Tag Archive: chrześcijańskie recenzje filmowe

  1. Frankenstein (2025)

    Leave a Comment Ten amerykański dramat z 2025 roku to oczywiście kolejna adaptacja gotyckiej powieści Mary Shelley z roku 1818. Akcja rozpoczyna się tu jakby od końca całej historii, gdyż „potwora Frankensteina” poznajemy, kiedy ścigając swego twórcę (Victora Frankensteina) atakuje zamarznięty w arktycznej pustyni statek duńskiej ekspedycji. Kapitan tej wyprawy, mimo strat wśród załogi, decyduje się ratować naukowca przed gniewem stwora. Victor zaś odwdzięcza mu się, opowiadając własną wersję historii tego, jak powołał do życia „swojego potwora” i jakie były konsekwencje tego eksperymentu. Na tym jednak nie koniec, gdyż widzom będzie też dane poznać tę historię także z perspektywy samego stwora … . Trzeba przyznać, że, ten mówiący wiele o potrzebie miłości i przynależności, a także o przebaczaniu poważnych krzywd, film, mimo pewnych poważniejszych zastrzeżeń (o czym później), jest pozytywnym zaskoczeniem. Nazwisko bowiem reżysera Guillermo del Toro bynajmniej nie kojarzy się z chrześcijańską ortodoksją, także można było mieć uzasadnione obawy, iż tenże biorąc się za temat, w którym człowiek niejako bawi się w Stwórcę, będzie kształtował tę opowieść w duchu ataku na prawdziwego Stworzyciela – Boga. Mówiąc wprost, zanim obejrzałam ten film, byłam niemal pewna, że jego przesłanie będzie w skrócie takie – Bóg (uosobiony przez Victora Frankensteina) jako kapryśny stwórca powołuje do życia stworzenie, bezbronne i niewinne z początku (zszyte z różnych części ludzi zatem jakby reprezentujące całą ludzkość). Kiedy jednak owo stworzenie nie spełnia jego oczekiwań, porzuca je bez litości, by radziło sobie samo w trudnym świecie, szukając po omacku jakiegoś sensu w swojej smutnej egzystencji, zmuszone wręcz by w tej sytuacji moralnie się staczać i zamieniać w rzeczywistego potwora. I choć rzeczywiście relacja naukowiec i jego stwór tak tu wygląda, to trudno jednak podtrzymać zarzut, że postać Victora Frankensteina (naukowiec) jest tu figurą Boga Stworzyciela. Jest to bowiem postać zbyt ludzka i na tyle jednoznacznie kojarząca się figurą stereotypowego wręcz toksycznego ojca, iż trudno w niej widzieć Boga Ojca. To, że Victor w relacji do swojego „dziecka”, jest jedynie ziemskim ojcem, potwierdza fakt, iż film poświęca dużo czasu na pokazanie relacji młodego naukowca z własnym rodzicielem i tego jak później przenosi on te negatywne wzorce na własne „dziecko”. Wreszcie sam del Toro wskazuje, że film ten powstał niejako z potrzeby „przepracowania” jego własnej trudnej relacji z rodzicem. I potrzeba ta prowadzi tutaj do bardzo pozytywnego chrześcijańskiego rozwiązania – uznania swoich win i przebaczenia. Gdyż jak tłumaczy reżyser w wywiadzie dla magazynu Entertainment Weekly – „Uświadamiasz sobie, że uraza bierze dwóch więźniów, a przebaczenie uwalnia dwie osoby” (w filmie podobną myśl wyraża zaprzyjaźniony ze stworem starzec). O tym, że Victor Frankenstein nie jest tu figurą Boga (co czyniłoby film bluźnierczym i nieakceptowalnym) świadczy wreszcie to, iż niemal od początku jest on nieprzyjacielem Prawdziwego Stwórcy i buntownikiem wobec Niego. Jego potrzeba przekroczenia granic śmierci wynika nie tylko z niepogodzenia ze śmiercią matki, ale jest też chęcią prześcignięcia wręcz samego Boga. Victor buntuje się przeciw Stwórcy do tego stopnia, że zawiera właściwie pakt z diabłem. On sam mówi o tym mniej więcej w tych słowach: „Tamtej nocy narodziłem się na nowo. Doznałem wizji tej nocy. Po raz pierwszy ujrzałem mrocznego anioła. Złożył mi obietnicę. Miałem władać siłami życia i śmierci.” Na zdanie zaś innego uczonego, że „To Bóg daje życie i Bóg je odbiera”, Victor odpowiada: „Być może Bóg jest partaczem i musimy naprawiać jego błędy”. Twierdzi też, iż odkrycia rodzą się z nieposłuszeństwa. Frankenstein jest więc tu figurą nie Boga, a zbuntowanej w swojej pysze ludzkości, która na dodatek jest pod bezpośrednim wpływem upadłych aniołów. Elementem, za który zdecydowanie również można pochwalić tę adaptację powieści Mary Shelley jest pokazanie destrukcyjnej siły jaką jest pycha. Film ten pokazuje, że im zdolniejsza i bardziej zdeterminowana jest osoba owładnięta tym grzechem, tym gorsze mogą być skutki. Przestroga ta zdaje się skierowana głównie do naukowców, którzy mają coraz większe możliwości i ambicje, aby próbować bawić się w Boga. I chociaż żaden człowiek nie jest w stanie osiągnąć tego celu (np. tworząc coś z niczego), to może narobić wiele szkód i spowodować wiele nieszczęść, próbując. Film ten dobrze pokazuje ów problem, przestrzegając przed tego rodzaju pychą. Opowieść ta obrazuje, że człowiek, nawet jeśli jest w stanie dokonywać jakichś zaawansowanych manipulacji na tym polu, korzystając ze stworzonych przez Boga elementów, to i tak konsekwencje sukcesu szybko go przerosną. Obraz ten zresztą zawiera bardzo pozytywną scenę. W scenie tej jeden z bohaterów, choć wydaje się już opanowany podobną ślepą pychą (choć w innej dziedzinie), to, po wysłuchaniu opowieści o Frankensteinie i jego stworze, porzuca myśl osiągnięcia swojego celu, którego ceną byłaby prawdopodobnie śmierć wielu jego podwładnych. Poza głównymi zaletami filmu takimi jak wezwanie do wzajemnego przebaczania różnych krzywd, ostrzeganie przed ludzką pychą, czy nieodpowiedzialnymi eksperymentami naukowymi na polu powoływania ludzkiego życia (czy nawet tworzenia jakichś ludzkich hybryd), są tutaj też poboczne wątki, które można pochwalić. Mamy np. zasadniczo pozytywną postać Elizabeth, która okazuje współczucie stworowi Frankensteina i pierwsza dostrzega w nim myślącą i czującą istotę, prawdopodobnie obdarzoną duszą, nadto wypowiada czasem takie trafne i pozbawione moralnego relatywizmu zdania jak: „Tylko potwory bawią się w Boga”, czy „Wiara w coś nie czyni tego prawdą”. Niestety film ten nie jest wolny od pewnych złych czy dwuznacznych elementów. Ze względu na ilość i sposób ukazywania przemocy i makabry z pewnością nie nadaje się on dla dzieci, osób bardziej wrażliwych, czy mających skłonność do zbytniej ekscytacji takimi elementami. Ilość horrorowych scen wydaje się tu jednak nadmierna, a makabra wręcz przeznaczona dla „smakoszy” takowej. Mam w tym miejscu zwłaszcza na myśli obrazy, w których Victor składa swojego stwora z martwych ludzkich części i jest to ukazane niczym jakiś balet. Z drugiej strony temu przedstawieniu trudno odmówić pewnego głębszego sensu, gdyż podkreśla ono zimny i nieczuły stosunek naukowca do większości ludzi, który najpełniej objawia się w braku szacunku do ludzkich zwłok. Są też w tym filmie jednak też inne makabryczne sceny, które nie mają już większego znaczenia, a jedynie szokują bądź zabawiają widza (zależnie od wrażliwości). Jedną z takich scen jest chociażby ta, w której Victor prezentuje swoją pracę gronu naukowców, a istota (a właściwie kadłubek), który na chwilę ożywia, wygląda niczym mara z jakiegoś koszmaru, bądź z obrazów Zdzisława Beksińskiego. Jeśli chodzi natomiast o elementy takie jak nieskromność, to mamy tutaj dłuższą scenę (niewiele zresztą wnosi ona do akcji czy przesłania filmu), w której widzimy modelkę w bardzo prześwitującym ubraniu (zasadzie niczego ono nie zakrywa), nadto jest tu wyraźna sugestia, że owa pani jest w seksualnym związku z mężczyzną, któremu pozuje. Poza tym widzimy też ukazaną głównie od tyłu męską nagość, kiedy Victor wyskakuje z wanny pod wpływem odkrywczej myśli (takie nawiązanie do Archimedesa). Natomiast stwór Frankensteina z początku chodzi w samej bieliźnie. Co jest z jednej strony nawiązaniem do dziecięcych pieluszek, z drugiej eksponuje też liczne szwy na jego ciele i początkową nieporadność jego ruchów. W każdym razie sceny męskiej nagości, bądź bardzo skąpego odzienia, nie mają tu raczej charakteru zmysłowego. Trochę dwuznacznym elementem filmu wydaje się też sama postać stwora, który wydaje się mieć naturę niejako moralnie lepszą od człowieka. Z początku bowiem zdaje się nie mieć w sobie skłonności do zła i dopiero całkowite odrzucenie ze strony ludzi popycha go w stronę gniewu i chęci zemsty na swoim twórcy. Takie ukazanie owej postaci może sugerować, że człowiek jakoby w przyszłości będzie zdolny do tworzenia istot wyższych od siebie, które będą doskonalsze niż rozumne istoty stworzone przez Boga, a nawet być może będą nieśmiertelne. Trudno jednak powiedzieć, czy takie sugestie są zamierzone przez twórców filmu, czy po prostu chodzi o pokazanie, jak brak należytej miłości i opieki czy właściwego wychowania może prowadzić do moralnego pogarszania się dziecka, czy nawet do tego, iż w przyszłości mimo najlepszych wrodzonych skłonności, tak traktowane dziecko może stać się „potworem”. Jeśli jednak przyjmiemy tę bardziej optymistyczną interpretację, że chodzi tu tylko o ludzkie dzieci, to w takim razie tkwiłby tu inny błąd polegający na pokazywaniu człowieka jako istoty, która rodzi się z „czystą kartą”, a nie z grzechem pierworodnym. Podsumowując, pomimo dość istotnych zastrzeżeń, z pewną ostrożnością polecamy ten film dojrzałym widzom, doceniając przede wszystkim jego tradycyjnie chrześcijańskie przesłanie o wartości miłości i przebaczenia, zwłaszcza w relacjach rodzinnych. Warty szczególnej wagi jest też oczywiście klasyczny, acz coraz bardziej aktualny motyw ludzkiej pychy i nieodpowiedzialnych eksperymentów naukowych. Marzena Salwowska /.../
  2. Barbie

    Leave a Comment Film jest osadzony w cukierkowo-różowym świecie Barbie Land. Główna bohaterka tej opowieści to Stereotypowa Barbie, wiodąca idealne życie w utopijnym, matriarchalnym społeczeństwie, które składa się oczywiście z lalek Barbie i Kenów (i jednego Alana). Pewnego dnia perfekcyjna egzystencja przerośniętej lalki zostaje jednak zakłócona przez egzystencjalny kryzys. Gdy bowiem Barbie zaczyna mówić i myśleć o śmierci, na krainę lalek spadają takie katastrofy jak cellulit czy płaskostopie. Aby zapobiec dalszej destrukcji główna bohaterka za namową „dziwnej Barbie” udaje się do realnego świata, by znaleźć źródło problemu, którym jest najprawdopodobniej jakieś dziecko „bawiące się nią za mocno”. W podróż zabiera się też „na gapę” Ken (model „plażowy”). Towarzysz Barbie odkrywa w Kalifornii patriarchat (rzekomo tu panujący), zachwyca się tą ideą i postanawia wprowadzić ją w swojej krainie, którą przemianowuje na Księstwo Kena. Tymczasem Barbie poznaje trochę prawdziwego świata z jego blaskami i cieniami oraz osoby stojące za jej problemami – nastoletnią Sashę i jej matkę Glorię, pracownicę firmy Mattel. Jest też ścigana przez zarząd owej korporacji, która ją zresztą stworzyła. Po kilku przygodach Barbie powraca do krainy lalek, by tam stanąć na czele zwycięskiej „rewolty”. Koniec końców matriarchat zostaje przywrócony (z małymi ustępstwami na rzecz Kenów), sama Barbie natomiast dzięki cudownej interwencji ducha swojej twórczyni Ruth Handler staje się prawdziwą kobietą w prawdziwym świecie, czego symbolem jest to, że w finałowej scenie dowiadujemy się, iż właśnie będzie miała pierwszą wizytę u ginekologa. Być może część czytelników spodziewa się, że głównym zarzutem wobec tego filmu na naszym portalu będzie promowanie „walczącego feminizmu”, podsycanie konfliktu płci, czy niechęć wobec tradycyjnego i biblijnego modelu małżeństwa, w którym to mąż jest głową związku. Te rzeczy mają tutaj oczywiście miejsce i zasługują na krytykę, jednak nie to powinno najbardziej martwić widzów, zwłaszcza rodziców małych dziewczynek … Sęk w tym, że wszelkie poszlaki wskazują na to, iż produkcja ta jest tak naprawdę sprawnie zrealizowaną, miejscami zabawną … prawie dwugodzinną reklamą zabawek jednej firmy. Film ten jest, jeśli oceniać go jako zabieg marketingowy, dziełem geniuszu, gdyż pod płaszczykiem walki z patriarchatem i konsumpcjonizmem skrywa jedną wielką reklamą produktów firmy Mattel, a zwłaszcza lalek Barbie. I właściwie jedyna lekcja, którą można z niego wyciągnąć to, że tym światem nie rządzą ani mężczyźni, ani kobiety, a pieniądze. Główny problem więc leży w tym, iż owa firma znalazła świetny sposób, by swój dość szkodliwy produkt „upgradować” i sprzedawać jako „postępowy” nowym pokoleniom dziewczynek. Stereotypowa Barbie bowiem, to jak akurat słusznie zauważa jedna z bohaterek filmu, symbol nierealistycznych i niezdrowych standardów urody, konsumpcjonizmu i seksualizacji kobiet. Dodajmy do tego jeszcze wyparcie głównego wcześniej modelu lalki – dziecka, który przygotowywał dziewczynki poprzez zabawę do roli matek. Ten aspekt jest zresztą brutalnie pokazany w filmie, kiedy dziewczynki po odkryciu Barbie roztrzaskują swoje lalki – dzieci (obraz niepokojąco kojarzący się z aborcją). Stereotypowa Barbie odrzucając „typowo kobiece role”, w tym głównie macierzyństwo, zyskuje masę czasu na rzeczy takie jak ciągłe dbanie o urodę, kupowanie nowych i modnych rzeczy oraz imprezowanie z koleżankami. Można powiedzieć, że swego czasu firma Mattel w postaci stereotypowej Barbie przewidziała „zawód” celebrytki. Dziś zaś z równym marketingowym geniuszem korporacja ta znalazła sposób, by odświeżyć wizerunek stereotypowej Barbie, która zagrożona już była mocnym „hejtem” ze strony feministek, a nawet kultury woke (w filmie nastoletnia Sasha nazywa Barbie „faszystką”). By osiągnąć ten cel, firma pozwoliła nawet na przedstawienie własnego zarządu jako nieporadnych idiotów i seksistów, samych mężczyzn oczywiście (prawdziwy zarząd tej firmy bynajmniej nie składa się z samych panów). Dzięki sukcesowi tego filmu Mattel udało się prawdopodobnie na lata skojarzyć lalkę Barbie i jej uniwersum z milej dziś postrzeganymi „wzorcami kobiecości” (typu: Barbie która już w ogóle nie potrzebuje Kena, jest od niego pod każdym względem lepsza). Dla rodziców nie powinien być to raczej powód do zadowolenia, ponieważ model Barbie nigdy nie był dobrym wzorcem dla dziewczynek i wszystko wskazuje na to, że jej nowsze wersje też nie będą. A co smutne lalka Barbie wyparła dużo pożyteczniejszy i nieszkodliwy model lalki – dziecka i, jak się zapowiada, w nowym uniwersum Mattel również nie będzie miejsca dla zabawek promujących tradycyjnie chrześcijański wzorzec rodziny. Reklamowy charakter tego obrazu podkreśla też fakt, że cudownej przemiany Barbie w człowieka dokonuje niczym wróżka – Ruth Handler. Pani Handler zaś to nie kto inny jak „matka” Barbie, żona założyciela firmy Mattel. Sęk w tym, iż pomysłodawczyni lalki Barbie zmarła przeszło 20 lat temu, a w filmie pojawia się ona jakby z Nieba, w atmosferze świętości. Trudno żeby firma Mattel pochlebiła sobie bardziej, niż dokonując świeckiej kanonizacji tak ważnej dla jej historii i dziedzictwa osoby. Tak na marginesie, to skazana za oszustwa podatkowe pani Handler, choć, miejmy nadzieję, cieszy się teraz wiecznym zbawieniem, jest raczej postacią, która nie przeszłaby przez przez proces kanonizacyjny inny niż firmowy. W każdym razie pojawienie się tej postaci w aureoli świętości, co niewątpliwie nobilituje całą korporację Mattel, najdobitniej świadczy o tym, kto grał pierwsze skrzypce w produkcji tego filmu, decydując o jego najważniejszych aspektach i przesłaniu. A przesłanie to można sprowadzić do słów: „Patrzcie jak fajnie zmieniają się nasze lalki, one zawsze wiedzą najlepiej, co znaczy być kobietą w swoim czasie i chętnie nauczą tego wasze córki”. Jeśli chodzi o inne problemy związane z tym filmem, to w oczy rzuca się również nieskromność ubioru bohaterów obojga płci (np. Ken Plażowy przez sporą część filmu chodzi z obnażonym torsem). Trzeba tutaj zauważyć, że Barbie jest tu po prostu ubrana jak Barbie, czyli często w kuse, bądź obcisłe ciuchy, co uczy dziewczynki, by w przyszłości seksualizować swoje ciała i zyskiwać w ten sposób uwagę otoczenia. Mamy tu nadto liczne żarty nawiązujące do masturbacji, molestowanie i prymitywne zaczepki słowne o charakterze erotycznym (o charakterze hetero i homoseksualnym). Choć rzeczy takie jak molestowanie są akurat pokazane w negatywnym kontekście, a Barbie zachowuje się asertywnie wobec różnych zaczepek, co gdyby nie jej prowokujący strój można by uznać za bardzo dobry wzorzec. Z negatywnych rzeczy trzeba też oczywiście powiedzieć o podsycaniu, i tak dziś modnej, wzajemnej niechęci i rywalizacji pomiędzy płciami. Choć zasadniczo widzowie spodziewali się pewnie, że film ten wymierzony będzie w „stereotypową męskość” i patriarchat, to młody widz raczej może wyciągnąć z niego wniosek typu – ”Nigdy nie ufaj płci przeciwnej, bo albo tłamsisz, albo jesteś stłamszony(a).” Właściwie nie ma tutaj nic pomiędzy – żadnego miejsca na wzajemny szacunek, wsparcie, współpracę czy zrozumienie. Zwłaszcza mężczyznom nie daje się tu prawa do wykazywania jakichś męskich zalet, gdyż nawet tak pożyteczne cechy jak chęć opiekowania się słabszą płcią, odnoszenia zawodowych sukcesów, większa gotowość do otwartej konfrontacji czy brania na siebie odpowiedzialności za społeczność zostają w „Barbie” wyszydzone jako przejawy toksycznej męskości. Z drugiej strony zachowania takie jak manipulowanie drugą płcią przy użyciu erotycznego i romantycznego powabu, które u mężczyzn byłyby słusznie napiętnowane, u kobiet są tu pokazywane jako coś pozytywnego. Barbie mają także prawo do protekcjonalnego traktowania Kenów (i znów jest to pokazywane jako coś właściwego, bo wszystkie Keny to przecież „głuptaski:). Istnieją więc uzasadnione obawy, że młody mężczyzna po obejrzeniu tej produkcji skłoni się ku modnym dziś prądom (spod znaku Red Pill), które prezentują płeć niewieścią jako zbiorowisko typowych Barbie. Taki młody człowiek może też dojść do wniosku, iż lepiej być już toksycznym macho niż SIMP-em (przepraszam za to wyrażenie). Choć oczywiście ani jedna, ani druga postawa nie jest tradycyjnie chrześcijańska. Powiedzmy teraz może kilka dobrych słów na temat tej produkcji. Przede wszystkim można tu docenić pewną determinację, z jaką pani reżyser, scenografii oraz aktorzy tej produkcji walczą o to, żeby zrobić z niej prawdziwy film (co się nawet momentami udaje). Choć trzeba zauważyć, że najmniej zwycięsko wychodzi z tego pani reżyser, która być może została cynicznie wykorzystana przez firmę Mattel, po to by jej nazwisko przyciągało przez skojarzenia z feministycznym aktywizmem. Jeśli chodzi o moralne i światopoglądowe zalety tego filmu, to można tu wymienić: – Fakt, iż Barbie przechodzi podróż introspekcyjną, w której kwestionuje swoje miejsce w świecie i szuka głębszego znaczenia istnienia. To dążenie do zrozumienia siebie i odnalezienia celu może być postrzegane jako pozytywne, ponieważ odzwierciedla uniwersalną potrzebę refleksji nad życiem i śmiercią, co jest zgodne z chrześcijańskim wezwaniem do poszukiwania prawdy. – Barbie zamiast idealnego plastikowego życia wybiera prawdziwy świat, ponosząc za to cenę w postaci takich rzeczy jak strach przed śmiercią, starzenie, różne trudne emocje. Problem jednak w tym, że pozytywne rzeczy, których można się tu doszukać, są tylko cienką przykrywką tego, iż produkcja ta jedynie pozoruje „anty-plastikowy” przekaz, podczas gdy w rzeczywistości ma tego plastiku sprzedać jak najwięcej. Zachęcamy zatem raczej do omijania tej produkcji, zwłaszcza do wystrzegania się oglądania jej z dziećmi, dla których nie jest odpowiednia, mimo plastikowo-różowych pozorów. Marzena Salwowska /.../
  3. The Chosen (sezony 2-5)

    Leave a Comment Niniejsza recenzja jest sumarycznym omówieniem sezonów 2-5 serialu „The Chosen” (przypomnijmy, że 1 sezon został już zrecenzowany na naszej stronie: https://kulturadobra.pl/?s=The+Chosen). Na wstępie warto pochwalić te sezony za przemyślane dawkowanie zmiany nastroju i stopniowe dodawanie napięcia i dojrzalszych elementów. Pierwsze serie są bowiem jakby gatunkowo lżejsze, skoncentrowane na problemach pojedynczych ludzi, na pokazywaniu uczniów Jezusa jako ludzi z krwi i kości, którzy mierzyli się z podobnymi problemami co współcześni. Twórcy tej produkcji stopniowo jednak pokazują, jak Jezus dalekowzrocznie buduje z tych „kamieni” swój Kościół. Tak że bohaterowie mierzą się tu już nie tylko ze swoimi prywatnymi problemami, ale stają się częścią wspólnoty, na której „lidera” Nauczyciel wybiera Szymona – Piotra. Środkowe sezony pokazują zatem proces „ciosania tych kamieni”, relacje w gronie uczniów, czasem pełne napięć i potrzeby wzajemnego wybaczania. Z rozwojem serialu widać też narastające napięcie i wrogość wobec Jezusa. Zwłaszcza od trzeciego sezonu, kiedy Zbawiciel staje się już w pełni publiczną postacią, jego nauczania potwierdzane licznymi cudami stają się coraz głośniejsze, w wielu sercach narasta pytanie, czy jest on oczekiwanym Mesjaszem. Tłumy rosną, ale wrogowie są też coraz liczniejsi i potężniejsi. Twórcy serialu dobrze pokazują, jak w tej opowieści coraz częściej pojawiają się mroczne tony i zapowiedzi Krzyża. Widzimy jak zwłaszcza wśród faryzeuszy i Sanhedrynu pojawia się silna „opozycja” wobec Jezusa. Niezbyt przychylnie, a przynajmniej podejrzliwie podchodzą do Jego misji też Rzymianie. Swoje decyzje podejmuje Judasz, a pozostali apostołowie zdają się jeszcze nie pojmować powagi sytuacji. Wrogowie Mesjasza kierowani różnymi motywacjami, łączą siły, zmierzając w końcu do jednego celu, który tak zapowiada już powstała przed Ewangeliami Księga Mądrości w drugim rozdziale: „Zróbmy zasadzkę na sprawiedliwego, bo nam niewygodny: sprzeciwia się naszemu działaniu, zarzuca nam przekraczanie Prawa, wypomina nam przekraczanie naszych [zasad] karności.Głosi, że zna Boga, zwie siebie dzieckiem Pańskim. Jest potępieniem naszych zamysłów, sam widok jego jest dla nas przykry, bo życie jego niepodobne do innych i drogi jego odmienne.Uznał nas za coś fałszywego i stroni od dróg naszych jak od nieczystości.Kres sprawiedliwych ogłasza za szczęśliwy i chełpi się Bogiem jako ojcem.Zobaczmy, czy prawdziwe są jego słowa, wybadajmy, co będzie przy jego zgonie.Bo jeśli sprawiedliwy jest synem Bożym, Bóg ujmie się za nimi wyrwie go z rąk przeciwników. Dotknijmy go obelgą i katuszą, by poznać jego łagodność i doświadczyć jego cierpliwości. Zasądźmy go na śmierć haniebną, bo – jak mówił – będzie ocalony»”. Serial ten warto też pochwalić za dosłowność w pokazywaniu cudów, niezwykłych uzdrowień, wskrzeszeń czy wypędzania demonów. Trzeba też zauważyć, że nie ma tutaj zachęty do „tolerancji” wobec kultów czy wierzeń pogańskich, wręcz przeciwnie świątynia bożka jest tu pokazywana jako coś obrzydliwego. Tak że produkcja ta dość wyraźnie zaznacza, że tylko Jezus Chrystus jest „drogą, prawdą i życiem” (Jana 14:6). Główną zaletą tego serialu pozostaje, tak jak w pierwszym sezonie pokazanie Naszego Pana Jezusa Chrystusa jako Przyjaciela, który pragnie wchodzić do naszego życia, niezależnie od zagmatwania, w jakim się znajdujemy. Produkcja ta podkreśla, że ludzkie problemy, wątpliwości, lęki, ograniczenia czy wreszcie grzechy były w czasach pierwszego przyjścia Mesjasza bardzo podobne. Stąd też produkcja ta może wywoływać w widzu słuszne wrażenie, iż i on/ona może liczyć z Chrystusem na podobną relację, jeśli zdecyduje się być Jego uczniem/uczennicą. Nie mniej docenić trzeba także fakt, że serial nie pozostaje na poziomie osobistej relacji danego człowieka z Jezusa, co jest oczywiście bardzo ważne, ale w kolejnych sezonach pokazuje też stopniowe budowanie wspólnoty Kościoła, oraz przygotowanie tejże wspólnoty do zrozumienia Misterium Śmierci i Zmartwychwstania Zbawiciela. Pewną poboczną zaletą serialu, którą warto docenić, jest to, iż propaguje podejście do wiary chrześcijańskiej totalnie sprzeczne z niebezpieczną doktryną znaną jako „ewangelią sukcesu”. Dla przypomnienia ta kontrowersyjna doktryna teologiczna, popularna w wielu kręgach chrześcijańskich głosi, że wiara w Boga, połączona z pozytywnym myśleniem, modlitwą i dawaniem (np. dziesięciny), prowadzi do materialnego dobrobytu, zdrowia i sukcesu osobistego. Według tej nauki Bóg chce, aby wierzący byli bogaci, zdrowi i szczęśliwi, a ubóstwo czy choroby są często postrzegane jako wynik braku wiary lub grzechu. W serialu nie widzimy takiego myślenia, wręcz przeciwnie, jest tutaj podkreślenie, że pełne zaufanie Bogu oznacza, że akceptujemy stan, w którym wiara nie musi się nam opłacać, prowadzić do życiowego sukcesu. Najdobitniej widoczne jest to chyba w scenie, w której Jezus prosi Jakuba Mniejszego, aby przyjął jako właśnie przejaw wyrazu szczególnego zaufania, którym obdarza go wraz z Ojcem to, iż choć będzie uzdrawiał chorych w imieniu Jezusa, to sam zostanie ze swej niepełnosprawności wyzwolony dopiero w życiu przyszłym. Z drugiej strony tej scenie można zarzucić, że wydaje się dość mało prawdopodobne, iż Zbawiciel nie uzdrowiłby własnego apostoła, gdyż w oczach współczesnych mogłoby to osłabiać wiarę w Jego potęgę, a także nie byłoby zbyt praktyczne w czasach, kiedy długie podróże (które wkrótce miały stać się udziałem apostołów) były nie lada wyzwaniem dla osoby niepełnosprawnej. Przejdźmy teraz do wątpliwych aspektów tego serialu. A zatem mieszane odczucia budzi sposób przedstawienia Marii, Matki Jezusa. Najbardziej wątpliwa rzecz pojawia się w sezonie 2 i dotyczy istotnej różnicy w postrzeganiu katolickim, a tym, mówiąc skrótowo, protestanckim Maryi. Otóż w 3 odcinku drugiego sezonu serialu pokazuje Marię wspominającą, że doświadczyła typowych bólów porodowych i „bałaganu” (messy birth).To bezpośrednie nawiązanie do protestanckich poglądów, gdzie Maria jest zwykłą matką podlegającą skutkom grzechu pierworodnego (Rdz 3,16: „W bólach będziesz rodziła dzieci„). Kontrastuje to z katolicką doktryną, że Maria – wolna od grzechu – nie cierpiała bólów porodowych, co jest częścią jej dziewictwa in partu (w czasie porodu). Prorok Izajasz (66,7) zapowiada: „Zanim poczuła ból, urodziła syna„, co Ojcowie Kościoła (np. Grzegorz z Nyssy) interpretują jako cudowny, bezbolesny poród. Bezbolesność tego szczególnego porodu implikuje także dogmat o Niepokalanym Poczęciu Najświętszej Maryi Panny, gdyż dziwną rzeczą byłoby, gdyby wolna od wszelkiej zmazy grzechu pierworodnego niewiasta miała cierpieć bóle porodowe, które są jednym ze skutków tego grzechu, i to wprost wymienionym w Księdze Rodzaju. Pewne zastrzeżenia może też budzić sposób ukazania wyglądu i osobowości Marii. Matka Naszego Pana jest tu bowiem przedstawiona jako niewiasta uboga, ale jednocześnie nosząca na co dzień biżuterię (co wskazywałoby jednak na pewną próżność). Nadto czasem w tej kreacji postać ta wydaje się nieco wścibska, a nawet skłonna do nadopiekuńczości. Mianowicie bardzo cierpi ona z powodu tego, że nie czuje się już zbyt potrzebna swojemu synowi, który już przekroczył 30-tkę. Z drugiej strony, choć ten „kryzys pustego gniazda”, wydaje się w przypadku prawdziwej Maryi mało prawdopodobny, to jest w pełni zrozumiały w konwencji serialu, która pokazuje nam postacie z Ewangelii jako podobne w swoich problemach do współczesnych ludzi. A że przechodzenie „kryzysu pustego gniazda” samo w sobie jeszcze nie jest grzeszne, to można chyba pozwolić twórcom serialu na taką artystyczną swobodę. Postać Maryi, choć może być w tym wydaniu nieco irytująca, ma też swoje „mocne momenty”. Można tu wymienić chociażby, jedną chyba z piękniejszych scen serialu, w której Matka Jezusa, jak nikt inny, potrafi usłużyć swojemu skrajnie zmęczonemu Synowi, i okazuje się jednak wciąż potrzebna. Ciekawym wątkiem jest też Maria wspominająca biedę, momentami skrajną, w jakiej żyła z Józefem. Jest to tym bardziej wartościowe, iż przeciwne wspomnianej już „ewangelii sukcesu”. Przejdźmy teraz do paru innych wątpliwych elementów tego sezonu, które nie dotyczą Maryi. A zatem w drugim sezonie znajdziemy scenę, w której Pan Jezus „ćwiczy” Kazanie na Górze i prosi Mateusza o pomoc w redagowaniu. Jest to pomysł co najmniej niefortunny, gdyż Jezus, jako Słowo Boże, nie potrzebuje pomocy w głoszeniu prawdy. Wszystkie Jego nauczania są inspirowane Duchem Świętym. Mamy tu też scenę, w której Mesjasz zdaje się zniechęcać Jana do otwartej krytyki cudzołożnego związku Heroda Antypasa z żoną swego brata Heroda Boethosa – Herodiadą. W natchnionym tekście biblijnym nie mamy jednak żadnej wzmianki czy sugestii, by takie działanie Jana Chrzciciela nie podobało się Bogu. A skoro nie ma takich zastrzeżeń, to bardziej chyba sensownym jest założyć, że taka postawa „największego narodzonego z niewiast” ((Łk 7,28) ) była nie tylko miła Bogu, ale też stanowiła część posłannictwa tego wielkiego proroka, gdyż dała nam po dziś dzień przykład bezkompromisowej postawy w słusznym napominaniu możnych tego świata. Jeśli chodzi o wątpliwości związane z sezonem 3, to wspomnieć należy też o niejasnym zdaniu, w którym Jezus mówi o sobie „Ja jestem Prawem Mojżeszowym”, podczas gdy, biblijnie Jezus wypełnia Prawo (Mt 5,17), ale nie utożsamia się z nim dosłownie. Niektórzy z widzów zdążyli już zauważyć, że tak sformułowane zdanie bardziej przypomina cytat z Księgi Mormona niż z Biblii. W tymże sezonie mamy nadto skrócenie cytatu z Ewangelii Łukasza (5,32), w którym Chrystus mówi jedyne, iż przyszedł wzywać grzeszników, a nie tak jak w tekście biblijnym, że przyszedł wzywać grzeszników do nawrócenia. To oczywiście osłabia prawdę o konieczności nawrócenia z grzechów. W sezonie tym pada też fraza „miłość to miłość”, która kojarzy się współcześnie z promocją różnego rodzaju dewiacji seksualnych. Choć w tej akurat scenie nie ma żadnego związku z „tęczową miłością”, i trudno powiedzieć, czy jest to tylko niefortunne sformułowanie, czy kryje się za tym coś naprawdę złego. Pewną słabością serialu jest też paradoksalnie to, co jest jego największą siłą. Chodzi mianowicie o podkreślanie, że ludzie z czasów pierwszego przyjścia Pana Jezusa nie różnili się specjalnie od współczesnych. Nie jest to oczywiście tak dalekie od prawdy i podkreślanie tych podobieństw bardzo służy wciągnięciu współczesnego widza w sam jakby środek wydarzeń opisanych w Ewangeliach. Miejscami wydaje się ten zabieg iść jednak za daleko, gdy twórcy serialu zdają się już całkiem nie uwzględniać pewnej odmienności w mentalności ówczesnych ludzi oraz innych okoliczności, w jakich żyli. To przekładanie wszystkiego w serialu niemal 1 do 1 na nasze czasy i daje momentami dziwne rezultaty. Przykładowo bohaterowie serialu zdają się nieraz analizować zbiorowo swoje odczucia niczym na jakiejś sesji terapii grupowej, używając takich słów jak „trauma”. Daje to fałszywe wrażenie, jakby ówcześni Żydzi mieli również w zwyczaju usprawiedliwiać wszystkie swoje błędy czy grzechy z teraźniejszości np. trudnym dzieciństwem. To zresztą prowadzi do innego problemu, czyli być może nieco zbytniej koncentracji na uczuciach i emocjach. W pewnym momencie serialowy Jezus radzi nawet jednej z postaci „iść za sercem”, podczas gdy, odwrotnie niż pop kultura, Biblia przestrzega przed nadmiernym zaufaniem do swojego serca – „Serce jest zdradliwsze niż wszystko inne i niepoprawne – któż je zgłębi?” (Jer 17,9). Kolejnym elementem, który wzbudza wątpliwość, jest rzecz opisana już w recenzji pierwszego sezonu, czyli ubiór pozytywnych postaci. Wątpliwość wzbudza tu męski strój, jaki miał być wedle wizji twórców serialu, noszony przez Pana Jezusa i innych hebrajskich mężczyzn. Otóż Jezus oraz apostołowie są tutaj często pokazywani przebrani nie w długie (jakie zgodnie z prawdopodobieństwem nosili), ale krótkie – sięgające powyżej ich kolan – tuniki. Taki strój jest wprawdzie zrozumiały, kiedy wiąże się z pracą fizyczną (np. apostołów rybaków), ale już przy publicznych wystąpieniach przez ówczesnych Żydów odbierany byłby słusznie zapewne jako urągający przyzwoitości.Pewne wątpliwości może też budzić sformułowanie, którego używa jedna z bohaterek serialu, a mianowicie, że chciałaby być kiedyś nauczycielką jak Maria (Maria Magdalena). Takie sformułowanie może budzić uzasadniony niepokój, gdy zważy się na to, iż już od dłuższego czasu w przestrzeni publicznej rozpowszechniane są pewne heretyckie twierdzenia o tym, jakoby ta niewiasta miała być jedną z pierwszych przywódczyń i nauczycielek Kościoła. Z drugiej strony w serialu nie ma jakichś wyraźniejszych scen czy aluzji, by Maria z Magdali miała w istocie sprawować coś w rodzaju funkcji nauczycielskiej (w rozumieniu Kościoła), a jedynie uczy (i to właściwie tylko czytać) Ramę. Wreszcie, nie ma też sceny, w której Jezus wysyłałby ją na jakąś misję z apostołami. Wręcz przeciwnie jest tu pokazane, że zadania apostolskie powierza wyłącznie mężczyznom. Trochę niefortunnie wydaje się też rozwijać wątek z Judaszem. Mianowicie, twórcy serialu zdają się sugerować, że kradnie on pieniądze ze „wspólnotowej sakiewki” nie dla siebie, ale po to, żeby zabezpieczyć finanse na późniejszą działalność Mesjasza. Poza tym swoją zdradą nie chce wyrządzić Jezusowi właściwie żadnej krzywdy, a zmusić Go do bardziej, w jego przekonaniu, mesjańskich działań (pokonanie Rzymian, ustanowienie Królestwa Bożego ze stolicą w Jerozolimie). Sugestie biblijne jednakże zdają się iść w kierunku bardziej egoistycznych pobudek Judasza (chciwość).Mimo tych różnych zastrzeżeń te kolejne sezony wydają się również godne polecenia, gdyż całość można porównać nie do kieliszka dobrego wina z odrobiną trucizny, a raczej do dużej smakowitej i pożywnej ryby, z której jednak trzeba wyłuskać trochę drobnych ości. Niemądre byłoby wyrzucać taką rybę przez te ości, choć warto przed jej podaniem uprzedzić, w czym może być problem. Ta recenzja była więc próbą wyłuskania tych wszystkich ości, oddzielenia ich od zdrowego i bezpiecznego mięsa. Bo tego właśnie mięsa jest tu zdecydowanie więcej. Jako że jednak zalety tej produkcji są dość oczywiste, łatwe do zauważenia i już szeroko opisane, stąd też raczej była potrzeba wyszczególnienia bardziej wątpliwych rzeczy. Tym bardziej że serial ten ma to do siebie, że zazwyczaj albo jest bezkrytycznie chwalony, albo „odsądzany od czci wiary”. Stąd wydaje się, że zaistniała potrzeba recenzji z punktu widzenia osoby, która zasadniczo uważa tę produkcję za ważną i pożyteczną, jednocześnie dostrzegając pewne jej błędy, czy potencjalnie groźne elementy.Marzena Salwowska /.../
  4. Columbo (serial TV, sezony 1-7)

    Leave a Comment Ten klasyczny serial emitowany od roku 1968 aż do początku XXI wieku skupia się na tytułowej postaci niepozornego, a jednocześnie charyzmatycznego porucznika Columbo, granego przez Petera Falka. Ten lekko przygarbiony, trochę fajtłapowaty detektyw w pomiętym prochowcu, wiecznie z cygarem w ręku rozwiązuje zagadki kryminalne, wykorzystując swój spryt, spostrzegawczość i niekonwencjonalne metody, a przede wszystkim pewną nieustępliwość w dążeniu do poznania prawdy. Serial wyróżnia się nietypową formułą „odwróconego kryminału” – od początku wiemy, kto jest mordercą, a fabuła skupia się na tym, jak Columbo odkrywa prawdę. Produkcja ta spopularyzowała zresztą ten specyficzny układ fabuły, w którym zwykle już na początku każdego odcinka widzowie dowiadują się, kto jest mordercą, poznają motyw, przygotowania oraz wykonanie zbrodni. Dla widza zagadką pozostaje jednak sposób wykrycia sprawcy i udowodnienia mu winy. W ten sposób całe zainteresowanie odbiorców skupione zostaje na dochodzeniu prowadzonym przez porucznika Columbo, który, jakby intuicyjnie, od razu typuje zabójcę i wiąże go ze zbrodnią. Z początku przestępcy traktują detektywa z lekceważeniem z powodu jego sposobu bycia, trochę niedbałej aparycji i pozornej naiwności przez co tym łatwiej wpadają w intelektualne sidła, które na nich zastawia … Na początku tej recenzji trzeba zaznaczyć, że dotyczyć będzie ona „zaledwie” 7 pierwszych sezonów serialu (z pominięciem dwóch odcinków specjalnych), a więc emitowanych od 1971 do 1978, gdyż zawartość późniejszych sezonów nie jest znana piszącej te słowa. Serial ten ma wiele do zaoferowania widzowi, nie tylko pod względem rozrywki, ale też moralnego zbudowania. Produkcja ta bowiem konsekwentnie promuje sprawiedliwość i odpowiedzialność za czyny. Każda zbrodnia w tym serialu, choć początkowo wydaje się „doskonała”, zostaje zdemaskowana dzięki determinacji i inteligencji porucznika. I choć w życiu nieraz bywa inaczej, to serial ten przekazuje, świadomie bądź nie, bardziej transcendentną prawdę, iż zło, nawet jeśli czasowo bezkarne, ostatecznie zostanie ukarane. Jedną z głównych zalet serialu jest sama postać tytułowego bohatera. Choć porucznik Columbo nie jest wolny od pewnych wad i moralnych niedoskonałości, a nawet jego zachowania można już określić jako grzeszne (o czym później), to dominujące jego cechy kojarzą się silnie z chrześcijańskimi cnotami. Detektyw jest bowiem postacią, która w niecodziennym stopniu odznacza się zaletami takimi jak pokora, pracowitość, rzetelność, cierpliwość oraz wytrwałość. Na uwagę zasługuje też brak przywiązania z jego strony do dóbr materialnych. Jego skromny wygląd i niewielkie wymagania kontrastują często z próżną i arogancką postawą wielu sprawców. Porucznik Columbo jest także wzorem szacunku wobec innych. Nawet w relacjach z przestępcami zachowuje on tę postawę, co odzwierciedla chrześcijańską zasadę miłości bliźniego, niezależnie od jego czynów. W jednej ze scen wyraża on nawet słowami, to co i tak jest widoczne w całym serialu dla widza, stwierdza bowiem, że lubi ludzi, nawet przestępców, jednak nie za to, co zrobili, ale za te dobre rzeczy, które mają w sobie, i za tę cząstkę dobra, która zostaje nawet w najgorszym człowieku. Można się wręcz zastanawiać, czy w tej ogólnie dobrej postawie, nie jest on zanadto naiwny, jak w scenie, kiedy mówi do człowieka, który niedawno co z premedytacją zamordował swoją żonę i kochankę, że jego zdaniem człowiek, który tak śpiewa, nie może być całkiem zły. Jedną z charakterystycznych cech tego serialu, która wyróżnia go na tle wielu innych jest przeciwstawienie postaci pokornego detektywa pysznym przestępcom. Detektyw Columbo bowiem w swojej pracy ma zazwyczaj do czynienia z bardzo inteligentnymi, wysoko postawionymi w hierarchii społecznej, obdarzonymi też często różnymi talentami, bądź urokiem osobistym sprawcami. Taka charakterystyka typowego mordercy jest zapewne sprzeczna w prawdziwym życiu ze statystykami przestępczości, nie jest to jednak serial dokumentalny czy historyczny, zatem nie musi trzymać się realiów. Ten świadomy wybór antagonistów skromnego porucznika Columbo można śmiało pochwalić jako zręczny sposób na przekazanie biblijnej prawdy, iż pycha kroczy przed upadkiem (patrz: Księga Przysłów 16:18). Przestępcy bowiem, których chwyta Columbo, są zwykle przekonani, że uda im się zaplanować „zbrodnię doskonałą”, a w przypadku, gdy przestępstwo było nieplanowane, to iż uda im się ujść bezkarnie dzięki zaletom swojego intelektu, bądź wykorzystaniu swojej wysokiej pozycji społecznej, władzy i wpływów. Ludzie owi w swojej pysze często również długo lekceważą niepozornego porucznika. Ten z kolei odznacza się pokorą (co nie wyklucza pewności siebie i zdecydowania w działaniu). Wobec podejrzanych nigdy nie pozwala sobie na lekceważenie czy brak szacunku, w dążeniu do poznania prawdy znosi on także nieraz z ich strony kpiny, wywyższanie się czy inne próby pokazania mu „gdzie jego miejsce”. W każdym zatem właściwie odcinku mamy zdarzenie pokory z pychą, i to pokora zawsze wychodzi zwycięsko. Zaletą filmu jest też, rzec można, niewidzialna, żona głównego bohatera. Pani Columbo bowiem nigdy nie oglądamy na ekranie (co do pewnego momentu może nawet budzić podejrzenia, czy ona rzeczywiście istnieje). Za to często o niej słyszymy z ust głównego bohatera i to zwykle w samych superlatywach. W każdym razie daje nam to obraz udanego małżeństwa, a sama pani Columbo jawi się jako ciepła, lubiąca domowe ognisko, ale zarazem ciekawa świata osoba z wieloma zainteresowaniami, która, zdaniem detektywa, dzięki swojej mądrości, czasem naprowadza go nawet na pewne tropy w śledztwach. Serial ten, choć pod wieloma względami wartościowy, nie jest też niestety wolny od poważniejszych moralnych wad. Jako pierwszą z tych rzeczy zauważyć można fakt, że porucznik Columbo czasem posługuję się kłamstwem, by wydobyć z podejrzanych prawdę. Choć nie jest to jego główną metodą działania i po uzyskaniu zeznań odwołuje te kłamstwa, to jednak w tej mierze trudno uznać jego postępowanie za właściwy wzorzec. Zdecydowanie negatywnie ocenić też należy scenę, w której Columbo mówi, że lubi astrologię, horoskopy i tym podobne rzeczy. Na domiar złego bierze się też w owej scenie za chiromancję, próbując odczytać pewne rzeczy z dłoni innego mężczyzny. Jako że pokazywanie, w raczej aprobatywny sposób tego rodzaju rzeczy, może być nawet formą zachęcania do grzechu zabobonów, dlatego zaznaczamy, iż w serialu znajdują się jednak fałszywe doktryny (choć scena ta jest odosobniona). Pewne zastrzeżenia może również budzić ustawiczne ukazywanie głównego bohatera z cygarem w ręku. Gwoli sprawiedliwości, cygaro jest tutaj jednak bardziej rekwizytem, który podkreśla jego ekscentryczny styl, niż oznaką uzależnienia. Nie widzimy go w sytuacjach, gdzie palenie jest przedstawiane jako konieczność czy nałóg, np. brak scen, w których byłby rozdrażniony z powodu braku dostępu do cygar. W wielu odcinkach Columbo używa też owego przedmiotu jako narzędzia w śledztwie – np. prosi o ogień, by nawiązać rozmowę z podejrzanym, lub zostawia popiół, by zwrócić uwagę na jakiś szczegół. Nadto w czasach, gdy kręcono serial (lata 70. i 80.), palenie było społecznie bardziej akceptowane, a skutki zdrowotne nie były tak szeroko znane i omawiane. Nie mniej są pewne obawy, że tak częste pokazywanie głównego bohatera z cygarem może być dla jakiegoś młodego widza zachęcające do podobnych ryzykownych dla zdrowia zachować. Poważnym problemem, który pojawia się w serialu, są również pewne sceny nieskromności, pokazane nadto jako coś pozytywnego, a przynajmniej moralnie neutralnego. Chodzi tutaj głównie o sceny tańca brzucha, którym z aprobatą i podziwem przygląda się główny bohater. Nie ma tu wprawdzie „objętościowo” dużo takich elementów i, jak na współczesne czasy nie są one obsceniczne. To, że jednak takie sceny wielu współczesnych widzów może uznać za wręcz niewinne, raczej będzie efektem zepsucia współczesnych seriali, które potrafią epatować odbiorcę scenami z pogranicza pornografii. Lekceważące podejście do takiego problemu można więc tylko podsumować znanym powiedzeniem „Zgorszonego nic nie zgorszy.” Pewne zastrzeżenia może też budzić sposób pokazania morderstw w serialu. Z jednej strony można go pochwalić za oględność i umiar w ukazywaniu krwawej przemocy, z drugiej ma się wrażenie, że tragedia takich czynów jest tu jednak trochę za mało zarysowana. W serialu morderstwo jest centralnym elementem fabuły, ale często traktowane jest jako zagadka intelektualna, a nie ludzka tragedia, czy naruszenie Bożego ładu. Śmierć ofiary i zło sprawcy służą głównie jako punkt wyjścia dla detektywistycznej gry, co może prowadzić do trywializacji powagi grzechu. Ofiary są w tej produkcji trochę zepchnięte na margines, a ich śmierć nie wywołuje głębszej refleksji u innych bohaterów. Skupienie na sprytnym rozwiązaniu sprawy przez Columbo może też odciągać uwagę od moralnych konsekwencji zła. Z drugiej strony to akurat jest najmniejszy zarzut wobec tego serialu, a raczej pewna wątpliwość, gdyż taka konwencja ma swoje zalety, a każdy z odcinków kończy się tryumfem sprawiedliwości. Podsumowując, mimo pewnych poważniejszych wad, serial ten polecamy dorosłym widzom, tym bardziej że przetrwał on próbę czasu. Ba, dziś nawet skromny detektyw w tanim samochodzie i znoszonym płaszczu „ogrywający” pysznych i możnych tego świata, jeszcze tylko zyskuje na aktualności. Marzena Salwowska /.../
  5. Strefa interesów

    Leave a Comment Ta polsko-brytyjsko-amerykańska produkcja z 2023 roku podejmuje trudny temat Holokaustu w niecodzienny sposób. Film skupia się na życiu Rudolfa Hössa, komendanta obozu Auschwitz oraz jego rodziny. Akcja toczy się w idyllicznym domu z ogrodem tuż miejsca zagłady, co kontrastuje z niewidocznym, ale wyczuwalnym horrorem pobliskiego obozu. Historia pokazuje głównie sielankę rodziny Hössów w tejże komfortowej willi. Obserwujemy zatem ich codzienne rytuały: pikniki, zabawy dzieci, wizyty bliskich … Tło jest jednak niepokojące – zza muru dobiegają odgłosy strzałów, krzyki i szum krematoriów, a dym unosi się w powietrzu. Rodzina zdaje się jednak akceptować pewne takie „niedogodności” jako cenę za spokojne, szczęśliwe życie. Prawdziwą tragedią okazuje się dla nich (zwłaszcza dla pani domu) dopiero wizja wygnania z tego raju, kiedy dowiadują się, że Höss wkrótce zostanie odwołany ze stanowiska komendanta Auschwitz … Obraz ten jest dziełem prowokującym do refleksji nad naturą zła i jego „banalnością” w warunkach, kiedy to zło jest akceptowalne. Film ten bawiąc się niejako w „Big Brothera w domu nazistów” w subtelny, a jednocześnie mocny sposób pokazuje, jak banalne może być zło, gdy sprawcy mają na swoje zbrodnie pełne poparcie ze strony władzy, a ich „praca” spotyka się z szacunkiem również ze strony ogółu społeczeństwa. W kontekście tego filmu często mówi się o mechanizmach dehumanizacji i wyparcia. Co do dehumanizacji możemy się w pełni zgodzić (daje się odczuć, że Żydzi już jakiś czas wcześniej stracili w oczach przedstawianych tu Niemców przestali być ludźmi, a przynajmniej bliźnimi). Jeśli chodzi o mechanizm wyparcia, to doszukiwanie się go w zachowaniach głównych bohaterów wydaje się jednak nietrafione. Stosowanie takiego mechanizmu wydaje się niemożliwe nawet w przypadku Pani Höss, która wprawdzie nigdy nie wchodzi na teren obozu, jednak kamera co jakiś czas uświadamia nam, jak blisko murów znajduje się jej willa. Zresztą rozmowy „Królowej Auschwitz” z koleżankami i groźby wobec służby wskazują, iż dobrze wie ona, co tam się dzieje. Zatem oboje małżonkowie mają pełną świadomość tego, co robią, chociaż próbują od tej prawdy oddzielić swoje dzieci. Sami jednak za bardzo tej prawdy nie wypierają, gdyż prawdopodobnie nie widzą ku temu powodów. Zdają się po prostu uważać, że mają do odegrania pozytywną rolę w historii Niemiec – tworzą dla rodaków przestrzeń życiową na Wschodzie, eliminując „szkodliwą rasę”. Państwo Höss są po prostu wyjątkowo praktyczni, „ogarnięci” i zdeterminowani, rzec można, z punktu widzenia swoich mocodawców „właściwi ludzie na właściwym miejscu”. Wszak Rudolf Höss to menadżer, który nie tylko zadba o spełnienie norm, ale wykaże się zaangażowaniem i dużą inicjatywą w prowadzaniu ulepszeń i innowacji do tej machiny śmierci, którą zarządza. Jego małżonka natomiast zadba, żeby po pracy mógł odpoczywać i cieszyć się wychowywaniem nowego pokolenia … Widzimy zatem, iż zbrodnie popełniane w owym niemieckim obozie koncentracyjnym, w których wielki udział ma też oczywiście ojciec tej „idealnej aryjskiej rodziny”, nawet pomimo wysokiego muru i próby izolowania dzieci od prawdy o Auschwitz, stają się integralną częścią funkcjonowania rodziny. Widzimy chociażby jak pani Höss bez skrępowania dzieli „łupy” zrabowane więźniarkom czy rozmawia o nich z koleżankami w formie „ploteczek”. Znamienna jest też scena, w której kąpiące się dzieci Hössów muszą wyskakiwać w popłochu z wody, gdy ojciec rodziny znajduje w rzece ludzką kość … Ktoś mógłby zarzucić tej produkcji, że jakoby pokazuje rodzinę Höss w sympatyczny sposób. Nie brak tutaj wszakże takich scen jak ojciec czytający bajki dzieciom, wspólne zabawy i pikniki rodzinne, wspomnienia i marzenia małżonków dotyczące wakacji, czy miłość Hössa do zwierząt i przyrody. Jednakże zarzut tego rodzaju nie jest chyba zbyt zasadny. Po pierwsze dlatego, że pokazanie pewnych autentycznie dobrych cech i zachowań nawet po stronie największych zbrodniarzy w dramacie historycznych jest wręcz kwestią rzetelności i oddania prawdy. Parafrazując nieco słowa naszego Pana Jezusa Chrystusa – nawet źli ludzie potrafią dawać dobre rzeczy swoim dzieciom (Mateusz 7, 11), cóż więc dziwnego, iż małżonkowie Höss również mogli szczerze troszczyć się o swoje dzieci czy o siebie nawzajem? Po drugie to pokazanie troski o najbliższych, zwierzęta, a nawet rośliny tym bardziej uwypukla okrucieństwo Hössów wobec tych ludzi, których już nie uważali za swoich bliźnich. Zarzut zbytniego ocieplania wizerunku tej nazistowskiej pary nie może się utrzymać, jeśli ogląda się ten film uważnie i w całości. Co i rusz bowiem widzimy, jak spod schludnej powłoki wychodzi z nich brudne, jadowite robactwo. Dowodem czego jest chociażby scena, w której pani Höss niezadowolona ze swej polskiej służącej, mówi do dziewczyny „Mogłabym poprosić męża, żeby rozsypał twoje prochy na polu w Babicach”. Jej małżonek z kolei, dla którego prawdziwym okrucieństwem dokonującym się w Auschwitz jest niedelikatne zrywanie bzów przez strażników, nawet podczas imprezy dla nazistowskich oficjeli fantazjuje o tym, w jaki sposób zagazowałby wszystkich obecnych na sali (Niemców!). Zresztą również małżeństwo Hössów okazuje się tylko z pozoru czyste, gdy zostaje nam pokazane (a ściślej tylko zasugerowane), że Höss zdradza swoją żonę (prawdopodobnie regularnie z prostytutkami). Nie można też chyba zarzucić filmowi całkowitego pesymizmu. Jest tutaj wszak pokazana wyraźnie dobra, a nawet wymagająca heroizmu postawa polskiej dziewczyny, która z narażeniem życia podrzuca jedzenie dla więźniów Auschwitz. Jako promyk nadziei można widzieć też wątek matki pani Höss, która mimo swojej głębokiej niechęci do Żydów, kiedy dociera do niej, co tak naprawdę dzieje się za murem, wstrząśnięta wyjeżdża, zostawiając córce list. Jest to mocny moralnie punkt filmu, który pokazuje, iż głos sumienia może poruszyć nawet najbardziej „zaczadzoną Ideologią” osobę, o ile jeszcze ma w sobie jakąś gotowość usłyszenia tego głosu. I zdaje się, że owa starsza pani, która nie może znieść przebywania w miejscu, które dla jej córki jest rajem i spełnieniem marzeń (zarówno tych osobistych jak i zbiorowych o „nowej przestrzeni życiowej dla Niemców”) jest poruszona tym głosem. I dlatego wstrząśnięta wyjeżdża, zostawiając córce list, którego treści wprawdzie nie poznamy, ale po reakcji pani Höss domyślamy się, że raczej nie był on tylko zdawkowy. Jedną z głównych zalet filmu może być zatem to, co z pozoru może się wydawać jego wadą, a mianowicie fakt, że nie pokazuje on masowego mordu w Auschwitz wprost. Robi to natomiast za pomocą dźwięków dobiegających zza murów czy obrazów takich jak popiół z krematoriów przysypujący piękne kwiaty państwa Höss. Dzieło to pokazuje toczącą się za murem tragedię jako układankę, jednak bardzo łatwą do poskładania dla osób, które są wystarczająco blisko. Jeśli chodzi o zarzuty, jakie można wysunąć wobec tej produkcji, to jest tu pewna ilość scen plażowych, w których widzimy ludzi obojga płci w dość skąpych strojach kąpielowych. Gwoli ścisłości trzeba jednak zaznaczyć, że kontekst (plażowanie rodzinne, nie na plażach publicznych) oraz sposób pokazywania tych scen raczej wyklucza ich podtekst erotyczny. Pewnym zarzutem wobec filmu może być też to, że zabrakło w tym obrazie ukazania konsekwencji zbrodniczych wyborów dla ich sprawców. Nie widzimy tu żadnej kary dla zbrodniarzy, na przykład sceny powieszenia Hössa. Nie ma nawet napisów końcowych, które by o tym mówiły. Dla kogoś, kto nie znałby historii, mogłoby to dawać wrażenie, że państwo Höss wyszli na swoim udziale w Auschwitz jednak nie najgorzej – spełnili swoje marzenia, żyli sobie wygodnie w willi z ogrodem, itp. Zapewne nie jest to wielkie ryzyko, jeśli założymy, że wszyscy dorośli widzowie zdają sobie sprawę i z tego, czym był Holocaust i z kar, które spotkały przynajmniej część sprawców tego ludobójstwa; niemniej, nie możemy wykluczyć, że film ten jest mniej przejrzysty moralnie dla odbiorców spoza naszego kręgu kulturowego. Reasumując, film polecamy z podanymi wyżej niewielkimi zastrzeżeniami, z zastrzeżeniem, że jest to obraz dla dorosłych widzów, dla których poruszana tematyka nie jest żadną nowością. Marzena Salwowska /.../
  6. Dom Dawida (sezon 1)

    Leave a Comment Serial „Dom Dawida” to epicka produkcja, opowiadająca historię tego sławnego (biblijnego) króla. Pierwszy sezon serii przenosi widzów do starożytnego Izraela około 1000 roku p.n.e., ukazując drogę młodego pasterza, którą Opatrzność Boża poprowadzi go na dwór króla Saula. Pierwszy sezon, składający się z ośmiu odcinków, koncentruje się na wczesnych latach życia Dawida, jego namaszczeniu na przyszłego króla oraz romantycznej relacji młodzieńca z jedną z córek Saula. Serial poświęca też sporo miejsca upadającemu domowi Saula, zwłaszcza przyczynom odrzucenia pierwszego króla żydowskiego przez Boga, szaleństwu Saula oraz jego (dość barwnie tu przedstawionej) rodzinie. Kulminacją tego sezonu jest sławetna walka Dawida z Goliatem. „Dom Dawida” łączy biblijną narrację z elementami dramatycznymi, oferując widzom zarówno widowiskową produkcję, jak i emocjonalną opowieść. W tej recenzji przyjrzymy się bliżej zatem pierwszemu sezonowi owej produkcji, oceniając jego przekaz oraz wierność zdarzeniom zawartym w nieomylnym (również pod względem historycznym) źródle, którym jest oczywiście Biblia. Przyjrzymy się również przydatności tego serialu do wspólnego rodzinnego oglądania. Zaczniemy od tego ostatniego punktu. Czy serial ten jest stosowny i pożyteczny dla młodszych widzów? Odpowiedź brzmi – tak, choć z pewnymi zastrzeżeniami, o których będzie później. Wątpliwe rzeczy w tej produkcji nie są jednak tak poważne, by nie wystarczyło pewne rodzicielskie sprostowanie, które zresztą ta recenzja ma za zadanie ułatwić. Trzeba również podkreślić, iż rekomendacja serwisu „Kultura Dobra” dotyczy jedynie pierwszego sezonu, gdyż piszącej tej słowa drugi sezon nie jest jeszcze znany … Jakie zatem korzyści mogą z tej produkcji filmowej wynieść młodzi widzowie? Przede wszystkim serial przybliża postać króla Dawida, czyli jednej z najważniejszych postaci Starego Testamentu. Postać ta w Historii Zbawienia nierozerwalnie wiąże się z mającym odziedziczyć tron Dawida na wieki Jezusem Chrystusem. Serial ów dla wielu widzów może stanowić okazję do zainteresowania się historyczną postacią króla Dawida, a przez to i całością Biblii. Barwnie przedstawiona historia Dawida może też być oczywiście punktem wyjścia do rozmów o takich kwestiach jak Historia Zbawienia, odpowiedź na Boże powołanie, konieczność pełnego zaufania i posłuszeństwa Bogu czy wystrzegania się wszelkich zabobonów i pogańskich praktyk jako pochodzących od demonów i wstrętnych Bogu. Serial ten zachęca też do pokory i odwagi w starciu z wrogami Jahwe i własnymi słabościami. Niewątpliwą lekcją dla młodych widzów może być też przedstawienie, jak „dom Saula” upada, gdyż jego głowa, czyli król Saul, nie zachowuje pełnej wierności Bogu i zaczyna bardziej troszczyć się o własną chwałę i przychylność ludu niż spełnianie woli Najwyższego. Serial ten, nie demonizując jednak króla Saula (może on nawet wzbudzać sympatię i współczucie), dobrze i dość subtelnie pokazuje jednocześnie, że odsunięcie pierwszego władcy Izraela nie było bynajmniej okrucieństwem ze strony Boga, a skutkiem postępowania Saula i dobroczynnym środkiem zaradczym. Gdyby bowiem pogubiony król pozostał na tronie, to najprawdopodobniej doprowadziłby do zguby cały naród, a przynajmniej do niewoli bądź zwrócenia się ku bożkom pogańskich sąsiadów. Serial jest pełen tym podobnych lekcji, przedstawionych w barwny i nienachalny, a jednocześnie wyraźny sposób, stąd wydaje się rzeczywiście dobrą opcją dla rodziców poszukujących czegoś do obejrzenia ze swymi dziećmi. Jedną z niewątpliwych zalet tej produkcji jest też unikanie wulgaryzmów, obsceniczności, a nawet nadmiernego eksponowania przemocy (choć tematyka dawałaby ku temu szerokie pole). Przykuwają też uwagę pięknie śpiewane w języku hebrajskim psalmy oraz fragment z „Pieśni nad Pieśniami”, które jakby przenoszą widza w czas ich tworzenia, a jednocześnie podkreślają ponadczasowość Pisma świętego. Za największą zaletę tej produkcji, choć może to się wydawać niektórym widzom mało konkretne, można uznać jednak jej ducha. Twórców tego serialu bowiem zdaje się przepełniać żarliwe pragnienie nie tylko ciekawego dla odbiorcy przedstawienia historii biblijnych, ale nadto uczynienia tego w taki sposób, by widz dzięki tym opowieściom, jak najlepiej zrozumiał ich głębszy sens i znaczenie także w całej Historii Zbawienia. Trzeba też przyznać, że serial ten stoi mocno na gruncie poważnego podejścia do Biblii, jako źródła historycznego. I to jest oczywiście dużą zaletą tej produkcji. Problem jednak pojawia się, kiedy w jednym z głównych wątków nieomylne Słowo Boże zostaje pomieszane z wodą z mniej pewnego źródła. Chodzi tu o jeden z najbardziej tajemniczych wątków całego Pisma świętego, a mianowicie o „sprawę gigantów”. Zdaje się, że sprawa ta została w serialu przedstawiona jednak dość niefortunnie, gdyż jego twórcy trochę się zagalopowali, korzystając z pozabiblijnych źródeł. Serial tak, jak Słowo Boże, nie pozostawia wątpliwości, że nie chodzi tu o jakieś legendarne stwory, a o prawdziwe postaci z krwi i kości, charakteryzujące się wyjątkowym wzrostem (Goliat wg Starego Testamentu mierzył około 280 cm), siłą oraz brutalnością, dzikością i okrucieństwem. I to jest raczej prostsza część tej historii – olbrzymi żyli kiedyś na ziemi, byli niebezpieczni, a ich „niedobitki” sprzymierzyły się z wrogami Izraela. Bardziej zawikłaną sprawą jest kwestia ich pochodzenia. Chodzi o to, że Biblia nazywa ich potomkami „córek ludzkich” i „synów bożych” (Rdz 6,1-4). Stąd jedną z interpretacji tego fragmentu może być, że owi olbrzymi pochodzili od ludzkich kobiet i aniołów (upadłych), gdyż aniołowie bywają w Biblii nazywani ”synami bożymi”. Na pierwszy rzut oka ta teoria może się wielu widzom wydawać „podejrzana”, gdyż anioły są, jak wiemy, bytami czysto duchowymi, nie posiadają ciał, a w związku z tym zdają się też pozbawione możliwości płodzenia potomstwa. Takie wyjaśnienie pochodzenia olbrzymów nie zostało jednak ani oficjalnie potępione, ani uznane w doktrynie Kościoła Katolickiego, a stosunek Ojców Kościoła do tego zagadnienia był mocno podzielony. Zwolennikami dosłownej interpretacji tego fragmentu byli chociażby św. Justyn Męczennik, św. Klemens Aleksandryjski czy św. Ireneusz. Inni z kolei ojcowie Kościoła odrzucali ideę związków aniołów z ludźmi. Św. Augustyn w Państwie Bożym (XV,23) argumentował, że „synowie Boży” to potomkowie Seta (linia sprawiedliwych), a „córki ludzkie” to potomkinie Kaina (linia grzeszników). Uważał, że tekst nie opisuje nadprzyrodzonych związków, lecz ludzkie relacje. Podobne stanowisko zajmował św. Jan Chryzostom, który w Homiliach na Księgę Rodzaju (22,2) interpretował ten fragment jako metaforę dotyczącą mieszanych małżeństw między różnymi grupami. Sprawa ta zostaje w doktrynie Kościoła katolickiego otwarta po dziś dzień, zatem twórcy filmu mieli prawo przedstawić ją tak, a nie inaczej, czyli wybierając najbardziej literalne podejście do pochodzenia olbrzymów, ukazując ich jako potomstwo zrodzone ze związków ludzkich kobiet i upadłych aniołów. Jeśli można więc coś im zarzucić w tym punkcie, to może jedynie nieco zbyt zmysłową wizję upadłego anioła (jest ukazany jako dobrze zbudowany mężczyzna ze skrzydłami i z obnażonym torsem). Niestety w pewnym momencie wątek ten rozwija się w kierunku pewnej dwuznaczności. I wynika to właśnie, ze wspomnianego wcześniej pomieszania Pisma św. ze źródłem pozabiblijnym. Pojawia się tu bowiem nieortodoksyjna wzmianka, o tym jakoby upadli aniołowie (już po upadku) zostali przez Boga zesłani na ziemię po to, aby opiekować się ludźmi. To dziwaczne zdanie słyszymy jednak z ust matki gigantów, która ogólnie jest tu postacią negatywną, nadto próbującą skłonić ludzi do oddawania czci jej synom. Nadto ona sama mówi, że nie wiadomo, czy to prawda, czy mit. Pomysł ten został niewątpliwie zaczerpnięty z powstałej w III w. przed Chrystusem Księgi Henocha. Trzeba jednak przypomnieć, że jest to księga apokryficzna, która nie została uznana za natchnioną i nie weszła do tradycyjnie katolickiego kanonu Pisma świętego (ani też większości innych wspólnot chrześcijańskich). Choć więc te dodatki z Księgi Henocha pokazywane są w duchu niepewności, to pozostaje pytanie, czy aby na pewno dobrym pomysłem było włączanie ich do serialu, który skierowany jest do widzów na różnym poziomie znajomości chrześcijańskiej wiary? Pewne wątpliwości może też budzić sposób „uzupełniania luk” w opowiedzianej historii Dawida. Twórcy serialu w napisach zastrzegają sobie prawo do takich uzupełnień ze względu na potrzeby dramaturgii. I zasadniczo nie jest to nic złego i można łatwo zrozumieć taką potrzebę, gdyż wiele z przedstawionych tu postaci jest w Piśmie świętym, ledwie wzmiankowanych i trudno byłoby inaczej zbudować dialogi z tymi osobami. A są to nieraz postaci, bez których rozbudowania trudno byłoby wyobrazić sobie dłuższy scenariusz, takie jak, chociażby żona Saula czy ojciec Dawida (osoby wzmiankowane właściwie tylko z imienia w Starym Testamencie). Wątpliwości budzić może jednak fakt dopisywania tym postaciom pewnych cech czy czynów bardzo negatywnych. Z drugiej strony, ponieważ historycznie o charakterze i czynach tych postaci nic właściwie nie wiadomo, trudno tu akurat mówić o oszczerstwie wobec prawdziwych osób, gdyż twórcy jedynie zapożyczyli ich imiona i pozycję społeczną, tworząc osoby wedle swojej wyobraźni. Podsumowując, choć taki zabieg „dopisywania” złych rzeczy osobom, o których wiemy z Biblii coś więcej niż w zasadzie samo imię, jest niedopuszczalny moralnie, to, gdy chodzi o postaci, które są jedynie wzmiankowane w Biblii, wydaje się jeszcze akceptowalny (przy czym widz powinien mieć świadomość tej fikcyjności). Podsumowując, na tym etapie możemy polecić serial „Dom Dawida” jako epicką opowieść, którą przenika miłość do Bożego Słowa i pragnienie zaszczepiania tejże w sercach widzów. Jednocześnie zastrzegamy, że są w niej pewne wątki, które mogą wymagać większej uważności i krytycznego podejścia, zwłaszcza podczas oglądania z młodymi widzami. Marzena Salwowska /.../
  7. The Order: Ciche braterstwo

    Leave a Comment Akcja filmu osadzona w realiach lat 80. inspirowana jest prawdziwymi wydarzeniami. Do miasta Coeur d’Alene w Idaho przybywa doświadczony w walce ze zorganizowaną przestępczością, acz sterany życiem i nie cieszący się już najlepszym zdrowiem agent FBI Terry Husk. Praca z dala od wielkich metropolii ma być dla Huska okazją do pewnego wytchnienia i złapania równowagi. Nie będzie miał jednak ku temu okazji, gdyż zaraz po przybyciu czeka go sprawa morderstwa powiązana z brutalnymi napadami na banki, atakami bombowymi oraz fałszowaniem pieniędzy. Wkrótce okazuje się, że za wszystkimi tymi działaniami stoi grupa białych suprematystów pod wodzą Boba Mathewsa. W trakcie śledztwa Husk (a właściwie najpierw jego młody zastępca) zdaje sobie sprawę, że nie chodzi tu o „zwykłą” zorganizowaną przestępczość. Mathews szykuje bowiem rewolucję, której ostatecznym celem jest obalenie władzy w Waszyngtonie i wprowadzenie nowego porządku w Stanach Zjednoczonych. Sprawa wydaje się tym groźniejsza, że The Order w swoich metodach jak i celach, a nawet samej swojej nazwie wzoruje się, wręcz dosłownie, na niesławnych „Dziennikach Turnera” (więcej o szkodliwości tej książki: https://salwowski.net/2021/10/15/tradycyjny-katolik-promuje-skrajny-rasizm/ oraz https://www.youtube.com/watch?v=MvrUEYy52JQ&t=41s) „The Order” jest dość ciekawym filmem, na którego odbiór negatywnie wpłynęło jednak łączenie tego obrazu (czy to słusznie, czy nie) z doraźną walką polityczną w USA. A mianowicie część widzów dopatrywała się w jego treści, a także w przesunięciu premiery na rok wyborczy, ataku wymierzonego w Donalda Trumpa. Jako że jednak te domniemania nie mają już większego znaczenia, możemy spojrzeć na ten film jako dzieło, rzec chyba można, ponadczasowe. Do ponadczasowych treści tego filmu zaliczyć można chociażby ostrzeżenie przed tym, że ideologie mają swoje konsekwencje. Jest on przypomnieniem, iż na podatnej glebie kiełkują nie tylko dobre, ale też złe ziarna. W „The Order” mamy przykład sytuacji, w której ludzie słusznie rozżaleni poczuciem niesprawiedliwej marginalizacji łatwo ulegają różnym zwodzicielom. Takim ideologicznym zwodzicielem jest w filmie pastor „Narodów Aryjskich”. Człowiek ten wraz ze swoimi wiernymi nie waha się z dumą eksponować symboli zbrodniczej III Rzeszy. Łączy on bez wahania elementy chrześcijaństwa z rasistowską ideologią supremacji białych. W kościele pastora autorytetem zdają się cieszyć, wspomniane już, „Dzienniki Turnera” , zwane zresztą nieraz „biblią prawicowego ekstremizmu”. Sam pastor wprawdzie nie dopuszcza się aktów przemocy, a nawet próbuje powstrzymać swojego byłego „ucznia” Mathewsa, jest już jednak za późno, gdyż ziarno zostało dawno zasiane. Jak mówi Biblia: „Kto sieje wiatr, zbiera burzę” (Oz 8,7). Dodajmy, że ów pastor poleca Dzienniki do czytania dzieciom, nie bacząc, iż zawierają one ukazane w pozytywnym świetle takie wzorce jak masowe mordowanie bliźnich ze względu na „niewłaściwy” kolor skóry. Film pokazuje również hipokryzję grupy „The Order” . Jej członkowie bowiem, którzy rzekomo walczą w obronie chrześcijaństwa, nie mają problemu z tym, że ich przywódca żyje, wręcz oficjalnie, jednocześnie z żoną i kochanką; z drugiej strony jeden z „żołnierzy” organizacji udaje, że jest Hiszpanem, będąc w rzeczywistości Meksykaninem. Wynika to stąd, że w organizacji, to nie cudzołóstwo jest prawdziwym grzechem, a bycie przedstawicielem „gorszej rasy”. Przesłaniem filmu jest także sprzeciw wobec bezprawnej przemocy i nieposzanowania ładu społecznego, którego gwarantem są władze państwowe. Przypomnijmy, co pisze apostoł Paweł w trzynastym rozdziale Listu do Rzymian: „Każdy niech będzie poddany władzom zwierzchnim. Nie ma bowiem władzy, która nie pochodziłaby od Boga, a te, które istnieją, zostały ustanowione przez Boga. Kto więc sprzeciwia się władzy, sprzeciwia się porządkowi Bożemu”. Nie chodzi tu oczywiście, o czym mówią inne fragmenty Pisma św., o posłuszeństwo jakimś grzesznym nakazom władz. Warto zwrócić uwagę, że św. Paweł mówi te radykalne słowa, będąc obywatelem pogańskiego Imperium Rzymskiego, w którym działo się mnóstwo złych rzeczy, a chrześcijanie stanowili cel krwawych i nieraz „systemowych” prześladowań”. Tak że ów apostoł, gdyby chciał, znalazłby znacznie więcej powodów, by sprzeciwiać się władzy, niż członkowie grupy The Order, którzy raczej powinni dziękować Bogu, że przyszło im żyć w amerykańskiej demokracji w latach 80.tych XX wieku. W tym czasie bowiem mogli przecież bez przeszkód prowadzić pobożne, chrześcijańskie życie, „o ile to możliwe żyjąc ze wszystkimi w pokoju” (Rzym 12,18), gdyby tylko zechcieli. Patrząc na ten obraz z perspektywy chrześcijańskiej, jedną z jego głównych zalet jest też to, iż prezentuje walkę ze złem w ramach codziennej pracy stróżów prawa. Agenci FBI zostali ukazani jako obrońcy sprawiedliwości i ładu, stawiający opór siłom nienawiści i chaosu. Taki obraz jest zgodny z przesłaniem ewangelicznym, które zasadniczo potępia bezprawną przemoc, oraz niesprawiedliwą dyskryminację bliźnich. Bohaterowie filmu wykazują cnoty takie jak odwaga, wytrwałość i dążenie do prawdy, co może stanowić inspirację dla widzów i skłonić ich do refleksji nad własnymi postawami wobec zła. Co istotne, film unika nadmiernej przemocy czy obsceniczności, co czyni go bardziej przystępnym dla widzów ceniących umiar w przedstawianiu trudnych tematów. Jeśli chodzi o wady tego filmu, to rzuca się tu przede wszystkim w oczy, a raczej w uszy, pokaźna liczba wulgarnego słownictwa. Za pewną wadę można by też uznać brak przeciwwagi dla pokazywania ludzi powołujących się na Pismo św. i chrześcijańskie wartości głównie w negatywnym kontekście. Jednakże w tym przypadku nie jest to aż tak poważny zarzut, gdyż twórcy filmu, opowiadając zasadniczo prawdziwą historię, nie mieli obowiązku dopisywania czy wyszukiwania w niej wątków, które dawałyby szerszy i bardziej przychylny obraz chrześcijan w Idaho. Podsumowując, choć z poważnymi zastrzeżeniami, polecamy ten film, gdyż jego przesłanie koncentruje się na ukazaniu destrukcyjnej natury nienawiści i pogardy wobec bliźnich, które nieuchronnie prowadzą do przemocy, chaosu i moralnego upadku – zarówno w społeczeństwie, jak i w życiu samych wyznawców takich ideologii. Obraz ten jasno pokazuje, że ideologie oparte na nienawiści i pogardzie dla innych są drogą donikąd. Docenić należy także fakt, że The Order podkreśla znaczenie prawa i sprawiedliwości w walce z takimi zagrożeniami. Marzena Salwowska /.../
  8. Egzorcysta papieża

    Leave a Comment Główny egzorcysta Watykanu otrzymuje od papieża kolejne zadanie – ma zbadać w Hiszpanii przypadek opętania kilkuletniego chłopca o imieniu Henry. Demon (czy też demony), które zawładnęły dzieckiem, daje się mocno we znaki nie tylko całej jego rodzinie, ale zagraża (również fizycznie) każdemu, kto znajduje się w starym opactwie. To właśnie miejsce – kościelny budynek, do którego przeprowadziła się matka chłopca wraz z nim i jego nastoletnią siostrą, zdaje się skrywać jakąś mroczną tajemnicę, która przyciąga złe duchy. Dodajmy, że rodzina Henry’ego została już wcześniej mocno doświadczona – ojciec chłopca zginął w tragicznym wypadku (Henry, który był świadkiem tego zdarzenia, od śmierci ojca nie mówi). Matka zaś zdecydowała, pomimo wyraźnej niechęci dzieci do tego pomysłu) o przeprowadzce z USA do Hiszpanii po to, by sprzedać odziedziczony tam po mężu budynek dawnego opactwa. W tej trudnej na różnych poziomach sytuacji pomocą ma być właśnie sławny „egzorcysta papieża”. Zatem po przybyciu na miejsce starszy egzorcysta zabiera się energicznie za zadanie, angażując do pomocy młodego, lokalnego księdza, któremu brak doświadczenia na polu egzorcyzmów … Tak w skrócie wygląda zawiązanie fabuły w tym filmie. Na początku warto zaznaczyć, że pierwowzór głównego bohatera – o. Gabriele Amorth ( 1925-2016) to oczywiście postać prawdziwa, jednak potraktowana tutaj w dość nonszalancki sposób. Mimo wszystko dla uproszczenia będziemy nazywać głównego bohatera o. Amorthem. Prawdziwy o. Amorth z racji swojej posługi przeżył zapewne niejedną sytuację „jak z horroru”, film zresztą jest inspirowany literaturą tegoż egzorcysty, choć większość pokazanych tu zdarzeń jest zapewne fikcją. Ta fikcyjność może zresztą być dla niektórych widzów (tak jak dla piszącej te słowa) w tym przypadku pewnym rozczarowaniem. Skoro bowiem produkcja ta wykorzystuje, by tak rzec, dane osobowe i tożsamość dość niedawno zmarłego sławnego egzorcysty, to można by się spodziewać, że właśnie po to, aby dać obraz tego, jak w rzeczywistości wygląda posługa katolickiego egzorcysty. Zdaje się bowiem, iż film ten mógłby sporo zyskać, gdyby funkcja egzorcysty watykańskiego została tu ukazana w bardziej realistyczny, mniej komercyjny sposób. Tym bardziej że widowiskowość tego obrazu raczej by na tym nie straciła, gdyż twórcy filmu mogliby bez trudu wykorzystać więcej prawdziwych wspomnień o. Amortha, żeby zbudować „mocne” sceny tego filmu. I w początkowych scenach tej produkcji, wydaje się że mają oni taki zamiar, później jednak produkcja ta skręca mocno w kierunku miksu typowego hollywoodzkiego horroru z komiksem i opowiastką w rodzaju „Kodu Leonarda da Vinci”. Można powiedzieć, że to tylko kwestia gustu, jednakże jest ryzyko, że taka formuła filmu może w oczach części widzów kwestionować powagę egzorcyzmów. Jak już pewnie Czytelnik domyśla się z tego przydługiego wstępu, choć film ten ogólnie oceniamy pozytywnie, to trzeba też wysunąć wobec niego kilka bardzo poważnych zastrzeżeń. O tym jednak później. Teraz skupmy się na pozytywach. Pierwszym z tychże jest fakt, że postać kościelnego egzorcysty przedstawiona tutaj została w bardzo pozytywnym świetle. To sprawia, iż nawet pomimo komiksowego przerysowania drugiej części filmu, widz może zacząć się zastanawiać (jeśli do tej pory tego nie czynił) nad wagą i potrzebą tego rodzaju posługi we współczesnym świecie. Zaletą portretowania tej postaci jest fakt, że starszy egzorcysta ukazany jest tu nie jako „odklejeniec”, ale mężczyzna mocno stąpający po ziemi, łączący pewność siebie z pokorą, odwagę z rozsądkiem, powagę i odpowiedzialność z dystansem i poczuciem humoru, miłość do bliźnich i empatię z uzasadnionymi wymaganiami i stawianiem granic we właściwych miejscach. Taki rysunek postaci podkreśla fakt, że posługiwanie egzorcyzmami to „nie przelewki”, a poważne zadanie wymagające mocnego charakteru. Wartościowym elementem jest też wprowadzenie postaci młodego lokalnego księdza, który asystuje w przypadku tego konkretnego opętania starszemu egzorcyście. Jest to człowiek, który ma na swoim sumieniu poważnych grzech, ponadto jest trochę panikarzem. Tak że udział w egzorcyzmach staje się dla niego niejako „okazją” do nawrócenia, a nadto budowania charakteru. Jedną z zalet tego filmu jest wątek, niestety trochę słabo rozwinięty, w którym o. Amorth ma kłopoty z watykańską komisją kierowaną przez sceptycznie nastawionego kardynała, wątpiącego w realność opętań. Zresztą spośród członków owego grona, tylko jeden staje po stronie egzorcysty. Reszta zdaje się uważać jego posługę za nie tylko zbędną, lecz wręcz szkodliwą. Egzorcyzmy to dla tej komisji najwyraźniej coś, co nie przystaje do naszych czasów, jest reliktem dawnych wieków, nie sprzyja ocieplaniu wizerunku Kościoła, a wręcz go ośmiesza. Zresztą, po co egzorcyzmy, skoro osobowego Zła pewnie nie ma, a Szatan to tak naprawdę figura retoryczna, takie straszydło, które miało trzymać dawniej ciemny lud w jakichś moralnych granicach … tak to mniej więcej wygląda z punktu widzenia „oświeconych” kardynałów z tejże komisji. Wielu czytelników pewnie zdaje sobie sprawę, że tego rodzaju postawy nie są aż taką rzadkością wśród „postępowych” duchownych czy teologów. W filmie jednak jest silny promień nadziei, gdyż mimo że to podejście, sądząc z postawy owej komisji, wydaje się już dominować pośród wyższego duchowieństwa, to jednak przedstawiony tu papież (postać prawdopodobnie wzorowana na Janie Pawle II) staje po stronie reprezentowanej przez o. Amortha. Jedną z głównych zalet tego obrazu jest też to, że, wprost i bez powątpiewania, mówi o takich sprawach wiary jak Trójca Święta, nasze Odkupienie przez Jezusa Chrystusa, spowiedź i żal za grzechy, odpuszczenie win, modlitwa, czy miłość wobec bliźnich (miłość matki jest tutaj nawet określona jako najbardziej podobna do miłości Bożej). Mocno jest tu też ukazana nienawiść Diabła, jaką żywi on wobec Boga i Jego dzieł, a zwłaszcza człowieka, którego pragnie doprowadzić do wiecznego zatracenia, a przynajmniej udręczyć w miarę swoich możliwości. Na plus można również zaliczyć wzmiankowanie w tej produkcji o możliwych przyczynach opętania, takich jak zwiększenie podatności na nie przez traumatyczne wydarzenia (być może powiązane z utratą wiary), czy słuchanie pewnych rodzajów muzyki. Zaletą jest też wyraźna reklama książek o. Amortha, dzięki czemu pewnie spora liczba widzów sięgnie po literaturę, w której autor opisuje swoje realne doświadczenia w temacie. Film ten nie jest, niestety, wolny od poważniejszych wad. Jeśli chodzi o bardziej oczywiste mankamenty tego obrazu, to mamy tu sporą ilość wypowiadanych przez demona wulgaryzmów, również o charakterze bluźnierczym bądź obscenicznym, a także kobiecą nagość ukazaną w dość perwersyjny sposób (ciało pokryte krwią). Ktoś mógłby argumentować, że użycie takich środków było niezbędne dla oddania rzeczywistego charakteru i działania złych duchów … Czy aby na pewno? Na kartach Nowego Testamentu nieraz spotykamy sceny, w których albo sam Jezus Chrystus, albo Jego uczniowie wypędzają demony z opętanych, jednak zawsze jest to pokazane w sposób powściągliwy, bez skupiania się na drastycznych szczegółach, bez przytaczania wulgarnego, obscenicznego i bluźnierczego języka, którym prawdopodobnie już wtedy posługiwały się upadłe anioły. Oczywiście nie oczekujemy aż takiej powściągliwości od tego gatunku filmowego, ale pewne większe opanowanie jednak by się tu przydało. W filmie tym występują jednak jeszcze poważniejsze problemy, które nie do końca dają się jakkolwiek usprawiedliwić konwencją tego obrazu. Pierwszą z nich jest utrwalanie i dalsze propagowanie w tym obrazie czarnej legendy świętej Inkwizycji. Scenariusz tej produkcji nie sili się nawet na żadną próbę oddania sprawiedliwości tej wielowiekowej instytucji Kościoła. Jej powstanie przedstawia jako wynik zwiedzenia papieża przez Szatana, przez co sama Inkwizycja ma się jawić jako diabelskie narzędzie. Takie ukazanie świętej Inkwizycji jest jednakże krzywdzące nie tylko dla niej samej, ale rzuca mocny cień na cały Kościół. Można zresztą odnieść wrażenie, że o historycznej Inkwizycji twórcy tego filmu tak naprawdę nie mają pojęcia, a ich wyobrażenia w tym temacie oparte są na pewnej grze. Przypuszczenie to wzmacnia fakt, iż w filmie użyto niewłaściwego godła hiszpańskiej inkwizycji. Zamiast autentycznego (krzyż, gałąź oliwna i miecz) wykorzystano symbol z gry Dragon Age: Inkwizycja. Pomiędzy obiema produkcjami istnieje też pewne podobieństwo fabularne. Zresztą wątek z konkretną ilością demonów, które spadły w określone miejsca i trzeba je unieszkodliwić jak w grze, też wskazuje, skąd twórcy filmu czerpią swoje inspiracje. Takie pomieszanie prawdziwych postaci czy instytucji Kościoła (vide ks. Amorth, święta Inkwizycja) może wprowadzać w umysłach mniej ostrożnych widzów pewne zamieszanie, typowe zresztą dla filmów, które łączą jakąś prawdę historyczną z fantazją. Chodzi tu o taką zbitkę myślową, w której albo wszystko w takim miszmaszu wydaje się prawdą, albo na odwrót – wszystko bierze się za fantazję twórców. Innym mocno wątpliwym elementem filmu jest pomysł, aby nieradzący sobie z demonem egzorcysta uciekał się do takich środków jak oferowanie siebie jako ofiarę do opętania w zamian za uwolnienie innych osób, a nawet próba samobójstwa celem zakończenia opętania. W tym miejscu warto też wspomnieć, że w ukazywaniu potęgi osobowego Zła obraz ten być może posuwa się już nazbyt daleko. Film ten bowiem niebezpiecznie zbliża się do granicy, w której zamiast ostrzegać przed Diabłem, epatuje jego mocami. A o ile samo ostrzeganie jest dobre, gdyż wzmaga czujność przed realnym niebezpieczeństwem, o tyle straszenie może odbierać odwagę do przeciwstawiania się Diabłu, tak by to on od nas uciekał (Jk 4:7). Natomiast dwa z czasem pojawiających się krytycznych uwag wobec przedstawienia postaci głównego bohatera wydają się na wyrost. A mianowicie – pijaństwo i kłamstwo. Wprawdzie starszy egzorcysta nosi tu przy sobie ulubiony trunek alkoholowy, który czasem popija, nie ma jednak w filmie sugestii, aby go nadużywał. Może nieco bardziej wątpliwa jest scena, w której o. Amorth przekonuje chorego psychicznie mężczyznę, który wierzy, że jest opętany, aby „jego Legion” wszedł w owo zwierze. Jednakże wydaje się, że egzorcysta raczej dokonuje tu pewnej pozytywnej manipulacji, posługując się jedynie błędnym przekonaniem chorego, niż jakimś rzeczywistym kłamstwem. Pomimo jednak tych poważnych zastrzeżeń polecamy ten film ze względu na bardzo pozytywne pokazanie w osobie głównego bohatera posługi zaangażowanych osób duchownych. Nadto doceniamy przypominanie, że demony to byty realne i osobowe, zdolne do opętania człowieka. Przede wszystkim zaś cenimy fakt, że ta hollywoodzka produkcja przypomina, iż ostateczne zwycięstwo nad Szatanem dokonało się na Krzyżu i że imię Jezus jest tym na dźwięk, którego drżą ze strachu nawet najpotężniejsze demony, nawet jeśli mocno „kozaczą”. Marzena Salwowska /.../
  9. Maryja

    Leave a Comment Jak wskazuje jednoznacznie polska nazwa filmu, jest to opowieść o Matce naszego Pana Jezusa Chrystusa – Marii z Nazaretu. Fabuła tej produkcji Netflixa koncentruje się na tytułowej bohaterce. Po latach modlitw o dziecko poszczącemu na pustyni Joachimowi ukazuje się anioł Gabriel i obwieszcza, że urodzi mu się córka. W podzięce za cud Joachim i jego żona Anna poświęcają tę wyproszoną córkę na służbę Bogu w Świątyni Jerozolimskiej. Odbudowa tejże świątyni przez Heroda Wielkiego jest zresztą jednym z ważnych wątków filmu, który spina klamrą losy Marii z historią coraz bardziej paranoicznego i niepewnego swej władzy Heroda. Kiedy dziewczynka trochę podrasta, Joachim i Anna wypełniają bowiem obietnicę złożoną Bogu i przyprowadzają córkę do Świątyni, gdzie kształci się i pełni służbę aż do wieku nastoletniego. Podczas prania ubrań w strumieniu spotyka Józefa. Młody mężczyzna od razu się w niej zakochuje i prosi Joachima i Annę o jej rękę. Po zaręczynach Maryi ukazuje się archanioł Gabriel i objawia jej, że jest wybrana przez Boga, by jako dziewicza matka urodzić długo wyczekiwanego przez naród żydowski Mesjasza. Kiedy arcykapłani dowiadują się o ciąży Maryi, wyrzucają ją ze świątyni nie dając wiary jej słowom … Omawianie filmu zacznijmy od tego, że określanie go mianem biblijnego jest może nieco na wyrost. W większym bowiem stopniu niż na samym Piśmie świętym oparty jest on na wczesnochrześcijańskich apokryfach, przez co sam jest niejako filmowym apokryfem. To że jest to obraz apokryficzny, samo w sobie nie jest jeszcze zarzutem, gdyż przypomnijmy, że terminem apokryf określa się zwykle księgi wczesnochrześcijańskie o tematyce biblijnej, które z różnych względów nie zostały uznane za natchnione przez Ducha Świętego i jako takie nie weszły do kanonu Biblii. To „odrzucenie” nie musiało się jednak wiązać z żadną herezją, mogło wynikać np. z wątpliwego pochodzenia danego tekstu (brak pewności, że dany tekst pochodzi od apostoła lub ucznia Jezusa), czy też z tego, że dane pismo zawiera elementy fantastyczne. Zatem użycie apokryfów w sztuce filmowej można uznać za rzecz dopuszczalną i zrozumiałą ze względu na potrzebę wypełnienia fabuły. Tym bardziej że omawiana produkcja Netflixa jest długa, a zapisanych w Biblii słów prawdziwej Maryi na tyle niewiele, iż nie dałoby się na nich samych zbudować dialogów dłuższego scenariusza. Pozostaje jednak pytanie o podejście twórców do tego, co o samej Matce Jezusa mówi Biblia. Czy ten „materiał” potraktowali oni z należytym szacunkiem i starannością? Otóż chyba nie do końca. Można by się bowiem spodziewać, że skoro słów samej Maryi zapisanych w Piśmie świętym jest niezbyt wiele, to zostały one docenione jak rzadkie perły. Niestety tak nie jest, twórcy filmu zdecydowali bowiem, że Magnificat Maryi jest w całości zbyt długie dla dwugodzinnego filmu. Pewną wątpliwość mogą też już budzić słowa otwierające film, kiedy główna bohaterka mówi: „Wybrano mnie, żebym przyniosła światu dar. Największy dar w jego dziejach. Myślicie, że znacie moją historię. Wierzcie mi – nie znacie”. Takie stwierdzenie może sugerować, że historia pokazana w filmie jest pełniejsza, czy wręcz istotniejsza niż ukazana w Piśmie św.. Nadto stwierdzenie, iż nie znamy dziejów Marii, nie jest prawdą, na tyle bowiem, na ile nam jest to potrzebne, znamy je dzięki Słowu Bożemu. A bardziej rozwlekła i wydumana opowieść wcale nie oznacza lepszej i pełniejszej historii. Z tradycyjnie katolickiego punktu widzenia razi też przedstawienie w filmie porodu Matki Bożej jako ciężkiego, czyli typowego, na skutek grzechu pierworodnego, choć Maria jako wolna od grzechu pierworodnego i zgodnie z powszechnym nauczaniem Kościoła nie cierpiała bólów porodowych. Razić też może romantyzowanie związku Maryi i Józefa, gdyż takie bardziej namiętne uczucie wskazywałoby też na chęć podjęcia typowego pożycia małżeńskiego przez tę parę (choć gwoli ścisłości nie musi, gdyż decyzję o życiu w celibacie mogli oni podjąć później). Warto w tym miejscu zwrócić uwagę na historycznie niedorzeczną scenę tańca Józefa i Maryi w parze. Takie pląsy nie były praktykowane przez starożytnych Żydów, mężczyźni i kobiety oczywiście tańczyli, ale osobno. Ten zaś typ tańca, który pojawił się dopiero w średniowiecznej Europie, byłby zapewne nie do przyjęcia na żydowskim weselu. Co do obrazu samej Marii, to momentami niepokoi jej przedstawienie, w którym zdaje się przez otoczenie traktowana jako osoba obdarzona od urodzenia jakąś szczególną mocą, niczym postać nadludzka z popkultury. Pewien niepokój może też budzić sposób zobrazowania archanioła Gabriela, który ma na rękach, coś, co od razu przywodzi na myśl tatuaże. Jest to tym bardziej dziwaczne, że postać z tatuażami raczej nie wzbudziłaby zaufania pobożnej żydowskiej dziewczyny, gdyż tatuaże były wyraźnie zakazane przez Prawo Mojżeszowe. Raczej można by się więc spodziewać, iż Maria mogłaby tak „przyozdobionej” postaci nie rozpoznać jako Bożego posłańca. Twórcy filmu wprowadzają też na siłę pewne wątki, niestety kosztem spójności przekazu biblijnego, zbaczając jakby od logicznej kolejności zdarzeń ukazanej w Ewangeliach. Widać to przykładowo w budowaniu wątku z odrzuceniem Marii przez społeczność jako rzekomej cudzołożnicy. I niby teoretycznie coś takiego mogło mieć miejsce, jednak ciąg zdarzeń opisanych w Biblii zdaje się wskazywać na to, że Bóg zatroszczył się, aby właśnie do czegoś takiego nie doszło. W filmie natomiast brakuje sceny, w której Józef, idąc za słowem anioła wziąłby do siebie brzemienną Marię, chroniąc ją przed ewentualnym skandalem. Przejdźmy jednak wreszcie do pozytywów tej produkcji, jako że, mimo poważnych wątpliwości, uznajemy ją za dobrą. Za jedną z zalet tego filmu można zatem uznać zachowanie zgodnego z tradycją biblijną i przekazami historycznymi obrazu Heroda Wielkiego. Z jednej strony bowiem oddana jest temu władcy sprawiedliwość jako „królowi rzeczy” – temu, który z rozmachem godnym Salomona wznosi w Judei piękne i pożyteczne budowle (uświetnia też i przebudowuje II Świątynię), z drugiej strony pokazuje się tutaj jego okrucieństwo i bezwzględność wobec ludzi. Dlaczego jest to istotna zaleta w przedstawianiu tej historii? Otóż charakter i typowy sposób działania Heroda czynią tym bardziej zrozumiałą rzeź niewiniątek w Betlejem. Twórcy filmu, korzystając wiele z żydowskiego historyka Józefa Flawiusza, pokazali dość dobrze, co kierowało królem. Otóż Herod Wielki przez swoich poddanych uważany był właściwie za uzurpatora i praktycznie nie-Żyda. Był on ledwie „wżeniony” w dynastię Machabejską, a o związkach z rodem Dawida nawet nie było mowy. W dodatku znany był ze swego paranoicznego i krwiożerczego lęku przed utratą władzy. To wszystko jest pokazane w filmie, dzięki czemu widz będzie mógł łatwo zrozumieć, dlaczego Herod nie potrafił zignorować wieści o narodzinach w Betlejem króla żydowskiego z rodu Dawida. A jako że wiarygodność rzezi dzieci w Betlejem jest często kwestionowana, to przejrzyste ukazanie okoliczności tego zdarzenia w filmie jest pożyteczną rzeczą. Najważniejszą jednakże z zalet filmu jest to, że zdaje się być nakręcony z dobrymi intencjami. Prawdopodobnym celem jego twórców jest przybliżanie postaci Maryi, uhonorowanie jej i stawianie jako wzoru. Stąd mocno podkreślane są tu takie cechy głównej bohaterki jak oddanie Bogu, wielka wiara i zaufanie w Jego plany, odwaga, miłosierdzie, pracowitość, skromność, czystość czy pogodne usposobienie. Twórcy filmu podkreślają też rolę Marii w historii Zbawienia oraz trud, jako musiała ponieść, decydując się odpowiedzieć Bogu „Oto Ja służebnica Pańska, niech Mi się stanie według twego słowa!” (Łk 1, 38). Mocną stroną filmu jest też „rozsianie” w działaniach innych postaci nawiązań do dorosłych lat Jezusa (np. post ojca Marii na pustyni). Docenić też można przedstawianie cudów i rzeczy nadprzyrodzonych w sposób budujący wiarę, mocne ukazywanie walki duchowej oraz działania szatana w świecie, jasne rozgraniczanie dobra i zła oraz sług Boga, od tych którzy wybierają bunt przeciw Stwórcy. Podsumowując, jest to film, który ma za cel budować wiarę chrześcijańską i ma też taki potencjał mimo poważnych zastrzeżeń. Dlatego też polecamy tę produkcję, jednakże raczej osobom dorosłym, tym bardziej że jest w niej kilka scen, które mogą być dla dzieci zbyt drastyczne. Marzena Salwowska /.../
  10. Złowrogi

    Leave a Comment Będący ateistą, doktor psychiatrii James Martin przyjeżdża do jednego ze stanowych więzień( akcja filmu dzieje się w USA) by zbadać stan zdrowia osadzonego tam seryjnego mordercy. W czasie rozmowy z dr. Martinem ów przestępca deklaruje, iż w rzeczywistości przemawia przez niego demon, który opętał jego ciało. Początkowo Martin nie dowierza tym zapewnieniom, ale znajomość pewnych szczegółów z jego prywatnego życia, które padają z ust badanego przez niego człowieka, zaczynają chwiać tym sceptycyzmem. Na płaszczyźnie moralnej oraz światopoglądowej film pt. „Złowrogi” może być polecany, a to choćby z tego powodu, iż łączy w sobie poprawną teologię w zakresie prawd tyczących się istnienia szatana oraz jego sposobów szkodzenia ludziom z pewnego rodzaju umiarem w ukazywaniu szczegółów takiej aktywności: nie ma tu np. scen brutalności, seksu, obsceniczności oraz nagości. Co do niektórych innych aspektów owego filmu, którym warto się przyjrzeć zapraszam do obejrzenia poniżej linkowanego materiału, który ostatnio nagrałem na prowadzonym przez siebie kanale „Prawda i Konsekwencja: Poniżej podaję też linki pod którymi można m.in. zasięgnąć informacji, gdzie aktualnie można obejrzeć film pt. „Złowrogi”: https://rafaelfilm.pl/zlowrogi/ https://rafaelfilm.pl/zlowrogi/#lista-kin Mirosław Salwowski *** /.../