Brak | Niewiele | Umiarkowanie | Dużo | Bardzo dużo | |
---|---|---|---|---|---|
Nieprzyzwoity język | |||||
Przemoc / Groza | |||||
Seks | |||||
Nagość / Nieskromność | |||||
Wątki antychrześcijańskie | |||||
Fałszywe doktryny |
Stary, złośliwy, zgryźliwy hazardzista, oszust, wulgarny pijak i cudzołożnik Vincent w skutek nieprzewidzianego zbiegu wydarzeń zostaje „niańką” dla Oliviera, 12-letniego ucznia jednej ze szkół katolickich, adoptowanego syna zapracowanej samotnej matki w średnim wieku. Przyznajmy, że taki koncept wydaje się dość dwuznaczny i niebezpieczny, jeśli chodzi o możliwe walory i wartości wychowawcze sytuacji polegającej na opiece sprawowanej przez tego rodzaju człowieka nad dorastającym chłopcem. W tym filmie okazuje się jednak, że wychodzi to na dobre tak dzieciakowi, jak i starszemu zgryźliwemu panu. Ba, ten drugi mimo swych licznych wad, zostaje mianowany „świętym”.
Wybierając się na ten film, mieliśmy silną nadzieję, iż damy radę ocenić go na „+1” (czyli „Dobry ale z bardzo poważnymi zastrzeżeniami„). Dostępne recenzje i opisy owej produkcji wydawały się wszak sugerować, iż będziemy mieli tu do czynienia z całkiem sympatyczną opowieścią o tym, jak nawet zachwaszczone licznymi wadami i grzechami ludzkie serca potrafią się zmieniać i otwierać na dobro. Niestety jednak zamiast tego otrzymaliśmy dwuznaczną i przewrotną opowieść której konkluzją jest to, iż na miano świętego zasługuje człowiek, który nie modli się do Boga, cudzołoży, upija się, uprawia hazard, kradnie, oszukuje, a z jego ust nieraz wychodzą plugawe, wulgarne wyrażenia.
Takie rozumienie świętości nie dziwi, gdy zważymy na dzisiejsze pomieszanie pojęć, jak również fakt, iż nawet w pewnych środowiskach katolickich widzi się tendencję do zaniżania niektórych z ważnych standardów i kanonów, które tradycyjnie uznawano za potrzebne do stwierdzenia, iż dana osoba rzeczywiście żyła świętym życiem. Wróćmy jednak do filmu „Mów mi Vincent”. Na czym polega promowane tam wypaczone i karykaturalne pojęcie świętości? Otóż, z ust 12-letniego Oliviera w chyba najbardziej podniosłej i wzruszającej scenie słyszymy, że „Święci to osoby, które stają się święte, wznosząc się ponad swoje wady” i że Vincent jest właśnie taką osobą pomimo swych licznych wad. Chłopiec wymienia też pewne dobre (w rzeczywistości lub jego mniemaniu) postawy starszego pana, takie jak: odważne uratowanie życia swych kolegów w czasie wojny w Wietnamie (gdzie Vincent walczył jak żołnierz); wieloletnia pomoc swej ciężko chorej i cierpiącej na amnezję żonie, dawanie swemu kotu znacznie lepszego jedzenia niż sobie czy też przyjęcie zadania opieki nad nim jako chłopcem.
Co jest nie tak w powyższych standardach, które Olivierowi pomogły ogłosić Vincenta świętym? Zacznijmy od rzeczy, które nawet w świetle samego filmu są naciągane. Otóż, Vincent zgodził się opiekować Olivierem w zamian za pieniądze, a nie po prostu ze szlachetnego porywu serca. Nie jest to samo w sobie złe, ale do świętości w takim postawieniu sprawy to jest jeszcze tu dość daleko. Odmawianie zaś sobie jako człowiekowi lepszego jedzenia, po to by kot mógł zajadać się smakołykami, nie jest znamieniem świętości, ale w najlepszym wypadku dziwactwem, jeśli nie wręcz nieprawością. Oczywiście, że zwierzęta trzeba szanować jako Boże stworzenia, ale traktowanie ich w ważnych aspektach jako równe czy wręcz lepsze od ludzi jest nadużyciem wynikłym z poważnego zaburzenia hierarchii wartości. Nie zapominajmy wszak, iż to w odniesieniu do ludzi Pan Jezus mówił: „jesteście ważniejsi niż wiele wróbli” (Łukasza 12: 7). Oznaką świętości, byłoby, gdyby Vincent odmawiał sobie lepszego jedzenia po to, by dać takowe głodnym dzieciom albo bezdomnym, a nie w celu dogadzania wydelikaconemu apetytowi swego kota. Z kolei wieloletnia pomoc ciężko chorej żonie owszem wzbudza podziw i może być traktowana jako przejaw świętego życia, jednak, gdy połączona jest ona z jednoczesnym zdradzeniem jej z prostytutką oraz wizytami w klubach ze striptizem, może sugerować, iż tak ważny element miłości małżeńskiej jakim jest wierność w sferze relacji intymnych, jest jakąś błahostką i mało istotnym szczegółem. Czy rzeczywiście można szczerze oraz gorliwie kochać swą żonę i regularnie ją zdradzać (jak to jest pokazane w tym filmie)?
Przejdźmy jednak do „clou” rozumienia świętości w owym obrazie. Choć użyte przez Oliveira sformułowanie: „Święty to ten, który wznosi się ponad swoje wady” dałoby się jeszcze z pewnym trudem poprawnie zrozumieć, to jednak cały kontekst filmowego życia Vincenta sprawia, iż trudno je w istocie tak interpretować. Vincent wszak jest tu pokazany jako człowiek, który łączy w swym życiu praktykowanie pewnych cnót w wyrazistym, długotrwałym, a czasami wręcz heroicznym stopniu, z wieloletnim trwaniem w śmiertelnych grzechach i okazjach do grzechu. Poza tym Vincent wydaje się nie mieć żadnej wyraźnej relacji z Bogiem – nie potrafi się modlić, nie widzimy by chodził do kościoła, nie czyta Pisma świętego, nie wspomina w swych rozmowach o Panu Jezusie, etc. Logiczny wniosek, który należy więc z tego wyciągnąć to stwierdzenie, iż można być „świętym rozpustnikiem”, „świętym oszustem” albo „świętym pijakiem”. Niektórzy przyzwyczajeni do popularnych, a rozpowszechnianych w pewnych kręgach kościelnych maksym typu: „Świętość nie oznacza doskonałości” albo „Świętość nie oznacza bezgrzeszności” (które same w sobie są poprawne, ale bez szerszej interpretacji łatwo mogą być rozumiane w błędny sposób) być może będą skłonni przytaknąć takiej definicji świętego życia.
Czy coś takiego mieści się jednak w biblijnie i tradycyjnie katolickim pojmowaniu świętości? Zacznijmy od tego, że nie może być prawdziwie świętego życia bez żywej wiary w Boga. To Stwórca wszak jest inspiratorem i dawcą świętości, tak więc pojęcie świętego życia bez wiary w Boga, modlenia się Doń, karmienia się Jego Słowem jest de facto pelagiańsko-ateistyczną karykaturą świętości. Po prostu nie ma świętości bez Boga, Jego łaski i proszenia Go, aby raczył mam udzielić tego daru. Świętość danego człowieka w swym końcowym celu nie ma bowiem zwracać uwagi na ową osobę, ale ma pokazywać i podkreślać wielkość łaski, chwały i potęgi Boga. Bez tego wszystkiego, możemy mieć co najwyżej do czynienia z próbą butnego dowodzenia komuś, iż można być „dobrym człowiekiem bez Boga„. Tyle jeśli chodzi o stricte „religijny” wymiar świętości. Przejdźmy teraz do jego moralnej płaszczyzny. Otóż, w biblijnym języku „świętość” oznacza „bycie oddzielonym” (z hebrajskiego „qodesz” czyli „oddzielony”). W Piśmie świętym tak Starego i Nowego Testamentu wezwanie do świętego życia oznaczało nakaz mentalnego odseparowania się sług prawdziwego Boga od grzesznych i niebezpiecznych zwyczajów, wierzeń, praktyk i rozrywek otaczającego ich pogańskiego świata. Bycie świętym znaczyło więc prowadzenie życia w sposób bardzo wyraźny różniący się od pogan. Owszem, w Nowym Testamencie Apostołowie nieraz zwracają się do ogółu chrześcijan per „święci”, ale w takich wypadkach oznacza to raczej podkreślenie ich powołania do świętego życia aniżeli stwierdzenie, iż wszyscy chrześcijanie już prowadzą święte życie. Kiedy zaś przyjrzyjmy się temu, jakiego rodzaju osoby w historii Kościoła były czczone i szanowane jako święci, tym bardziej ujrzymy błędność łączenia świętości z jednoczesnym trwaniem w poważnych nieprawościach (bądź okazjach do takowych). Owszem byli wśród nich ludzie, którzy prowadzili bardzo złe życie. Nie jest też powiedziane, by po swym nawróceniu osoby takie nie popełniały już żadnych choćby i nawet śmiertelnych grzechów. Tyle tylko, że w żywotach Świętych Pańskich tradycyjnie pojawia się jeden motyw – w wypadku, gdy miały one za sobą przeszłość pełną grzechu, wad i nieprawości, po momencie lub okresie, w którym w intensywny sposób zbliżały się one do Boga, wówczas „Bóg zbliżał się do nich” (por. Jk 4: 8) ze swą cudowną łaską i odmieniał ich życie w tak radykalny sposób, iż nie było już w nim miejsca na dobrowolne przywiązanie choćby nawet i „tylko” do powszednich grzechów. Święte życie jest więc m.in. radykalną nienawiścią grzechu i wytrwałą walką z nim w myśl zasady: „Lepiej umrzeć niż zgrzeszyć„, a nie dziwnym balansowaniem pomiędzy trwaniem w poważnych grzechach z jednej strony, a czynieniem mniejszego bądź większego dobra z drugiej. Tytułem jednego z tysięcy przykładów takiej gruntownej zmiany życia podajmy choćby dzieje św. Włodzimierza, jednego z władców Rusi. Człowiek ten, gdy był poganinem, prowadził skrajnie rozwiązłe i okrutne życie – na cześć bożków składał krwawe ofiary z ludzi, zgwałcił własną szwagierkę, miał kilka żon i 800 nałożnic. Gdy jednak przyjął do swego życia wspaniałą i zdolną przemieniać serca łaskę Jezusa Chrystusa, Włodzimierz oddalił wszystkie swe nałożnice, porzucił dawne żony, zniszczył wszystkie wizerunki pogańskich bałwanów oraz świątynię, którą wcześniej sam wybudował na cześć owych demonów, przeznaczył ogromne sumy pieniędzy na pomoc biednym, chorym i bezdomnym, zaś swemu otoczeniu wykładał zalety wiary w Jezusa i Ewangelię. Oto jeden ze wspaniałych pomników tego na czym polega prawdziwa świętość. Choć nie można powiedzieć, by świętość oznaczała absolutną bezgrzeszność, to jednak jej istotnym rysem jest dążenie, by w praktyce realizować Boże polecenia: „Bądźcie więc wy doskonali, jak doskonały jest Ojciec wasz niebieski” (Mt 5: 48); „abyście byli nienaganni, w niczym nie wykazując braków” (Jk 1: 4).
Wskazane wyżej przekręcenie biblijnego i tradycyjnie katolickiego pojęcia świętości jest więc głównym zarzutem, jaki mamy wobec filmu pt. „Mów mi Vincent”. Oczywiście ma on też swe mocne punkty (np. wskazuje na nieszczęścia płynące z rozpadu rodziny czy też jak to już zostało wyżej zasygnalizowane pokazuje wspaniałomyślność, odwagę, współczucie i wrażliwość). Niestety jednak fakt, iż konkluzja owej produkcji prowadzi do promowania bardzo dwuznacznej i wątpliwej wizji świętości, z pewnym żalem, ale nie pozwala nam na wystawienie choćby najniższej z pozytywnych, a przyjętych na naszym portalu ocen. A w poszukiwaniu wzorców świętości radzimy sięgnąć po Pismo święte lub żywot któregoś z licznych Świętych Pańskich.
31 października 2017 17:37