11 komentarzy Jedna z pierwszych i najbardziej znaczących produkcji Hollywood w dziejach jego niestrudzonej, trwającej już z górą dwie dekady, walki ze zjawiskiem „homofobii”.
Film przedstawia historię Andrew Becketta, młodego, ambitnego, bardzo obiecującego prawnika, który zamiast spodziewanego awansu na wspólnika w firmie prawniczej, w której jest zatrudniony, niespodziewanie otrzymuje wypowiedzenie. Oficjalnym powodem zwolnienia jest rzekome zaniedbywanie obowiązków przez Andrew, jednakże bohater filmu słusznie przypuszcza, że prawdziwym powodem jest to, że w firmie odkryto jego nieuleczalną, zaraźliwą chorobę (AIDS). Andrew nie mogąc pogodzić się z takim potraktowaniem wytacza swojej byłej kancelarii prawną batalię. Jako adwokata angażuje Joe Millera, zdeklarowanego przeciwnika „gejów”, więc, jak czytelnik zapewne już się domyśla, w filmie nie zabraknie również wątku „nawrócenia” z „homofobii”.
Ocena filmu w świetle tego, co o praktykowaniu sodomii mówi nieomylne i niezmienne Słowo Boże, musi być oczywiście jednoznacznie negatywna. Film nie tylko prezentuje sodomię jako równoprawny dla zgodnego z naturą sposób życia, ale zachęca ludzi uwikłanych w ten grzech do walki na każdym polu o swoje „prawa”, rozumiane jako daleko idącą swobodę obnoszenia się ze swoim zboczeniem. Film również odznacza się daleko idącą arogancją wobec tak zwanych „homofobów”, zakładając, że niechęć wobec sodomii może wynikać jedynie z ignorancji. Takie bowiem stanowisko, które zakłada, że poglądy oponenta nie mogą wynikać z wiedzy i przemyśleń na dany temat, chyba trudno określić innym słowem.
Gwoli sprawiedliwości, należy zauważyć, że film ten, udziela też pewnej istotnej moralnie lekcji. Chodzi tu o napiętnowanie hipokryzji i niesprawiedliwości, które to pokazane są na przykładzie postawy przełożonych Andrew. Ci bowiem jako podstaw do zwolnienia bardzo dobrego i oddanego kancelarii pracownika używają nieprawdziwego i krzywdzącego argumentu jakoby zaniedbywał on swoje obowiązki. Niezamierzoną zaletą filmu jest też to, że mimochodem prezentuje on prawdę o typowym dla „gejów” stylu życia. Otóż na sali sądowej wychodzą pewne szczegóły z życia głównego bohatera, który, mimo że jest w „stałym związku” ma przygodne kontakty seksualne z innymi mężczyznami (nawet w miejscu publicznym). Taki jest właśnie, o czym rzadko się mówi, typowy model „gejowskiej monogamii” Nieliczne zaś wyjątki tylko potwierdzają regułę.
Nie będzie więc chyba dla nikogo zaskoczeniem, że ów obraz, wspierający praktykowanie przez tak zwanych „gejów”ohydnego grzechu sodomii i wymuszanie na reszcie społeczeństwa akceptacji dla tegoż, został opatrzony negatywną notą.
Marzena Salwowska
/.../
6 komentarzy Hollywódzka laurka na cześć Harveya Milka, pierwszego w dziejach USA polityka, który otwarcie przyznawał się do swego homoseksualnego stylu życia. W filmie widzimy, jak człowiek ten po swych 40-tych urodzinach zaczyna się angażować w walkę na rzecz moralnego i prawnego uznania sodomii. Milk w końcu zostaje wybrany do Rady Miejskiej San Francisco, gdzie również zajmuje się wspieraniem postulatów wojujących homoseksualistów i lesbijek. Dzięki temu, iż człowiek ten został zastrzelony przez innego członka Rady Miejskiej – Dana White – po swej śmierci został wykreowany na „męczennika” ruchów LGBT.
Już powyższe w jasny sposób pokazuje moralny i światopoglądowy charakter tego filmu, którym jest gorliwe wsparcie dla homoseksualnej obrzydliwości. Do tego dochodzą jeszcze pewne antychrześcijańskie wypowiedzi tam zawarte.
„Obywatel Milk” to zatem typowa politycznie poprawna, pro-gejowska i antychrześcijańska filmowa agitka ukazująca w glorii chwały zdeprawowanego i obnoszącego się ze swym zboczeniem, homoseksualistę Harveya Milka. Filmu zatem nie polecamy, a co do jego głównego bohatera pozostaje mieć nadzieję, że w ostatnich tchnieniach swego życia, ów wyraził głęboką skruchę za swe nieprawości, unikając w ten sposób picia kielicha Bożego gniewu.
Mirosław Salwowski
Wspieraj nas
/.../
Leave a Comment Wielowątkowa opowieść, której akcja toczy się 24 grudnia, czyli w dzień wigilijny. Mamy tu więc Melchiora „Mela Gibsona”, który wciela się w postać wulgarnego, rozpustnego i nie lubiącego dzieci „złego Mikołaja”. Patrzymy też na to, jak Szczepan (z zawodu policyjny negocjator) próbuje ratować w tym dniu swe małżeństwo i rodzinę przed całkowitym rozpadem. Widzimy Wladiego, zapracowanego młodego „yuppie”, który okazuje się skrywać przed swymi rodzicami pewną tajemnicę, oraz zdążającego do swej żony na święta Wojciecha (przypadkowo napotkana dziewczynka okaże się wnieść nowe kolory i światło do jego związku z żoną). Jest tu wreszcie Mikołaj, radiowy prezenter, snujący w ten wigilijny dzień opowieści o cudach i marzeniach, które mogą spełniać się w ten wyjątkowy czas. Tego dnia, spotyka on Doris, w której zakochuje się od „pierwszego spojrzenia”.
Na płaszczyźnie moralnej i światopoglądowej film ten mocno miesza ze sobą tak dobre, jak i złe albo przynajmniej bardzo wątpliwe rzeczy. Jeśli chodzi o pozytywne aspekty tej produkcji to można tu wymienić:
Nieprzychylnie pokazane cudzołóstwo. Melchior, człowiek, który uwodzi żonę Szczepana, jest tu ukazany w odstręczających barwach – jest nieodpowiedzialny, gburowaty i wulgarny. Taki sposób zobrazowania cudzołożnika w jakiś sposób może zaś przekładać się na odbiór dokonywanego przez niego złego czynu – tym bardziej, że nie pokazano tu żadnej innej postaci dokonującej zdrady małżeńskiej, która miałaby budzić sympatię widzów. Samo zaś cudzołóstwo jest jedną z poważnych przyczyn, dla którego małżeństwo Szczepana przeżywa niezwykle ostry kryzys.
Podkreślenie wagi rodzinnych więzi. Niemal za wszelką cenę próbujący ratować swą rodzinę Szczepan, osierocona dziewczynka, która wnosi ciepło w bezdzietne małżeństwo Wojciecha i Małgorzaty, miłość Mikołaja do jego kilkuletniego syna oraz radosna atmosfera rodzinnego spotkania – to wszystko uwypukla pozytywną rolę rodziny w naszym życiu i kulturze.
Niechęć do pornografii i prostytucji. Kiedy małoletni syn Mikołaja natrafia w Internecie na prawdopodobnie bliską pornografii reklamę usług prostytutek, ten natychmiast chce odciąć swój dom od „sieci”. Jest to dobry przykład dla chrześcijańskich domów, w których pragnie się chronić dzieci przed zalewem niemoralności.
Pokazanie, iż pozytywne moralne zmiany są możliwe. Melchior, najbardziej odstręczająca postać tego filmu, ostatecznie zmienia się na lepsze. Okazuje bowiem troskę i życzliwość chłopcu, który wcześniej ukradł mu telefon komórkowy, a także zasugerowane zostaje, iż weźmie on odpowiedzialność za dziecko, które spłodził jednej ze swych kochanek. Także małżeństwo i rodzina Szczepana ostatecznie zbliża się do siebie i przełamuje ostry kryzys, w którym była wcześniej pogrążona.
Niektóre pozytywne odniesienia do Pana Jezusa i chrześcijaństwa. Mamy tu takowe najczęściej w postaci tradycyjnych kolęd, w których wychwala się Chrystusa i wielką tajemnicę Wcielenia, która objawiła się w betlejemskiej grocie.
Niestety jednak „Listy do M.” niosą ze sobą też istotne wady, niebezpieczeństwa i dwuznaczności, których nie sposób zlekceważyć i pominąć. A są nimi:
Wsparcie dla sodomii (czyli homoseksualizmu). Tajemnicą, którą Wladi skrywa przed swymi rodzicami jest jego homoseksualny związek. W końcu, niejako przymuszony okolicznościami, przyprowadza on na wigilijną kolację swego partnera, wyjawiając przez to swym rodzicom swój sekret. Ów „coming out” jest zapewne jednym z wigilijnych „cudów” o których mówi swym słuchaczom Mikołaj.
Sympatia dla nierządu (czyli seksu przedmałżeńskiego). Chociaż cudzołóstwo, pornografia i prostytucja są pokazane bez cienia sympatii, w innym punkcie moralności seksualnej autorzy filmu okazują się promować bardzo libertyńskie podejście. Mikołaj oddaje się bowiem z Doris seksualnym uciechom na „pierwszej randce”, a pokazane jest to w kontekście ich wielkiej, romantycznej miłości „od pierwszego spojrzenia”.
Dwuznaczne pokazywanie kłamstwa. Bohaterowie tego filmu kilkukrotnie kłamią i najczęściej jest to pokazane bez negatywnego komentarza i kontekstu, a w jednym wypadku ów występek pomaga nawet ustrzec się kłopotów.
Bliskie profanacji użycie świętego imienia Jezus. Mimo wspomnianych pewnych delikatnie pro-chrześcijańskich akcentów tego filmu, jedna jego scena wydaje się być bliska bluźnierstwu. Otóż, w pewnym momencie Mikołaj mówi w radiu: „24 grudnia narodził się Jezus Chrystus, czyli Koziorożec„. Jest jednak całkowicie nieprzystojne zestawianie najświętszego imienia Jezus „poza którym nie ma zbawienia” (Dzieje Apostolskie 4, 12) i na które „zegnie się wszelkie kolano istot niebieskich i ziemskich i podziemnych” (Filipian 2, 9 – 10) z zabobonną i bezbożną astrologią.
/.../
Leave a Comment Film poświęcony jest losom pracującego w środowisku „trudnej młodzieży” księdza Adama, który z jednej strony stara się dość gorliwie i rzetelnie wypełniać swe obowiązki, z drugiej zaś zmaga się ze swymi homoseksualnymi tendencjami i skłonnościami. W pewnym momencie ksiądz Adam spotyka w swej duszpasterskiej posłudze dwóch młodych homoseksualistów (Łukasza i Adriana), co wywołuje w nim wielkie rozterki, które z kolei próbuje rozładowywać oddając się pijaństwu. Ostatecznie rzecz biorąc, główny bohater ulega swym zboczonym tendencjom i uprawia sodomię z jednym ze wspomnianych wyżej młodzieńców.
Na płaszczyźnie etycznej i światopoglądowej film ów należy określić jako zdecydowanie oraz wyraźnie zły, choćby z tego powodu, iż w szczegółach pokazuje obrzydliwe homoseksualne praktyki, nie piętnuje ich, ani nie krytykuje, a ponadto w żaden sposób nie podsuwa ani nie sugeruje recepty na pokonanie i powściągnięcie tendencji prowadzących do czynienia owej ohydy. Jak to już bowiem zostało wyżej powiedziane, finałem opowiedzianej tu historii jest to, iż ksiądz Adam oddaje się aktom sodomii – jeśli to ma być „Happy End”, to jest on iście szatański. Film ów jednak raczej nie został nakręcony w typowej dla Hollywood konwencji, w której fabuła ostatecznie zmierza do przekazania widzom pewnej dawki optymizmu i nadziei (nawet jeśli ów optymizm i nadzieja są pokazane na opak). Jak przystało na polską kinematografię, „W imię” jest raczej obrazem dołującym, pesymistycznym, po obejrzeniu którego wychodzi się smutniejszym, rozbitym i rozchwianym (a przynajmniej na płaszczyźnie emocjonalnej mocno wyczuwa się taki klimat). Ów pesymizm nie płynie tu jednak bynajmniej z tego, iż główny bohater zmierza do pogrążania się w jednym z wołających o pomstę do Nieba grzechów, ale jego źródłem jest to, że żyjąc w strukturze instytucji, która nie aprobuje jego seksualnych tendencji, nie może się nimi w sposób nieskrępowany cieszyć. Przesłanie tego filmu wydaje się jasne: „Religia, która uczy ludzi, że pewne ich erotyczne inklinacje są niewłaściwe i nie należy ich realizować, jest nieracjonalnym i okrutnym źródłem cierpienia i problemów dla takich osób”.
Można jednak powiedzieć, iż paradoksalnie rzecz biorąc, twórcy „W imię” pokazali rzeczywistą słabość i poważną niekonsekwencję w podejściu dużej części hierarchii kościelnej wobec homoseksualnych księży. W filmie widzimy bowiem, jak ksiądz Adam po tym, jak zaczyna być mocno podejrzewany, iż dopuszcza się aktów sodomii, zostaje po prostu przeniesiony przez swego biskupa do innej parafii. Niestety, jest „tajemnicą Poliszynela”, iż zazwyczaj tak w Kościele katolickim rozwiązuje się problem księży winnych różnego rodzaju skandali obyczajowych (i to też nie zawsze, gdyż najczęściej coś takiego jest czynione dopiero wówczas, gdy o wybrykach danego duchownego staje się głośniej). Czy coś takiego jest jednak dobrą i właściwą metodą? Nie, gdyż takie podejście przypomina raczej taktykę „public relations” aniżeli autentyczną troskę o dobro powierzonych dusz. Owszem, z punktu widzenia „public relations” przeniesienie niemoralnie prowadzącego się księdza na mniej reprezentatywną parafię jest słusznym posunięciem, gdyż ogranicza ryzyko wywołania publicznego skandalu, który szkodziłby wizerunkowi hierarchii kościelnej. Jednak, gdy weźmiemy pod uwagę dobro dusz powierzonych opiece niemoralnego księdza, to takie działania są raczej wydawaniem ich na rzeź – to bowiem, że np. dani wierni mieszkają na jakiejś zapadłej wiosce, a nie w dużym mieście, nie czyni ich godnymi tego, by oddawać pieczę nad ich duszami zdeprawowanym duchownym.
Powyżej pokazana, obłudna taktyka postępowania z niemoralnymi księżmi odbiega bardzo daleko od ducha i litery przykładu, jaki (w odniesieniu do homoseksualnych duchownych) dał światu katolickiemu, papież św. Pius V, który w swej konstytucji „Horrendum illud scelus” nakazał, co następuje:
Żeby zaraza takiego poważnego przestępstwa nie mogła szerzyć się z większą śmiałością dzięki korzystaniu z bezkarności, która jest największym podżeganiem do grzechu, i żeby bardziej surowo karać duchownych, którzy są winni tego nikczemnego przestępstwa, a którzy nie boją się śmierci swoich dusz, zarządzamy, że powinni oni zostać przekazani srogości władzy świeckiej, która egzekwuje prawo cywilne. Dlatego też, chcąc kontynuować z większą surowością niż tą jaką wywieraliśmy od początku naszego pontyfikatu, ustalamy, żeby każdy kapłan lub członek duchowieństwa, świecki lub zakonny, który popełnia takie ohydne przestępstwo, na mocy obowiązującego prawa, został pozbawiony każdego przywileju kościelnego, każdego stanowiska, godności i przywilejów kościelnych, a zdegradowany przez kościelnego sędziego, niech natychmiast zostanie przekazany władzy świeckiej, by skazała go na śmierć, jak nakazuje prawo, jako słuszna kara dla świeckich, którzy zatopili się w tej otchłani„.
Ps. Spodobała Ci się ta recenzja? Przekaż nam choćby symboliczną darowiznę w wysokości 2 złotych. To mniej, niż kosztuje najtańszy z tygodników opinii, a nasze teksty możesz czytać bez żadnych limitów i ograniczeń.
Numer konta: 22 1140 2004 0000 3402 4023 1523, Mirosław Salwowski
/.../
Leave a Comment Bohaterką filmu jest zbliżająca się do 40-tki pielęgniarka z Madrytu, Manuela, która samotnie wychowuje syna Estebana. W 17 urodziny chłopaka matka i syn wybierają się na spektakl „Tramwaj zwany pożądaniem”, w którym główną rolę gra ich ulubiona aktorka -Huma Rojo. Tego dnia Manuela obiecuje również wyjawić Estebanowi tożsamość jego ojca. Po spektaklu chłopak, chcąc zdobyć autograf Humy, biegnie w deszczu za jej taksówką, zostaje potrącony przez inny samochód i ginie. Zrozpaczona matka porzuca pracę i dom, wyrusza do Barcelony, by tam, w mieście swojej burzliwej młodości, odnaleźć ojca chłopca, który żyje teraz pod imieniem Lola …
Najbardziej charakterystycznym elementem filmu „Wszystko o mojej matce” jest duże nagromadzenie postaci i wątków, które w normalnym społeczeństwie stanowią niewielki margines. Po obejrzeniu tego filmu może wydawać się, że żyjemy w świecie, w którym roi się od transwestytów, transseksualistów, czy biseksualnych prostytutek. Co ciekawe w filmie zdarzają się postaci heteroseksualnych kobiet, za to nie ma właściwie mężczyzn, którzy w pełni utożsamialiby się z własną płcią i nie wykazywali wyraźnych zaburzeń w sferze seksualnej. Film ten wydaje się zatem odzwierciedlać ideologię queer -tradycję intelektualną związaną ze środowiskiem LGBT, w świetle której kategoria płci powinna ulec dekonstrukcji, tak by uwolniona od wszelkiej unormowanej tożsamości płeć, była niejednorodna i zmienna. Każda ideologia potrzebuje zdolnego artysty, który z jej ciężkiej i szarej masy ukształtuje kolorowe i atrakcyjne dla szerszej publiczności formy. Myślę, że takim sztandarowym twórcą, jeśli chodzi o ideologię queer, jest właśnie reżyser i zarazem scenarzysta filmu „Wszystko o mojej matce”, Pedro Almodóvar. W jego obrazach nie chodzi już bowiem „tylko” o „prawa osób LGBT”, nie są to dzieła w stylu „grzecznych” amerykańskich produkcji, których przesłanie można by ująć: „Zobaczcie, jakim miłym, porządnym i wartościowym obywatelem jest ten uroczy bohater -gay. Wszystko jest z nim w porządku, on tylko kocha inaczej.” Nic z tych rzeczy. Almodóvar idzie krok dalej, pokazuje bowiem realistyczne sylwetki osób ze środowiska queer jako postaci wewnętrznie rozbitych, które niszczą życie sobie i innym. Są to zwykle osoby uzależnione od narkotyków i przygodnego seksu, niejednokrotnie prostytuujące się, wulgarne, pozbawione wszelkiego wstydu, nieodpowiedzialne i nieuczciwe. I takich właśnie bohaterów każe nam reżyser nie tylko tolerować, ale w pełni akceptować. W filmie „Wszystko o mojej matce” najbardziej charakterystycznymi tego przykładami są postaci dwóch mężczyzn. Pierwszy to Agrado – transwestyta, po licznych operacjach plastycznych, który pracuje jako prostytutka, jest emocjonalnym ekshibicjonistą, a jego definicja autentyczności to: „Jesteś tym bardziej autentyczny(a), im bardziej jesteś podobny(a) do wymarzonego wizerunku”. Druga z tych postaci to ojciec Estebana, były mąż Manueli, znany teraz pod imieniem Lola. Lola jest narkomanem, nosicielem HIV, sypia zarówno z mężczyznami jak i z kobietami (jest również ojcem dziecka młodej zakonnicy).
Oczywiście dla chrześcijańskiego widza promowanie takich postaw w kinie jest nie do przyjęcia. Również tu powinna znajdować swoje miejsce prawda, iż Bóg stworzył nas mężczyznami i kobietami, i że nawet w sferze ubioru są takie zachowania, które zdobią kobietę, a mężczyźnie przynoszą hańbę (i na odwrót).
Trzeba jednak, uczciwie zaznaczyć, że film ten nie jest całkowicie pozbawiony zalet. Główny jego atut to subtelne i głębokie ukazywanie cierpienia po stracie najbliższej osoby. Nie wszystkie też wzajemne relacje tu pokazane naznaczone są brudem, niektóre są naprawdę wartościowe, czego przykładem jest chociażby miłość matki i syna, opieka jaką roztacza Manuela nad siostrą Rosą, czy też jej przyjaźń z Agrado. Jednakże najważniejszą zaletą filmu, chociaż zapewne niezamierzoną, jest to jak wyraziście pokazuje on nieuniknioną i druzgocącą klęskę, jaką ponoszą osoby żyjące na sposób ideologii queer. I trudno, choć tak zapewne chcieliby wyznawcy tej i tym podobnych ideologii, zapisać tę klęskę na konto społecznej nietolerancji wobec osób LGBT, gdyż współczesna Hiszpania wydaje się krajem bardzo na nie otwartym. Klęska ta po części spowodowana jest zwykłymi konsekwencjami obranego stylu życia (tu: śmiertelna choroba weneryczna), po części zaś całkowitym rozpadem osobowości, który jest naturalnym skutkiem jej dekonstrukcji. To jednak zbyt mało, by film nadawał się do polecania. Szkodliwy może być zwłaszcza dla osób młodych, lub niezbyt dojrzałych. Rozumiem, że jego obejrzenie może zdarzyć się dojrzalszemu widzowi. I jeśli jest to widz o mocniejszym zdrowiu, to może połknięcie tej żaby bardzo mu nie zaszkodzi, po co jednak szukać pożywienia na bagnach, gdy są jeszcze zdrowe ryby w czystszych wodach.
Marzena Salwowska
/.../
Leave a Comment Opowieść o dwóch, żyjących ze sobą w stałym związku i prowadzących klub nocny „gejach” (Armandzie i Alberta). Val, syn Armanda, zamierza pobrać się z Barbarą, córką Kevina Keleeya, senatora o bardzo konserwatywnych i chrześcijańskich przekonaniach. Kiedy nieuchronnie zbliża się perspektywa poznania się rodzin obu zakochanych, Val obawiając się tego, jak na fakt, iż był wychowywany przez dwójkę homoseksualistów, zareagują konserwatywni rodzice jego narzeczonej, namawia swego tatę, by upozorował swój dom tak, by ten wyglądał na bogobojny i tradycyjny. Z domu Armanda mają więc zniknąć wszelkie oznaki libertynizmu, a więc np. frywolne dzieła sztuki, nieskromne i dziwaczne stroje, a także Albert. Ten ostatni nie chce jednak usuwać się całkowicie w cień i na dzień wizyty rodziców narzeczonej Vala przebiera się za kobietę i udaje żonę Armanda. Ostatecznie jednak, wychodzi na jaw, że Albert i Armand to żyjący ze sobą homoseksualiści.
Cała historia pokazana w omawianym filmie zasadza się na zestawieniu ze sobą dwóch kultur i mentalności. Z jednej strony mamy bowiem homoseksualny związek Armanda i Alberta uosabiający libertynizm oraz frywolność, czy też jakby powiedzieli niektórzy „kulturę otwartości oraz różnorodności”. Z drugiej zaś strony widzimy konserwatywnego senatora z jego żoną i córką, którzy są tu przedstawicielami tego co konserwatywne, tradycyjnie chrześcijańskie i bogobojne (albo jakby to nazwali inni: „purytańskie”, „zacofane”, „zaściankowe”). Akcja owego obrazu toczy się zaś tak, by pokazać widzom rzekomą wyższość reprezentowanej przez Armanda i Alberta mentalności nad tą reprezentowaną przez senatora Keleeya. Tradycyjne heteroseksualne małżeństwo i rodzina po prostu są tu przedstawione bardzo pokracznie w porównaniu z homoseksualnym związkiem – co w pewnym momencie przyznaje Barbara (córka Keleeyów) mówiąc, iż chciałaby aby jej rodzice byli tacy jak Albert i Armand.
Podsumowując zatem: „Klatka dla ptaków” to typowa pro-homoseksualna i politycznie poprawna propaganda, mająca przekonać widzów, że chrześcijanie to zacofani ignoranci, zaś wołającemu o pomstę do Boga grzechowi sodomii należy okazywać szacunek i uznanie. I jakby tego było mało reklama jest tu podana w gęstym sosie obscenicznych i sprośnych aluzji oraz dowcipów.
/.../