowicie niekatolicką wizję życia po śmierci. Przyjrzyjmy się różnicom, jakie zachodzą między nauką Kościoła, a tym co pokazują twórcy:
1. Kościół naucza, iż zaraz po śmierci ludzie są poddawani sądowi szczegółowemu, a potem trafiają do piekła albo do nieba (niektórzy muszą przedtem odbyć pokutę w czyśćcu). W filmie natomiast dusze Stewartów pozostają na Ziemi i prowadzą życie podobne do doczesnego. Nie ma tu miejsca na Boga, Jego sąd, anioły, wieczne szczęście lub mękę.
2. Z pewnością sąd szczegółowy oraz doświadczane po nim w raju rozkosze, a także męki czyśćcowe i piekielne to rzeczy, które nie mogą umknąć uwadze zmarłego człowieka. Jako że twórcy nie wspominają o wiecznym zbawieniu, potępieniu lub mękach w czyśćcu, to mniej nieprawdopodobnym wydaje się, że bohaterowie nie zauważają własnej śmierci.
3. Kościół naucza, że dusze zmarłych tylko wyjątkowo mogą objawiać się żywym; Bóg dopuszcza do tego, jeśli może to przysłużyć się zbawieniu kogokolwiek. Na seanse spirytystyczne z dużo większym prawdopodobieństwem przybyć mogą natomiast demony, zbuntowane anioły, a nie zmarli ludzie. Tymczasem w filmie rodzina Stewartów dowiaduje się o swej śmierci w momencie, gdy zostaje przywołana przez medium i ociera się w ten sposób o świat żywych. Nie jest wspomniane, aby to Bóg dopuścił do ich kontaktu z żywymi ze względu na czyjekolwiek zbawienie. Nie ma też sugestii, że przedstawiony seans spirytystyczny był czymś niebezpiecznym i zamiast Stewartów mogły zjawić się na nim diabły.
4. Według nauki Kościoła w przyszłym świecie, w wieczności, nie będzie dochodzić do współżycia. Tymczasem pani Grace (będąc duchem) współżyje tu z duchem swego męża, który prawdopodobnie poległ na wojnie i w bezcielesnej postaci wrócił do swego domu.
Te wszystkie fałszywe doktryny są tu tym bardziej niebezpieczne, że skonfrontowane zostały z tradycyjną nauką Kościoła i zgodnie z wolą twórców wyszły z tej konfrontacji zwycięsko. Grace początkowo bowiem uczy dzieci prawowiernych treści na temat pośmiertnego losu człowieka, lecz rozwój akcji przyznaje rację odmiennym koncepcjom. Sama zaś Grace traci pewność co do tego, w co wcześniej wierzyła.
Podsumowując – omawiany film to dzieło wysoce niebezpieczne, dwuznaczne, zwodzące widza całkowicie niekatolicką wizją życia po śmierci i wyraźnie podające w wątpliwość naukę Kościoła. Odradzam je czytelnikom, bo pod osłoną artystycznego kunsztu i paru moralnych wartości może nas ono zachęcać do akceptacji heretyckiego światopoglądu.
Michał Jedynak
/.../