Leave a Comment Mianem „małpiego procesu” określa się sprawę sądową, która w 1925 r. przykuła uwagę światowej opinii publicznej. Wówczas to, w miasteczku Dayton w Tennessee, w USA odbyła się rozprawa wytoczona przez władze stanowe młodemu nauczycielowi John’owi T. Scopesowi. Scopes został wtedy oskarżony o złamanie obowiązującego w Tennesee prawa (tzw. „Butler Act”), które zakazywało nauczania w szkołach dotowanych przez stan teorii głoszących pochodzenie człowieka od istot niższych, tj. zwierząt. Obrony Scopesa podjął się Clarence Darryl, prawnik o ateistycznych przekonaniach. Stronę oskarżenia reprezentował William J. Bryan, znany polityk, trzykrotny kandydat na prezydenta Stanów Zjednoczonych, a zarazem gorliwy chrześcijanin. W ten sposób doszło więc nie tylko do sądu nad samym Scopesem, ale również do publicznego starcia na linii darwinizm – chrześcijaństwo.
Na kanwie „Małpiego procesu” do dziś buduje się obraz chrześcijan jako zacietrzewionych i agresywnych ignorantów. Do ukształtowania takiej mitologii „Małpiego proces” walnie przyczynił się hollywoodzki dramat pt. „Kto sieje wiatr”. Owa nakręcona przez Stanleya Kramera w 1960 r. produkcja (ze Spencerem Tracey w jednej z ról głównych) zaliczana jest do klasyki światowego filmu i po 30 latach doczekała się ponownej ekranizacji (tym razem z Kirkiem Douglasem w jednej z głównych ról). Choć film (vel oba filmy) jest dobrze zrobiony, wciągając widza w wir fabularnej opowieści, mało w nim jest historycznej rzetelności, a ilość wprowadzonych tam przeinaczeń każe mocno zastanowić się, czy nie mamy w jego wypadku do czynienia z ewidentnie antychrześcijańską propagandówką i fałszywką.
Zacznijmy jednak od tego co, w tym filmie zostało pokazane prawdziwie? Niestety prócz ukazaniu faktu, iż John T. Scopes nauczyciel w jednej ze szkół w Tenneese został w 1925 t. postawiony przed sądem za nauczanie swych podopiecznych teorii ewolucji, niewiele w owej produkcji znajdziemy prawdziwych informacji. Już sama postać oskarżonego, a także okoliczności postawienia przed sądem i sposób jego traktowania zostały w filmie przekłamane. W ekranowej wersji widzimy jak miejscowy pastor wraz z grupą wpływowych obywateli miasteczka wkracza na salę lekcyjną, w trakcie nauczania przez Scopesa teorii Darwina i przerywa mu lekcję. W rzeczywistości takie wydarzenie nie miało miejsca, a do samego procesu doszło na skutek prowokacji zwolenników ewolucjonizmu, którym zależało na doprowadzeniu w jego wyniku do obalenia prawa zakazującego nauczania darwinizmu. Sam John Scopes nie przesiedział w więzieniu ani chwili (w filmie widzimy zaś, jak patrząc z celi trafia go kamień rzucony przez jednego z protestujących przed celą chrześcijan). Poza tym oskarżony w „małpim procesie” był tak naprawdę trenerem futbolu i nauczycielem matematyki, który biologii uczył przez 2 tygodnie w zastępstwie.
W „Kto sieje wiatr” mieszkańcy Dayton zostali przedstawieni jako agresywny i nieżyczliwy tłum. Świadczy o tym, choćby wzmiankowana powyżej scena, w której z tłumu demonstrantów leci kamień uderzający Scopesa w głowę. Sam sposób przedstawienia tejże demonstracji sugeruje też, iż protestujący chrześcijanie byli gotowi zlinczować Scopesa. Inna scena filmu pokazuje, jak do Darrowa (obrońcy Scopesa) podchodzi jeden z mieszkańców, prosząc go, by wyniósł się z ich miasteczka. Tego rodzaju sceny, przy braku innych, które ukazywałyby życzliwość i dobroć mieszkańców Dayton, kształtują w widzu ich zdecydowanie negatywny wizerunek. Tymczasem to sam Clarence Darrow książce „The World Famous Court Trial” wspominał mieszkańców Dayton w następujący sposób:
„… byłem traktowany lepiej, milej i bardziej gościnnie niż wyobrażam sobie jak byłoby to w przypadku Północy”
Także liczni przybyli na proces reporterzy stwierdzali, iż obywatele tego miasteczka byli nadzwyczaj łagodni i życzliwi.
W jeszcze bardziej zakłamany i nieprawdziwy sposób film „Kto sieje wiatr” prezentuje postać Williama J. Bryana, oskarżyciela w „małpim procesie”. Pomijając już fakt, iż – w przeciwieństwie do ukazanego w owej produkcji – finału, Bryan nie umarł na sali sądowej w ataku czegoś co można by nazwać szałem, lecz w 5 dni po zakończeniu procesu, to niemal cała aktywność tego człowieka jest tu przeinaczona. W filmie więc Bryan pytany o to, czy czytał dzieło Darwina „ O powstawaniu gatunków” odpowiada, iż nigdy nie czytał i zamierza czytać „tych herezji”. Wedle twórców obrazu „Kto sieje wiatr” William J. Bryan miał też sprzeciwiać się powołaniu naukowców, jako ekspertów w procesie. Znacząca jest również scena, w której Bryan przepytując w sądzie narzeczoną oskarżonego. Jest on względem niej bardzo agresywny, wręcz krzycząc na tą niewiastę. I znów widać, że takie, a inne przedstawienie Williama Bryana miało wykreować go na ograniczonego, tępego i agresywnego ignoranta. Tymczasem faktem jest to, iż Bryan nie tylko czytał dzieło Darwina, ale znał jego treść wyśmienicie, co udowadniał często i obszernie cytując twórcę ewolucjonizmu w czasie procesu. Bryan nie tylko, że nie sprzeciwiał się udziałowi naukowców w procesie, ale sam wysuwał tenże wniosek. Co warto zauważyć Bryan nie był też absolutnym i fanatycznym przeciwnikiem teorii ewolucji. Jedynym co budziło u niego zdecydowany sprzeciw w wywodach Darwina, była teza o powstaniu człowieka ze zwierzęcia. Oskarżyciel w „małpim procesie” nie wykluczał jednak różnych form przeobrażeń w ramach niższych gatunków. Nieprawdziwa, z dwóch powodów, jest też wymowa sceny, w ktorej Bryan krzyczy w sądzie na narzeczoną Scopsa. Po pierwsze, nawet, gdyby Bryan miał takowy chamski i agresywny charakter, to i tak nie byłby go w stanie okazać w czasie procesu żadnej kobiecie, a to z tej prostej przyczyny, iż na sali sądowej nie zeznawała ani jedna niewiasta. Po drugie: oskarżyciel w „małpim procesie” miał opinię łagodnego i uprzejmego człowieka. Jeden z niezgadzających się z nim ekspertów w procesie tak charakteryzował jego charakter:
„Jako mówca, Bryan promieniował szczerością nacechowaną dobrym poczuciem humoru. Jako osoba był silnym, energicznym o ustalonych poglądach lecz dobrotliwym, życzliwym, szczodrym, miłym i czarującym. Okazywał godną pochwały tolerancję względem tych, którzy nie zgadzali się z nim. Bryan był największym amerykańskim oratorem w swym czasie i być może we wszystkich czasach”.
Rola łagodnego, rozsądnego i uprzejmego dżentelmena, przypadła jednak w filmie „Kto sieje wiatr”, nie Bryanowi, lecz Clarencowi Darrow. Zapiski sądowe „małpiego procesu” wydają się jednak temu przeczyć. Pokazują one bowiem, iż to Darrow był agresywny i chamski, co wyrażało się obrażaniu sędziego. Tym kto sprzeciwiał wystąpieniu na sali sądowej naukowców był też nie kto inny, jak Clarence Darrow. Obrońca oskarżonego nie chciał również, by naukowcy złożyli świadectwo w sądzie jako eksperci.
W ten sposób Stanley Cramer, reżyser tej produkcji, postawił całą historię „małpiego procesu” na opak. Niestety bijąca w oczy nierzetelność i kłamliwość jego filmu, nie dająca się tłumaczyć choćby i jego fabularną, a nie stricte dokumentalną naturą, została nagrodzona, a nie napiętnowana. Film „Kto sieje wiatr” został więc nominowany do Oscara, a obraz „małpiego procesu” jaki przedstawił pokutuje aż po dziś dzień. Można powiedzieć, iż produkcja ta, była – być może jeszcze nieśmiałą – zapowiedzią antychrześcijańskich oszustw i prowokacji przemysłu rozrywkowego, tj. „Ostatnie kuszenie Chrystusa” czy „Kod da Vinci”.
Mirosław Salwowski
/.../
Leave a Comment Komediowe spojrzenie na starożytność i historię opisaną w pierwszych księgach Pisma świętego. Zed i Oh, dwóch nieudaczników, będących członkami prymitywnego plemienia, zostaje zeń wypędzonych po tym, jak Zed kosztuje owocu z „drzewa poznania dobra i zła” (w filmie jest to zakaz ustanowiony przez władze plemienia, a nie przez Boga). Owa banicja okazuje się dla nich szansą na odkrycie nowego świata, o którym, żyjąc w ramach plemienia, nie mieli pojęcia. W ten sposób poznają więc takich bohaterów biblijnych opowieści jak Kain, Abel, Abraham, Izaak, będzie im także dane zamieszkać w słynnej Sodomie.
Na płaszczyźnie moralnej i światopoglądowej „Rok pierwszy” to dobry przykład filmu, którego nie należy oglądać, a tym bardziej polecać innym. Jest to bowiem połączenie steku plugawych i obrzydliwych dowcipów (nawiązujących zazwyczaj do rozpusty, homoseksualizmu, zoofilii, transwestytyzmu oraz spraw związanych z wydalaniem odchodów) z ośmieszaniem wielkich bohaterów Starego Testamentu, których Bóg dał nam za przykład wiary i oddania. Temu prymitywnemu, głupiemu i odrażającemu przekazowi towarzyszą jeszcze pretensjonalne w świetle powyższego, bo pozujące na mające wymiar „intelektualny” słowne wstawki i aluzje mające w widzach zasiewać wątpliwości wobec wiary w Boga oraz nieomylność i bezbłędność Pisma świętego. Istny gwóźdź do trumny tej produkcji stanowi charakterystyka jego głównych bohaterów (Zeda i Oha), których myśli i zainteresowania kręcą się wokół realizacji swych seksualnych pragnień i fantazji.
/.../
Leave a Comment Opowieść o jednym z epizodów życia irlandzkiego komunisty, Jamesa „Jimmy’ego” Glartona, który po latach spędzonych na emigracji w USA, w 1931 roku wraca do kraju, na rodzinną wieś. Tam pod wpływem namów miejscowej młodzieży, reaktywuje tzw. świetlicę ludową, gdzie obok nauki boksu, poezji, śpiewu i tradycyjnych tańców irlandzkich będą odbywać się też zabawy z udziałem jazzu i bardziej nowoczesnych, a pochodzących z USA, tańców towarzyskich. Fakt, iż w miejscowym klubie grana jest muzyka jazzowa oraz praktykowane są nowoczesne tańce, wzbudza niepokój oraz protesty miejscowego duchowieństwa katolickiego, a także przedstawicieli lokalnych władz.
Ken Loach, reżyser tego filmu, jest znany ze swych lewicowych tendencji oraz antykatolickich i antychrześcijańskich uprzedzeń. W omawianej produkcji jest to też widoczne bez żadnego wytężania wzorku i pilnego nadstawiania uszu. Ba, „Klub Jimmy’ego” przypomina toporną lewicową i prokomunistyczną agitkę, w której wszystko jest jest proste jak budowa cepa. A więc lewicowcy oraz komuniści są tu przedstawicielami postępu, wyzwolenia, szczęścia i radości, zaś prawicowcy oraz obrońcy tradycyjnej moralności chrześcijańskiej to nienawistnicy, okrutnicy, faryzeusze, a w najlepszym wypadku zacofani ignoranci. Wszystko zmierza w tym filmie w kierunku takich konkluzji i nawet, gdy jeden z przedstawicieli bardziej konserwatywnie nastawionych postaci tego filmu, ks. Sheridan, jest w pewnych momentach przedstawiany nieco bardziej sympatycznie, to wydaje się, że jest to robione po to by wybielać komunizm i komunistów (w jednej ze scen ks. Sheridan przyrównuje nawet bolszewików do pierwszych chrześcijan).
Podsumowując, „Klub Jimmy’ego” to kawałek nachalnej lewicowej, filokomunistycznej i niemoralnej propagandy.
/.../
Leave a Comment Serial fantasy w bardzo swobodny sposób nawiązujący do osławionych procesów osób oskarżonych o czary, które miały miejsce w miasteczku Salem, w stanie Massachusetts w roku 1692. Osią serialu jest romans kapitana Johna Oldena i czarownicy Mary Sibley. Ta dwójka bohaterów została w młodości rozdzielona, gdy John, na skutek intryg, wpływowych osób został wysłany na wojnę i zaginął na długie lata. Ciężarna i zdesperowana Mary poślubiła najbogatszego mieszkańca Salem, by zaś osiągnąć władzę i niezależność oddała swoją duszę diabłu, przypieczętowując pakt ofiarą z własnego dziecka. Nieoczekiwanie po latach do rodzinnego miasteczka powraca, jako weteran z mroczną przeszłością, John Olden. Sytuacja jaką zastaje po powrocie to Salem opanowane przez czarownice, które jednak trudno odróżnić od praworządnych obywateli miasteczka. Zadanie znalezienia prawdziwych czarownic bierze na siebie młody pastor Cotton Mather, wspierany przez Johna Oldena. Gdy jednak sytuacja zdaje się przerastać ich wysiłki, na scenę wkracza bardziej doświadczony „łowca czarownic”, ojciec młodego pastora, wielebny Increase Mather, który wierzy, że tylko jemu uda się powstrzymać dążące do odprawienia Wielkiego Rytuału czarownice.
Na płaszczyźnie moralnej i światopoglądowej serial ten trudno nazwać inaczej niż mianem wyraźnie złego i toksycznego. Owa produkcja skupia się bowiem na epatowaniu widzów scenami grozy, krwawej przemocy, seksu oraz okultyzmu. Przesadą byłoby co prawda powiedzieć, iż czarownice i słudzy diabła są tu prezentowani w jednoznacznie pozytywny sposób. Jednak, w sferze emocjonalnej sympatię wobec wiedźm, czarownic i czarowników może wywoływać użyta przez twórców serialu metoda polegająca na skontrastowaniu ich ze złymi i odrażającymi purytanami, a także to, iż niemało miejsca w fabule poświęcono na podkreślenie tych wątków, które budzą współczucie wobec owych ludzi – przykładowo Mary Sibley została tu wyraźnie pokazana, jako poważnie skrzywdzona przez purytanów ofiara nieszczęśliwej miłości, jednak podobnego zabiegu nie zastosowano wobec jej głównego wroga, czyli wielebnego Increase Mathera. Nie dość więc, że serial ten epatuje nas różnymi obrzydliwościami, to jeszcze żeruje na antychrześcijańskich uprzedzeniach i konstruuje fabułę akcji w sposób, w którym łatwiej kibicować wiedźmom i czarownicom niż tym, którzy zwalczają ich działalność.
Na koniec zaś, chyba nie od rzeczy, będzie dodać, iż muzykę do tego serialu, stworzył sam Marylin Manson, skrajnie antychrześcijański rockman, libertyn, bluźnierca i honorowy kapłan „Kościoła Szatana”. Jeśli intencją tej produkcji nie było wytwarzanie klimatu sympatii wobec okultyzmu i satanizmu z jednej strony, z drugiej zaś wrogości wobec chrześcijaństwa, oznaczałoby to, iż człowieka tego bardzo zawiodła w tym wypadku intuicja i zmysł. Jest to co prawda teoretycznie możliwe, ale bynajmniej całość tej produkcji, na to nie wskazuje.
/.../
Leave a Comment „Żywot Briana” to historia na pozór równoległa do życia Pana Jezusa Chrystusa. Główny bohater żyje i działa w tym samym czasie i miejscu co Jezus, spotyka te same postaci historyczne (Trzej Mędrcy, Piłat), zostaje uznany przez tłum za Mesjasza, w końcu ukrzyżowany.
I, gdyby twórcy filmu ograniczyli się do tej równoległości postaci, ale z zachowaniem wyraźnych granic, tak by ich odrębność i nietożsamość były oczywiste, „Żywot Briana” można by zaakceptować jako nieco sztubacką satyrę na zarówno Judeę I w. po Chrystusie, jak i dwudziestowieczną Anglię.
Niestety, wszelka równoległość w „Żywocie Briana” wydaje się tylko cienką przykrywką, która miała ochronić twórców przed zarzutami bluźnierstwa. Przy najlepszych chęciach trudno doszukać się w tej produkcji cienia szacunku wobec naszego Pana i Zbawcy. Aby nie być gołosłowną, z wszystkich szyderstw wymierzonych w filmie w Jego osobę wymienię tylko kilka:
– wyśmiewanie przypowieści Jezusa jako zmyślonych na poczekaniu bajek
– szydzenie z Jego cudów, między innymi nakarmienia głodnego tłumu na pustkowiu czy uzdrowień
– wyśmiewanie narodzin Chrystusa z dziewicy, tu twórcy filmu nie zawahali się czynić wyraźnych aluzji do powstałego w II wieku paszkwilu poganina Celsusa, który twierdził, że matką Jezusa miała być żydowska nierządnica a ojcem rzymski legionista
– naigrywanie się z misji Jezusa, z wyraźną sugestią, że mógł On być mesjaszem z przypadku , całe zaś chrześcijaństwo to wynik przeinaczania i niezrozumienia Jego słów przez ciemny tłum
Jeśli zaś szukać w „Żywocie Briana” pewnych zalet, to można je z pewnością znaleźć w bardziej współczesnej warstwie tego filmu. Mamy tu bowiem kilka dość zabawnych scen z działalności „postępowych” organizacji. Szukanie jednak paru drobnych monet w cuchnącym kanale pełnym nieczystości wydaje się dość kiepskim pomysłem na spędzenie wolnego czasu.
Marzena Salwowska
/.../
Leave a Comment Film opowiada o znanej nam przede wszystkim z kart Pisma świętego Marii Magdalenie, wiernej uczennicy Jezusa Chrystusa, uhonorowanej tym, iż jako jednej z pierwszych po swym zmartwychwstaniu ukazał się jej nasz Pan i Zbawca. Produkcja ta wychodząc jednak od tych faktów przechodzi do radykalnie feministycznej reinterpretacji Ewangelii i historii chrześcijaństwa. W omawianym filmie postawiona jest bowiem teza, jakoby to Maria Magdalena – w przeciwieństwie do św. Piotra i pozostałych uczniów Pana Jezusa – zrozumiała i przyswoiła sobie istotę nauczania Chrystusa i że to tak naprawdę jej została powierzona przez Zbawiciela misja szerzenia Ewangelii. Z tego zaś przesłania łatwo dojść do wniosku, iż historyczne i tradycyjne chrześcijaństwo wypaczyło nauczanie Chrystusa, a jego prawdziwa treść została przekazana przez Marię Magdalenę i niewielką liczbę jej zwolenniczek, które przez następne wieki kontynuowały powierzonę tej niewieście misję.
Oczywiście, nie trzeba być jakimś wielkim znawcą tematu, by dojrzeć w tym najnowszym filmie o Marii Magdalenie kontynuację bezbożnych i heretyckich twierdzeń zawartych choćby w słynnej powieści autorstwa Dana Browna pt. „Kod Leonarda va Vinci”. I w tej bowiem książce stawia się sprzeczną z Pismem świętym i Tradycją chrześcijańską tezę, jakoby to Marii Magdalenie Pan nasz Jezus Chrystus powierzył misję przewodzenia Kościołowi, a znane nam historycznie chrześcijaństwo ukryło ów „fakt”. Takie twierdzenia nie są zresztą chyba wielką nowością, gdyż bodajże już w pismach gnostyckich sugerowano podobnego rodzaju tezy. Film „Maria Magdalena” (z 2018 roku) jest więc kolejną z prób przekonania nas do tych feministycznych bezbożności i herezji.
Czy jednak oprócz wskazanych wyżej zafałszowań historii i Ewangelii można powiedzieć, iż w omawianym filmie są jakieś dobre rzeczy? Oczywiście, że tak. Mamy tu wszak wątki o konieczności przebaczenia swym wrogom i krzywdzicielom, a także o potrzebie gruntownej przemiany swego życia. Jednak tych wszystkich dobrych rzeczy możemy się dowiedzieć z wielu innych źródeł, a w kontekście wspominanego filmu pełnią one rolę raczej pożywnej przynęty, która ma nas złowić na haczyk przekręconej, pro-feministycznej pseudo-Ewangelii.
Oczywiście, wszystko to co zostało powyżej napisane, nie uwłacza rzeczywistej i prawdziwie istniejącej Marii Magdalenie, której należy się szacunek i honor za to, że była wierną uczennicą Pana Jezusa. Najpewniej dobrze rozumiała ona też nauczania Jego apostoła św. Pawła: „Kobieta niechaj słucha nauk w cichości, z całym poddaniem. Nauczać zaś kobiecie nie pozwalam ani też przewodzić nad mężem, lecz (chcę, by) trwała w cichości. Albowiem Adam został pierwszy ukształtowany, potem – Ewa. I nie Adam został zwiedziony, lecz zwiedziona kobieta popadła w przestępstwo” (1 Tm 2, 11 – 14).
Mirosław Salwowski
/.../
Leave a Comment Film nakręcony na podstawie komiksu autorstwa Dave’a Gibbonsa i Marka Millara. Agent służb specjalnych, Harry Hart ps. „Galahad”, decyduje się wciągnąć do ich szeregów Eggsy’ego Unwina, syna swego poległego przed laty przyjaciela. Jeden ze szpiegów pracujący dla tytułowej agencji Kingsman, mający pseudonim „Lancelot”, poległ bowiem podczas wykonywania swej misji i potrzebny jest ktoś, kto zastąpiłby go. Eggsy przyjmuje propozycję „Galahada”, gdyż chce wyrwać się z biednej i ocierającej się o patologię rodziny (jego matka po śmierci męża związała się z bijącym ją pijakiem). Młodzieniec wraz z innymi kandydatami na następcę „Lancelota” przechodzi, zaprogramowane przez instruktora o pseudonimie „Merlin”, wyczerpujące szkolenie, lecz zajmuje wśród kandydatów drugie miejsce (zaszczytu przyjęcia do agencji dostępuje zamiast niego jego koleżanka Roxy). Tymczasem, podejrzewany o snucie niecnych planów, miliarder Richmond Valentine przeprowadza zakrojoną na olbrzymią skalę, polegającą na rozdawaniu kart do telefonów komórkowych, akcję, za którą kryją się zbrodnicze zamiary. Przeciągnął on na swą stronę także szefa agencji, noszącego pseudonim „Artur”. Skoro wpływy przestępcy sięgają nawet kierownictwa tajnych służb, to chyba jednak bez Eggsy’ego sobie one nie poradzą…
Trzeba przyznać, iż biorąc pod uwagę walory moralne, film ten ma jeden bardzo silny punkt – jest nim krytyka fałszywej, demonicznej „ekologii”, która świat przyrody stawia ponad człowieka. Valentine bowiem tak zaprojektował rozdawane karty, aby w wyznaczonym przezeń momencie wysłały one impuls, który miał sprawić, iż ludzie znajdujący się w zasięgu jego działania straciliby wszelkie zahamowania, dostaliby szału i mordowaliby się nawzajem. W ten sposób cała ludzkość (prócz wybrańców Valentine’a) miała powybijać się własnymi rękami, spełniając tym samym chore marzenie miliardera o uwolnieniu Ziemi od niszczących ją „pasożytów”. Trudno nie dostrzec, iż czarny charakter tego filmu prezentuje myślenie niewiele różniące się od, prezentowanych przez niektóre nurty współczesnej skrajnej lewicy, idei, które znajdują niejednokrotnie poparcie właśnie u możnych tego świata. Aby nie być gołosłownym przytoczę tu przykład małżeństwa Gatesów, które, w trosce o walkę z przeludnieniem i emisją dwutlenku węgla do atmosfery, wyraziło poparcie dla chińskiej „polityki jednego dziecka” (oznaczającej przymusowe zabijanie nienarodzonych dzieci rodzin, które doczekały się większej ilości potomstwa!). Pani Melinda Gates 11 lipca 2012 r. zorganizowała konferencję eugeniczną, na której promowała aborcję jako środek zapobiegania „nadmiarowi ludności”, także jej mąż Bill entuzjastycznie wypowiadał się o możliwości ograniczenia liczby ludzi przez stosowanie odpowiedniej „opieki reprodukcyjnej”. Podobne spotkanie z udziałem multimiliarderów odbyło się w 2009 r. w Nowym Jorku, a wzięli w nim udział tacy finansowi potentaci jak David Rockefeller, Ted Turner, Oprah Winfrey, Warren Buffet, Michael Bloomberg czy też „niezawodny” George Soros, który na proceder zabijania nienarodzonych dzieci wykłada bajońskie sumy (na przykład, jak donosi Media Research Center, w 2017 r. w celu wsparcia proaborcyjnych organizacji wydał 246 684 217 USD). W 2012 r. w tym samym miesiącu, w którym odbywała się rzeczona konferencja, ekologiczna organizacja Greenpeace w hiszpańskim mieście León zaatakowała uczestników marszu w obronie życia, plując na nich, wulgarnie wyzywając i krzycząc: „Niech żyje aborcja!” oraz „Jesteśmy za śmiercią!”. Legalność aborcji jest też punktem programu lwiej części „zielonych” partii politycznych, deklarujących jednocześnie chęć ochrony środowiska naturalnego. Oczywiście prawdziwa ekologia, wyrażająca się w rozumnym, a nie rabunkowym, korzystaniu z zasobów tego świata oraz w dbałości o faunę i florę, nie tylko nie jest sprzeczna z wiarą, ale stanowi element postawy dobrego chrześcijanina (przykładem są tu choćby działania św. Franciszka z Asyżu). Sęk w tym, że powyższe, oparte na zachwianym systemie wartości, postulaty z prawdziwą ekologią mają tyle wspólnego co kamień węgielny z węglem kamiennym.
Wracając więc po tej dość długiej, lecz moim zdaniem potrzebnej, dygresji do treści recenzowanego filmu trzeba zatem stwierdzić, iż fakt, że bohaterowie „Kingsmana” bronią rodzaj ludzki przed ubranym w szaty humanisty szaleńcem i otwarcie nazywają go zbrodniarzem, sprzyja wyrobieniu u widza właściwego stosunku do doktryn, które w świecie cenią wszystkie elementy prócz stworzonego na Boży obraz i podobieństwo człowieka. Docenione tu też zostały takie wartości jak przyjaźń, odwaga, gotowość do walki o słuszną sprawę, miłość do matki oraz etos dobrego mentora, jakim dla Eggsy’ego okazał się „Galahad”, który wyciągnął młodzieńca z londyńskiego półświatka i skierował na drogę służby ojczyźnie.
Na tym należy zakończyć pochwały pod adresem tego obrazu, bo powyższe dobre elementy zostały tutaj (zwłaszcza w ostatnim etapie opowieści) wymieszane z mnogością rzeczy wątpliwych lub wprost odpychających.
Po pierwsze – szokujące jest zakończenie filmu. Uważny czytelnik zauważył już być może, że pseudonimy agentów nawiązują do bohaterów legendy o królu Arturze i rycerzach Okrągłego Stołu. Ostatnie sceny także konstrukcyjnie nawiązują do opowiadań o dzielnych rycerzach uwalniających więzione w wieżach księżniczki, które później zostawały ich żonami, stanowią jednak żałosną tych historii karykaturę. Po, odniesionym wspólnie z „Merlinem” i Roxy, zwycięstwie na Valentinem Eggsy idzie bowiem do celi, więzionej przez zbrodniarza, szwedzkiej księżniczki Tilde, która z wdzięczności za oswobodzenie… dokonuje z nim pozamałżeńskiego, analnego współżycia, na temat którego padają obsceniczne żarty.
Po drugie – główny bohater zdobyte w trakcie szkolenia umiejętności (do których należało także opanowanie sztuk walki) wykorzystuje dla prywatnej zemsty. Zabiera do siebie matkę mającą już dość chamskiego, używającego wobec niej przemocy i często pijanego partnera (to można pochwalić), ale przy okazji spuszcza swemu ojczymowi i jego kompanom „łomot” ewidentnie wykraczający poza obronę konieczną.
Po trzecie – pozytywni bohaterowie używają kłamstwa dla „wyższych celów”. Kłamie „Galahad”, aby wyciągnąć z Valentine’a potrzebne informacje, kłamią Eggsy i „Merlin”, aby dostać się do siedziby wroga. Nikt tego nie piętnuje, przeciwnie widz ma to uznać za nieodzowne w pracy szpiega.
Po czwarte – znajduje się tu pewien poboczny, ale wyraźnie antychrześcijański wątek. Pierwszy próbny zamach Valentine przeprowadza w protestanckiej świątyni. Znajdujący się tam w celu przeszkodzenia mu „Galahad” mimowolnie wysłuchuje kazania pastora. Duchowny ten, potępiający w swym przemówieniu aborcję, sodomię, rozwody i broniący prawdziwości biblijnego opisu stworzenia świata przedstawiony jest jako fanatyczny, ogarnięty nienawiścią do „normalnych” ludzi obskurant, a w dodatku obsesyjny rasista i antysemita. Zresztą cała ta wspólnota jawi się jako banda ignorantów i chorych fundamentalistów, na których „oświecony” „Galahad” patrzy z nieukrywaną wyższością.
Po piąte – twórcy nie unikają wulgarnej mowy.
Po szóste – chociaż ilość przemocy plasuje się w tym filmie na średnim poziomie i nie jest ona przedstawiana w jakimś „tarantinowskim” stylu, to i tak sposób jej zobrazowania rodzi wiele zastrzeżeń. Jest on pokazana w całości w surrealistycznej i komediowej konwencji, która ma sprawić, iż widz śmieje się ze śmierci lub uszkodzeń ciał przeciwników głównego bohatera zamiast okazywać należną im powagę.
Dla podsumowania można użyć cytatu z piosenki Jakuba Sienkiewicza – „a miało być tak pięknie”. Mógł to być film o rycerskiej walce z próbą zrealizowania opartych na fałszywej doktrynie planów. Niestety sztorm niemoralności zatopił ten statek całkiem niedaleko od portu, do którego zmierzał.
Michał Jedynak
Ps. Zapraszamy do zapoznania się z artykułem poświęconym zagadnieniu obowiązywania absolutnych zasad moralnych w ramach działalności służb specjalnych:
http://salwowski.net/2016/07/14/moralnosc-a-praca-sluzb-specjalnych/
/.../
Leave a Comment Bohaterką „Złotego kompasu” jest żywiołowa 12-letnia Lyra, która żyje w świecie rządzonym przez elitarną radę -Magisterium, gdzie ludzkie dusze mieszkają w postaci nieodłącznego każdemu człowiekowi zwierzęcia, tzw. dajmona (dajmony dorosłych mają postać zwierzęcia najbardziej odpowiadającego osobowości danego człowieka, natomiast dajmony dzieci często zmieniają kształt). O Lyrze dowiadujemy się, że jest sierotą, będącą pod opieką wuja -lorda Asriela. Ponieważ jednak opiekun dziewczynki często podróżuje, Lyra wychowuje się w elitarnej szkole z internatem. Z tego miejsca nieoczekiwanie zabiera ją (za zgodą Magisterium) tajemnicza i bardzo wpływowa kobieta -pani Coulter. Dziewczynka przed opuszczeniem szkoły dostaje nieoczekiwany prezent od rektora szkoły – tytułowy złoty kompas. Przyrząd ten to w istocie jedyny ocalały „czytnik prawdy” – aletheiometr”.
„Złoty kompas” to niestety jeden z tych filmów skierowanych do dzieci i młodzieży, których oglądania nie da się polecić z czystym sumieniem nikomu, a już na pewno nie najmłodszej widowni. Obraz ten bowiem jest podręcznikowym wręcz przykładem produkcji, która, pod pretekstem fantastyki, stara się niszczyć w odbiorcach chrześcijański obraz świata i zastępować go charakterystyczną dla New Age mieszaniną pogaństwa i gnozy. Żeby nie być gołosłowną wymienię kilka najbardziej rzucających się w oczy przykładów zainfekowania filmu tego rodzaju elementami:
– charakterystyczna dla gnostycyzmu koncepcja wielości światów
– dajmony, czyli zwierzęta, w których zamieszkują ludzkie dusze, nasuwają skojarzenie ze zwierzętami totemicznymi pogan, które również charakteryzowała niezwykle silna więź z człowiekiem
– złoty pył, który jest tu obrazem grzechu pierworodnego, pokazany jako rzecz dobra, dająca poznanie i początek wolnej woli, skrywana tu przed ludźmi przez Magisterium
– tytułowy kompas, a właściwie „czytnik prawdy” daje się odczytać tylko wybranym, prawda jest więc dostępna jedynie dla oświeconych
– czarownice to istoty godne podziwu
Poza tymi lansowanymi elementami ideowymi odbiorca „Złotego kompasu” styka się z lekko tylko zakamuflowanym atakiem na tradycyjne chrześcijaństwo. Szczególnie widoczne jest to na przykładzie Magisterium, które kojarzyć się ma przede wszystkim z magisterium Kościoła katolickiego, ale może też być szerzej postrzegane jako tradycyjne chrześcijaństwo. Magisterium ukazane jest jako rada, która dąży do zniszczenia wszelkich przejawów wolnej myśli, ukrywając przed resztą istnienie złotego pyłu (grzechu, który otwiera możliwość gnozy – poznania), ponieważ ten daje ludziom wolność.
Inne niebezpieczeństwo filmu, na które, jak sądzę, warto zwrócić uwagę, to oswajanie dzieci z używaniem słowa „demon” (w postaci lekko tylko zmienionej) w pozytywnym kontekście. Nadto w filmie tym spotykamy się z niemoralnymi zachowaniami czy postawami, które nie spotykają się z żadną naganą:
– główna bohaterka często posługuje się kłamstwem dla osiągnięcia swoich celów, nadto jest świadomie krnąbrna i zdecydowana nie uznawać żadnych autorytetów
– Lyra jest owocem cudzołóstwa, a jej rodziców trudno uznać za odpowiedzialnych
– jedna z czarownic bez zażenowania mówi 12-letnie dziewczynce o swoim „wolnym związku” z pewnym Cyganem, w czasach, gdy był on jeszcze piękny i młody
Oczywiście, „Złoty kompas” prezentuje też pewne postawy godne pochwały, takie jak na przykład przyjaźń, sprzeciwianie się eksperymentom na ludziach,gotowość do narażania swojego życia dla ratowania innych czy wartość dobrze pojętego honoru. Jednak te dobre elementy wydają się raczej zasłoną dymną do przeprowadzania ataku na wartości jeszcze ważniejsze. Żywię więc nadzieję, że po zapoznaniu się z powyższymi obiekcjami wobec filmu, żaden rozsądny rodzic nie wybierze go dla swego dziecka, tym bardziej, że jego pociecha mogłaby w ten sposób zostać zachęcona do sięgnięcia po książkę, na podstawie której powstał „Złoty kompas”. Ta zaś opisane tu trucizny serwuje w postaci jeszcze nierozcieńczonej.
Marzena Salwowska
/.../
3 komentarze Film ten opowiada o grupce ocalałych z wypadku lotniczego robotników naftowych, którzy pod faktycznym przywództwem Ottwaya próbują przetrwać na odludziach Alaski. Okazuje się to jednak ekstremalnie trudne, gdyż oprócz 20-stoponiowego mrozu, zaczynają ich atakować hordy wilków, co rusz zabijając jednego z współtowarzyszy.
To krótki zarys fabuły tego obrazu. A jak wygląda moralna i światopoglądowa jego płaszczyzna. Niestety – mimo, że w filmie tym są obecne takie dobre rzeczy jak poświęcenie i pomoc bliźnim – są tu też w mocny sposób zawarte bluźnierstwa i złorzeczenia kierowane w stronę Boga, deklaracje ateizmu oraz wulgarna mowa. Poza tym wydaje się, iż pobłażliwie jest tu traktowany grzech korzystania z usług prostytutek (słuchamy wszak obscenicznych wywodów na ów temat i nikt owych nie napomina, nie karci ani nawet delikatnie nie krytykuje). Jest to też film dość smutny, by nie powiedzieć dołujący – zasugerowane w nim zostaje, iż żadnemu z rozbitków nie udaje się ostatecznie przeżyć, a morałem jaki można wyciągnąć z tej opowieści jest to, że jako ludzie jesteśmy zdani na samych siebie i żaden Bóg nie przyjdzie nam z pomocą w trudnej sytuacji.
Reasumując: „Przetrwanie” to film z silnymi elementami bluźnierczymi, ateistycznymi, wulgarnymi oraz pesymistyczny w swym wyrazie.
Mirosław Salwowski
/.../
5 komentarzy Jest rok 2029. Na stacji kosmicznej Oberon przeprowadzane są eksperymenty naukowe na szympansach, w ramach których uczy się je np. sterować pojazdami kosmicznymi. Kiedy pewnego dnia bezpieczeństwu stacji zagraża burza kosmiczna, w kapsule, która ma zbadać sytuację, aby nie narażać życia ludzi, wysłany zostaje wyjątkowo bystry szympans o imieniu Perykles. Kiedy małpa nie wraca, na jej ratunek wyrusza kapitan Leo Davidson. Statek kapitana wpada jednak w tunel czasoprzestrzenny i rozbija się na planecie rządzonej przez inteligentne małpy, gdzie ludzie traktowani są jak żywy inwentarz …
Oczywiście, jak w przypadku większości filmów z gatunku fantastyki naukowej, fabuły tego filmu lepiej nie brać zbyt poważnie. Nie warto skupiać się na nielogicznościach czy nieprawdopodobieństwie zdarzeń tu przedstawionych, ponieważ to co naprawdę istotne w tego rodzaju tworach ludzkiej wyobraźni to zapatrywania ich twórców na rzeczywistość, w której żyjemy, wyrażone prze wizje rzeczywistości alternatywnej. O ile bowiem, jak już pokazały liczne produkcje sci-fi, przewidywanie przyszłości kiepsko wychodzi ich twórcom, o tyle diagnozowanie kondycji współczesnego człowieka stało się ich specjalnością. Tak też jest w wypadku „Planety małp”. I gdyby jedynym przesłaniem tegoż filmu było to, że mamy dobrze traktować zwierzęta, szanując przyrodzoną im godność, to film można by uznać za sympatyczną opowiastkę. Niestety „Planeta małp” roi się od różnego rodzaju fałszywych doktryn i poglądów, typu:
– Ludzie i zwierzęta są sobie zasadniczo równi co do przyrodzonej godności, więc należą im się równe prawa.
– Małpy naczelne różnią się od nas w niewielki stopniu, po prostu miały mniej szczęścia w ewolucyjnym wyścigu.
– Człowiek nie ma prawa do panowania nad królestwem zwierząt.
– Nie zostaliśmy stworzeni na obraz i podobieństwo Boga; przeciwnie: każdy, tak ludzie jak i małpy, tworzy sobie bogów na własne podobieństwo.
– Religia to zestaw mitów potrzebnych do budowania cywilizacji.
Jakby tego było mało w filmie mamy jeszcze takie „kwiatki” jak nawiązanie do ponownego przyjścia Jezusa Chrystusa (tu powrócić ma małpa o imieniu Samos), oraz budowanie „romantycznego” napięcia pomiędzy człowiekiem (głównym bohaterem) i szympansicą Ari.
Chociażby więc przez wzgląd na wypaczanie w tymże filmie Bożego dzieła stworzenia, które zostało nam objawione w Księdze Rodzaju, oraz wyraźne degradowanie pozycji człowieka trudno uznać „Planetę małp” za obraz godny polecenia jako godziwą rozrywkę dla chrześcijańskich rodzin.
Marzena Salwowska
Wspieraj nas
/.../