Leave a Comment Mianem „małpiego procesu” określa się sprawę sądową, która w 1925 r. przykuła uwagę światowej opinii publicznej. Wówczas to, w miasteczku Dayton w Tennessee, w USA odbyła się rozprawa wytoczona przez władze stanowe młodemu nauczycielowi John’owi T. Scopesowi. Scopes został wtedy oskarżony o złamanie obowiązującego w Tennesee prawa (tzw. „Butler Act”), które zakazywało nauczania w szkołach dotowanych przez stan teorii głoszących pochodzenie człowieka od istot niższych, tj. zwierząt. Obrony Scopesa podjął się Clarence Darryl, prawnik o ateistycznych przekonaniach. Stronę oskarżenia reprezentował William J. Bryan, znany polityk, trzykrotny kandydat na prezydenta Stanów Zjednoczonych, a zarazem gorliwy chrześcijanin. W ten sposób doszło więc nie tylko do sądu nad samym Scopesem, ale również do publicznego starcia na linii darwinizm – chrześcijaństwo.
Na kanwie „Małpiego procesu” do dziś buduje się obraz chrześcijan jako zacietrzewionych i agresywnych ignorantów. Do ukształtowania takiej mitologii „Małpiego proces” walnie przyczynił się hollywoodzki dramat pt. „Kto sieje wiatr”. Owa nakręcona przez Stanleya Kramera w 1960 r. produkcja (ze Spencerem Tracey w jednej z ról głównych) zaliczana jest do klasyki światowego filmu i po 30 latach doczekała się ponownej ekranizacji (tym razem z Kirkiem Douglasem w jednej z głównych ról). Choć film (vel oba filmy) jest dobrze zrobiony, wciągając widza w wir fabularnej opowieści, mało w nim jest historycznej rzetelności, a ilość wprowadzonych tam przeinaczeń każe mocno zastanowić się, czy nie mamy w jego wypadku do czynienia z ewidentnie antychrześcijańską propagandówką i fałszywką.
Zacznijmy jednak od tego co, w tym filmie zostało pokazane prawdziwie? Niestety prócz ukazaniu faktu, iż John T. Scopes nauczyciel w jednej ze szkół w Tenneese został w 1925 t. postawiony przed sądem za nauczanie swych podopiecznych teorii ewolucji, niewiele w owej produkcji znajdziemy prawdziwych informacji. Już sama postać oskarżonego, a także okoliczności postawienia przed sądem i sposób jego traktowania zostały w filmie przekłamane. W ekranowej wersji widzimy jak miejscowy pastor wraz z grupą wpływowych obywateli miasteczka wkracza na salę lekcyjną, w trakcie nauczania przez Scopesa teorii Darwina i przerywa mu lekcję. W rzeczywistości takie wydarzenie nie miało miejsca, a do samego procesu doszło na skutek prowokacji zwolenników ewolucjonizmu, którym zależało na doprowadzeniu w jego wyniku do obalenia prawa zakazującego nauczania darwinizmu. Sam John Scopes nie przesiedział w więzieniu ani chwili (w filmie widzimy zaś, jak patrząc z celi trafia go kamień rzucony przez jednego z protestujących przed celą chrześcijan). Poza tym oskarżony w „małpim procesie” był tak naprawdę trenerem futbolu i nauczycielem matematyki, który biologii uczył przez 2 tygodnie w zastępstwie.
W „Kto sieje wiatr” mieszkańcy Dayton zostali przedstawieni jako agresywny i nieżyczliwy tłum. Świadczy o tym, choćby wzmiankowana powyżej scena, w której z tłumu demonstrantów leci kamień uderzający Scopesa w głowę. Sam sposób przedstawienia tejże demonstracji sugeruje też, iż protestujący chrześcijanie byli gotowi zlinczować Scopesa. Inna scena filmu pokazuje, jak do Darrowa (obrońcy Scopesa) podchodzi jeden z mieszkańców, prosząc go, by wyniósł się z ich miasteczka. Tego rodzaju sceny, przy braku innych, które ukazywałyby życzliwość i dobroć mieszkańców Dayton, kształtują w widzu ich zdecydowanie negatywny wizerunek. Tymczasem to sam Clarence Darrow książce „The World Famous Court Trial” wspominał mieszkańców Dayton w następujący sposób:
„… byłem traktowany lepiej, milej i bardziej gościnnie niż wyobrażam sobie jak byłoby to w przypadku Północy”
Także liczni przybyli na proces reporterzy stwierdzali, iż obywatele tego miasteczka byli nadzwyczaj łagodni i życzliwi.
W jeszcze bardziej zakłamany i nieprawdziwy sposób film „Kto sieje wiatr” prezentuje postać Williama J. Bryana, oskarżyciela w „małpim procesie”. Pomijając już fakt, iż – w przeciwieństwie do ukazanego w owej produkcji – finału, Bryan nie umarł na sali sądowej w ataku czegoś co można by nazwać szałem, lecz w 5 dni po zakończeniu procesu, to niemal cała aktywność tego człowieka jest tu przeinaczona. W filmie więc Bryan pytany o to, czy czytał dzieło Darwina „ O powstawaniu gatunków” odpowiada, iż nigdy nie czytał i zamierza czytać „tych herezji”. Wedle twórców obrazu „Kto sieje wiatr” William J. Bryan miał też sprzeciwiać się powołaniu naukowców, jako ekspertów w procesie. Znacząca jest również scena, w której Bryan przepytując w sądzie narzeczoną oskarżonego. Jest on względem niej bardzo agresywny, wręcz krzycząc na tą niewiastę. I znów widać, że takie, a inne przedstawienie Williama Bryana miało wykreować go na ograniczonego, tępego i agresywnego ignoranta. Tymczasem faktem jest to, iż Bryan nie tylko czytał dzieło Darwina, ale znał jego treść wyśmienicie, co udowadniał często i obszernie cytując twórcę ewolucjonizmu w czasie procesu. Bryan nie tylko, że nie sprzeciwiał się udziałowi naukowców w procesie, ale sam wysuwał tenże wniosek. Co warto zauważyć Bryan nie był też absolutnym i fanatycznym przeciwnikiem teorii ewolucji. Jedynym co budziło u niego zdecydowany sprzeciw w wywodach Darwina, była teza o powstaniu człowieka ze zwierzęcia. Oskarżyciel w „małpim procesie” nie wykluczał jednak różnych form przeobrażeń w ramach niższych gatunków. Nieprawdziwa, z dwóch powodów, jest też wymowa sceny, w ktorej Bryan krzyczy w sądzie na narzeczoną Scopsa. Po pierwsze, nawet, gdyby Bryan miał takowy chamski i agresywny charakter, to i tak nie byłby go w stanie okazać w czasie procesu żadnej kobiecie, a to z tej prostej przyczyny, iż na sali sądowej nie zeznawała ani jedna niewiasta. Po drugie: oskarżyciel w „małpim procesie” miał opinię łagodnego i uprzejmego człowieka. Jeden z niezgadzających się z nim ekspertów w procesie tak charakteryzował jego charakter:
„Jako mówca, Bryan promieniował szczerością nacechowaną dobrym poczuciem humoru. Jako osoba był silnym, energicznym o ustalonych poglądach lecz dobrotliwym, życzliwym, szczodrym, miłym i czarującym. Okazywał godną pochwały tolerancję względem tych, którzy nie zgadzali się z nim. Bryan był największym amerykańskim oratorem w swym czasie i być może we wszystkich czasach”.
Rola łagodnego, rozsądnego i uprzejmego dżentelmena, przypadła jednak w filmie „Kto sieje wiatr”, nie Bryanowi, lecz Clarencowi Darrow. Zapiski sądowe „małpiego procesu” wydają się jednak temu przeczyć. Pokazują one bowiem, iż to Darrow był agresywny i chamski, co wyrażało się obrażaniu sędziego. Tym kto sprzeciwiał wystąpieniu na sali sądowej naukowców był też nie kto inny, jak Clarence Darrow. Obrońca oskarżonego nie chciał również, by naukowcy złożyli świadectwo w sądzie jako eksperci.
W ten sposób Stanley Cramer, reżyser tej produkcji, postawił całą historię „małpiego procesu” na opak. Niestety bijąca w oczy nierzetelność i kłamliwość jego filmu, nie dająca się tłumaczyć choćby i jego fabularną, a nie stricte dokumentalną naturą, została nagrodzona, a nie napiętnowana. Film „Kto sieje wiatr” został więc nominowany do Oscara, a obraz „małpiego procesu” jaki przedstawił pokutuje aż po dziś dzień. Można powiedzieć, iż produkcja ta, była – być może jeszcze nieśmiałą – zapowiedzią antychrześcijańskich oszustw i prowokacji przemysłu rozrywkowego, tj. „Ostatnie kuszenie Chrystusa” czy „Kod da Vinci”.
Mirosław Salwowski
/.../
Leave a Comment Państwo Verneuil to konserwatywni, przywiązani do tradycji i ojczyzny Francuzi z wyższej klasy średniej. Owocem ich wspólnego życia są cztery córki, które spodziewają się dobrze wydać za mąż. I rzeczywiście trzy starsze panny znajdują dobrze wykształconych, dbających o rodzinę, odpowiedzialnych mężczyzn. Zięciowie spełnialiby zapewne oczekiwania państwa Verneuil, gdyby nie to, że jeden z nich jest jest Arabem, drugi Żydem, a trzeci Chińczykiem. Jakby tego było mało najmłodsza z córek Claudea i Marie, w której pokładają resztki nadziei na „normalnego francuskiego zięcia” planuje ślub z czarnoskórym imigrantem …
Komedia ta zyskała na naszym portalu najniższą z możliwych ocen pozytywnych, czyli +1, trochę na zasadzie „na bezrybiu i rak ryba”. W mętnym i prawie pozbawionym życia zbiorniku europejskiej kinematografii trudno bowiem wyłowić coś naprawdę pożywnego. A film ten wbrew obawom, jakie może nasuwać choćby jego tytuł nie zawiera aż tak wielu niestrawnych elementów. Nie ma tu bluźnierstw czy szyderstw z wiary chrześcijańskiej (humor jest tu raczej życzliwy wobec chrześcijaństwa, momentami wskazuje na jego niezrozumienie, jednak nie na prostacką chęć „obśmiania”). Niewiele jest też (jak na dzisiejsze standardy) scen czy dialogów odnoszących się do lubieżności i rozpusty.
Niemniej komedia ta ma raczej farsowy charakter i mocno spłyca bardzo trudne, ważne i aktualne dziś problemy. Przyjrzyjmy się więc bliżej, co zostało tu tak uproszczone. Najpierw więc trzeba powiedzieć, że gdyby historia ta dotyczyła prawdziwych osób, to najistotniejszym z problemów w tej opowieści byłby ten, czy w ogóle należy wchodzić w związki małżeńskie z osobami innej religii. Jeśli chodzi o chrześcijan, to odpowiedź raczej jest tu na nie. Pismo święte bowiem w trosce o nasze dobro wyraźnie nam to odradza słowami : „Nie wprzęgajcie się nierówno w jarzmo z niewierzącymi. Bo cóż wspólnego ma prawość z bezprawiem? Albo jakaż jest wspólnota światła z ciemnością? Ponadto jakaż jest zgoda między Chrystusem a Belialem? Albo jakiż dział ma wierny z niewierzącym? I jakąż ugodę ma świątynia Boża z bożkami?” (2 Koryntian 6, 14–16). Dlaczego Słowo Boże odradza nam wprzęgać się w małżeńskie jarzmo, poucza nas nawet zwykła obserwacja takich związków. Wpływ współmałżonka jest bowiem bardzo silny, na tyle mocny, że jest w stanie zniwelować oddziaływanie kultury, wychowania czy otoczenia (zwłaszcza u niewiast, dla których naturalną rzeczą jest podążanie za mężem). Zachodzi tu więc duże ryzyko, że jeżeli ów niechrześcijański współmałżonek nie wyzbędzie się niechęci do świętej wiary, to albo skutecznie doprowadzi swojego chrześcijańskiego współmałżonka do jakiejś formy apostazji (zaparcia się wiary w Pana Jezusa), albo związek ten zamiast być naturalną jednością stanie się polem ciągłej wojny. Oczywiście może ktoś powiedzieć, że możliwa jest też sytuacja odwrotna, w której niewierząca osoba nawraca się do Jezusa Chrystusa, dzięki postawie osoby wierzącej. I to też będzie prawdą i historia zna takie chlubne przypadki, jednakże są to raczej wyjątki potwierdzające regułę.
Czy jednak w tym konkretnie filmie mamy do czynienia z małżeństwami „religijnie mieszanymi”? Wydaje się, że raczej nie. Zarówno bowiem córki jak i zięciowie państwa Verneuil są najwyraźniej zobojętniali w wierze, do której przyznają się już chyba tylko przez wzgląd na wychowanie. Trudno u nich dostrzec jakieś przejawy żywej wiary, różne religie, do których są przypisani, traktują już tylko jako swoje dziedzictwo kulturowe, z którego dowolnie mogą wybierać, co im pasuje, a co nie. Tradycja religijna, z której wyrastają, to już dla nich raczej tylko folklor. Tam więc, gdzie wiarę traktuje się jedynie jako folklor, nie może być poważnych starć czy małych religijnych wojen, bo trudno, żeby dwie osoby kłóciły się o to, co jest im zupełnie obojętne. Trudno więc mówić, że ów film naprawdę prezentuje problem małżeństw „religijnie mieszanych”.
Jeśli zaś chodzi bardziej ogólnie o kwestię wzajemnych stosunków pomiędzy osobami różnych religii w obrębie jednej rodziny, to pozostaje nam tylko wątek relacji państwa Verneuil z ich zięciami. Ponieważ ludzie ci zdecydowanie wyraźniej niż ich córki prezentują się jako katolicy i, jak się zdaje, prowadzą życie sakramentalne (panią Verneuil widzimy kilka razy podczas spowiedzi, oboje małżonkowie uczestniczą w Mszy św.), więc na ich przykładzie możemy już mówić o pewnych wadach i zaletach takich „religijnie mieszanych” rodzin. Tu więc jako przykład pozytywów, które mogą wynikać z tego rodzaju „układów” wymienić można sceny, gdzie zięciowie państwa Verneuil i ich wnuczęta niejako trochę współuczestniczą w ich życiu religijnym. Widzimy więc, jak ci mężczyźni są obecni na Mszy św. (z zapałem śpiewając chrześcijańskie pieśni), czy też jak ich dzieci mają okazję usłyszeć (ku pewnej konsternacji ojców) o tym, że Jezus Chrystus jest Synem Bożym. Na tym przykładzie można dostrzec, że „wżenienie się” w rodzinę z chrześcijańskimi tradycjami może oznaczać dla niechrześcijanina więcej okazji do poznania i przyjęcia Ewangelii. Na przykładzie filmu widać też niestety, że o ile dla niechrześcijanina może to być sytuacja korzystna, to dla strony chrześcijańskiej odwrotnie – różne „rodzinne okazje” mogą być dla niej sposobnością do grzechu, odstępstwa czy dwuznacznych zachowań. Przykładem tego może być scena, w której państwo Verneuil są obecni podczas obrzezania wnuka, choć dają oni pewien wyraz swojemu słusznemu przekonaniu, że powinien on być ochrzczony a nie obrzezany, to jednak dają się tu trochę wciągnąć w udawanie, by nie robić przykrości zięciowi i jego rodzinie.
Skoro więc film ten tak powierzchownie traktuje (liczne i poważne) problemy, jakie są udziałem małżeństw „religijnie mieszanych” pozostaje nam zwrócić uwagę na, chyba lepiej tu przedstawiony, inny problem ze sfery małżeńskiej, a więc na ewentualne trudności związane z odmienną rasą, pochodzeniem etnicznym, czy wyraźną kulturową odmiennością współmałżonków. I w tym aspekcie można wreszcie mówić o jakimś wyraźniejszym pozytywnym przesłaniu tego filmu. Pokazane jest tu bowiem, że takie różnice mogą być pewną naturalną przeszkodą na drodze do szczęśliwego, zgodnego małżeństwa i że nie należy wstydzić się i zapierać obaw, czy ukrywać argumentów przeciw takim związkom, jeżeli takie żywimy, gdyż takie obiekcje są na jakimś poziomie rzeczą naturalną i mają swoje logiczne podstawy. Niemniej tego rodzaju różnice nie powinny być przeszkodą na tyle poważną, by stać na drodze prawdziwej miłości, zwłaszcza jeśli współmałżonkowie mają jedność w Chrystusie. W filmie tym mamy więc napiętnowaną pewną hipokryzję państwa Verneuil, którzy najpierw modlą się i proszą Boga o zięcia katolika, a gdy takiego otrzymują (raczej tylko nominalnego katolika, o czym jednak nie wiedzą), to i tak są zdruzgotani, kiedy okazuje się on czarnym imigrantem.
Z pozytywów filmu możemy też wymienić to, że jest on ogólnie bardzo prorodzinny. Pokazuje bowiem dużo wzajemnej miłości rodzice – dzieci, dziadkowie – wnuki, a nawet ostatecznie teściowie -zięciowie. Rodzina jest tu pokazywana jako istotna wartość, w imię której warto zdobywać się na różne trudy i wyrzeczenia, rezygnować trochę ze swojego „ja”, przełamywać wzajemne uprzedzenia i wybaczać sobie nawzajem różne zranienia. Mamy tu nawet wątek, w którym młodzi decydują się zrezygnować ze swojego szczęścia, ponieważ nie chcą, aby przez to rozpadło się małżeństwo rodziców dziewczyny.
Z minusów natomiast poza wyżej opisanym powierzchownym potraktowaniem istotnego problemu „religijnie mieszanych” małżeństw wymienić należy:
Pokazywanie jako rzeczy naturalnej pożycia przedślubnego dwojga młodych.
Prezentowanie jako sympatycznej postaci młodego księdza, który wyraźnie niepoważnie traktuje swoje obowiązki (np. podczas słuchania spowiedzi przegląda strony internetowe).
Podejście twórców do religii, które zdaje się faworyzować poważną herezję głoszącą przekonanie o równorzędności różnych religii (chociaż takie stwierdzenie nigdzie tu otwarcie nie pada).
Ten ostatni punkt jest oczywiście najpoważniejszą skazą filmu.
Pomimo jednak niskiej wartości odżywczej tego dania bez entuzjazmu zamieszczamy je drobnym drukiem w menu jako przystawkę, nie stosowną jednak dla młodych czy słabych żołądków.
Marzena Salwowska
/.../
Leave a Comment Dwanaście członkiń Women’s Institute – lokalnej instytucji charytatywnej szuka nowych, skuteczniejszych sposobów zdobycia funduszy. Postanawiają wydać, jak co roku, kalendarz. Nie chcąc odchodzić od tradycyjnych zdjęć, gospodynie domowe nadają jednak przedsięwzięciu bardzo nie-tradycyjny aspekt, otóż pośród wypieków, przetworów i kompozycji kwiatowych występują panie … kompletnie nagie. Wieść o tym niecodziennym wydarzeniu podchwytują media, a kalendarz odnosi niespodziewany sukces, przynosząc pomysłodawczyniom tak potrzebne fundusze na działalność charytatywną.
Łatwo się chyba domyśleć, dlaczego ocena tego filmu na płaszczyźnie moralnej i światopoglądowej musi być z naszej strony jednoznacznie negatywna. Otóż tradycyjnie chrześcijańską zasadą jest to, iż „Dobry cel nie uświęca złych środków”. Jak uczy Katechizm Jana Pawła II: Błędna jest więc ocena moralności czynów ludzkich, biorąca pod uwagę tylko intencję, która ją inspiruje, lub okoliczności (środowisko, presja społeczna lub konieczność działania, itd.) stanowiące ich tło. Istnieją czyny, które z siebie i w sobie, niezależnie od okoliczności i intencji, są zawsze i bezwzględnie niedozwolone ze względu na ich przedmiot, jak bluźnierstwo i krzywoprzysięstwo, zabójstwo i cudzołóstwo. Niedopuszczalne jest czynienie zła, by wynikło z niego dobro (…). Dobra intencja (np. pomoc bliźniemu) nie czyni dobrym, ani słusznym zachowania, które samo w sobie jest nieuporządkowane (jak kłamstwo czy oszczerstwo). Cel nie uświęca środków (…). (tamże; n. n. 1753-1754, 1756).
Niestety zaś, przesłaniem obrazu „Dziewczyny z kalendarza” jest właśnie to, iż dobry (w tym wypadku charytatywny cel) czyni moralnie uprawnionym coś poważnie złego (tutaj: publiczne rozbieranie się w erotycznym kontekście). Jest to więc głęboko heretycki, bo usprawiedliwiający niemoralność film, przed którymi należy przestrzegać.
Mirosław Salwowski
/.../
Leave a Comment Opowieść o Carmine Crocco, dziewiętnastowiecznym przywódcy jednej z grup tzw. brygantów, czyli działających niegdyś we Włoszech, rozbójników. W tym jednak wypadku aktywność dowodzonych przez Crocco brygantów, obok bardziej kryminalnego wymiaru, ma też aspekt polityczny, gdyż ich napady i grabieże zbiegają się w czasie z walkami dążącego do zjednoczenia Włoch Garibaldiego, przez co i oni zostają też wciągnięci w ów konflikt. Omawiany film obok osobistych i nazwijmy to „romantycznych” perypetii samego Crocco, pokazuje nam też jego różne polityczne i ideowe rozterki, przed którym stanął, żyjąc i dowodząc brygantami w tych burzliwych dla Włoch czasach.
Na płaszczyźnie moralnej i światopoglądowej trudno jest ów film ocenić w zasadniczo pozytywny sposób. Owszem, widzimy w nim napiętnowanie i naganę różnych zjawisk, które na to zasługują, a więc np. uciskanie biednych przez bogatych, czy poczucie bezkarności różnych możnych, ale z drugiej strony recepta, którą w owym obrazie się sugeruje, wcale nie wydaje się lepsza od wskazanych wyżej chorób. Sympatia twórców tego filmu jest bowiem usadowiona wyraźnie po stronie zwolenników politycznego liberalizmu oraz Carmine Crocco, który przecież był nieposłusznym władzy rebeliantem, dokonującym wielu przestępstw oraz aktów prywatnej zemsty. Można też powiedzieć, że w produkcji tej da się również wyczuć pewne wątki feministyczne, gdyż obok dowartościowania słusznej idei równouprawnienia kobiet w dostępie do tych zawodów, gdzie rzeczywiście trudno wskazywać jakieś istotne argumenty przeciw (czyli profesji lekarza), widzimy tu też spaczoną wersję takowego równouprawnienia. Chodzi mi mianowicie o to, że kobiety będące członkami „brygantów” walczą z bronią w ręku, ramię w ramię z mężczyznami, tak że nieraz trudno jest wskazać jakieś zasadnicze różnice, jakie w czasie walk zbrojnych miałyby tu występować pomiędzy obiema płciami.
Do przesłania tego filmu można odnieść następującą przestrogę Pisma świętego: „Czym jest pożądanie eunucha, by dziewczynę pozbawić dziewictwa, tym jest przeprowadzanie sprawiedliwości przemocą” (Syr 20: 4). Nie chodzi tu oczywiście o potępienie wszelkiej przemocy, gdyż w innym miejscu tej samej księgi, jest napisane, że Bóg jest tym, który „namaścił królów na mścicieli” (tamże: 48: 8). Rzecz jednak w tym, że działające na własną rękę jednostki nie są uprawnione do używania przemocy, by ukarać jakichś złoczyńców. Tę zasadę łamał Carmine Crocco i dlatego powinien być za to ganiony, a nie stawiany przez przemysł filmowy na piedestale jako romantyczny bohater.
Mirosław Salwowski
/.../
Leave a Comment Komediowe spojrzenie na starożytność i historię opisaną w pierwszych księgach Pisma świętego. Zed i Oh, dwóch nieudaczników, będących członkami prymitywnego plemienia, zostaje zeń wypędzonych po tym, jak Zed kosztuje owocu z „drzewa poznania dobra i zła” (w filmie jest to zakaz ustanowiony przez władze plemienia, a nie przez Boga). Owa banicja okazuje się dla nich szansą na odkrycie nowego świata, o którym, żyjąc w ramach plemienia, nie mieli pojęcia. W ten sposób poznają więc takich bohaterów biblijnych opowieści jak Kain, Abel, Abraham, Izaak, będzie im także dane zamieszkać w słynnej Sodomie.
Na płaszczyźnie moralnej i światopoglądowej „Rok pierwszy” to dobry przykład filmu, którego nie należy oglądać, a tym bardziej polecać innym. Jest to bowiem połączenie steku plugawych i obrzydliwych dowcipów (nawiązujących zazwyczaj do rozpusty, homoseksualizmu, zoofilii, transwestytyzmu oraz spraw związanych z wydalaniem odchodów) z ośmieszaniem wielkich bohaterów Starego Testamentu, których Bóg dał nam za przykład wiary i oddania. Temu prymitywnemu, głupiemu i odrażającemu przekazowi towarzyszą jeszcze pretensjonalne w świetle powyższego, bo pozujące na mające wymiar „intelektualny” słowne wstawki i aluzje mające w widzach zasiewać wątpliwości wobec wiary w Boga oraz nieomylność i bezbłędność Pisma świętego. Istny gwóźdź do trumny tej produkcji stanowi charakterystyka jego głównych bohaterów (Zeda i Oha), których myśli i zainteresowania kręcą się wokół realizacji swych seksualnych pragnień i fantazji.
/.../
Leave a Comment Film ten początkowo zdaje się opowiadać historię Grace Stewart, matki Anne i Nicolasa, która mieszka na wyspie Jersey i czeka na powrót męża Christophera z frontu II wojny światowej. Zatrudniają się u niej tajemniczy służący, budzący u widza podejrzenia co do swej uczciwości. Jednak najpoważniejszym zagrożeniem wydają się tu „duchy” poprzednich właścicieli domu Stewartów, które na różne sposoby mają nękać rodzinę. Pani Grace, gorliwa katoliczka znająca naukę Kościoła dotyczącą życia pozagrobowego, początkowo nie wierzy w ich istnienie, ale pod wpływem córki, wrażliwszej na obecność nadprzyrodzonych istot, stopniowo zmienia zdanie. Jako że nie zamierzam polecać tego filmu pozwolę sobie na spoiler. Otóż na końcu okazuje się, że to rodzina Stewartów oraz jej służący tak naprawdę nie żyją i w postaci duchów zamieszkują w swym dawnym domu. Grace, Anne i Nicolas z początku nie zdawali sobie sprawyz tego, że umarli. Natomiast „duchy”, których obecność wyczuwali, to w rzeczywistości żywi ludzie, nowi mieszkańcy posiadłości, którzy dla zmarłych bohaterów byli niewidoczni i tajemniczy, tak jak tradycyjnie przedstawiane duchy są takimi dla żywych.
Film ten posiada jak widać dość zaskakujące zakończenie oraz błyskotliwą fabułę. Gra aktorska utrzymana jest na wysokim poziomie. Od strony artystycznej trudno mu więc coś zarzucić. Od strony stricte moralnej ma on kilka budujących elementów. Jednym z nich jest tu obraz żony wiernej mężowi i czekącej wytrwale na jego powrót z wojny. Jest ona jednocześnie dobrą matką, troszczącą się o swe dzieci chore na fotofobię i starającą się o ich wychowanie i edukację, mimo że żyje w ciężkich czasach. Obraz nie zawiera wulgaryzmów, nie epatuje seksem i nieskromnością.
Jednak od strony światopoglądowej filmu tego w żaden sposób nie da się pochwalić. Prezentuje on bowiem całkowicie niekatolicką wizję życia po śmierci. Przyjrzyjmy się różnicom, jakie zachodzą między nauką Kościoła, a tym co pokazują twórcy:
1. Kościół naucza, iż zaraz po śmierci ludzie są poddawani sądowi szczegółowemu, a potem trafiają do piekła albo do nieba (niektórzy muszą przedtem odbyć pokutę w czyśćcu). W filmie natomiast dusze Stewartów pozostają na Ziemi i prowadzą życie podobne do doczesnego. Nie ma tu miejsca na Boga, Jego sąd, anioły, wieczne szczęście lub mękę.
2. Z pewnością sąd szczegółowy oraz doświadczane po nim w raju rozkosze, a także męki czyśćcowe i piekielne to rzeczy, które nie mogą umknąć uwadze zmarłego człowieka. Jako że twórcy nie wspominają o wiecznym zbawieniu, potępieniu lub mękach w czyśćcu, to mniej nieprawdopodobnym wydaje się, że bohaterowie nie zauważają własnej śmierci.
3. Kościół naucza, że dusze zmarłych tylko wyjątkowo mogą objawiać się żywym; Bóg dopuszcza do tego, jeśli może to przysłużyć się zbawieniu kogokolwiek. Na seanse spirytystyczne z dużo większym prawdopodobieństwem przybyć mogą natomiast demony, zbuntowane anioły, a nie zmarli ludzie. Tymczasem w filmie rodzina Stewartów dowiaduje się o swej śmierci w momencie, gdy zostaje przywołana przez medium i ociera się w ten sposób o świat żywych. Nie jest wspomniane, aby to Bóg dopuścił do ich kontaktu z żywymi ze względu na czyjekolwiek zbawienie. Nie ma też sugestii, że przedstawiony seans spirytystyczny był czymś niebezpiecznym i zamiast Stewartów mogły zjawić się na nim diabły.
4. Według nauki Kościoła w przyszłym świecie, w wieczności, nie będzie dochodzić do współżycia. Tymczasem pani Grace (będąc duchem) współżyje tu z duchem swego męża, który prawdopodobnie poległ na wojnie i w bezcielesnej postaci wrócił do swego domu.
Te wszystkie fałszywe doktryny są tu tym bardziej niebezpieczne, że skonfrontowane zostały z tradycyjną nauką Kościoła i zgodnie z wolą twórców wyszły z tej konfrontacji zwycięsko. Grace początkowo bowiem uczy dzieci prawowiernych treści na temat pośmiertnego losu człowieka, lecz rozwój akcji przyznaje rację odmiennym koncepcjom. Sama zaś Grace traci pewność co do tego, w co wcześniej wierzyła.
Podsumowując – omawiany film to dzieło wysoce niebezpieczne, dwuznaczne, zwodzące widza całkowicie niekatolicką wizją życia po śmierci i wyraźnie podające w wątpliwość naukę Kościoła. Odradzam je czytelnikom, bo pod osłoną artystycznego kunsztu i paru moralnych wartości może nas ono zachęcać do akceptacji heretyckiego światopoglądu.
Michał Jedynak
/.../
Leave a Comment Kontynuacja filmu dla dzieci „Mój brat niedźwiedź”. Kenai posiadając ludzką duszę i osobowość wciąż przebywa w ciele niedźwiedzia. Dręczą go wspomnienia z czasów, gdy żył jeszcze jako człowiek. Był wówczas zaprzyjaźniony z dziewczyną o imieniu Nita (która należała do innego indiańskiego plemienia niż on). Nita tymczasem ma wziąć ślub z jednym z wojowników, lecz na przeszkodzie temu stoi pewna rzecz. Jest nią amulet, który Nita w dzieciństwie otrzymała od Kenaia, a którego moc połączyła ich na zawsze. By anulować siłę amuletu, Nita musi wybrać się razem ze swym przyjacielem z dziecięcych lat nad wodospad, gdzie otrzymała od Kenaia ów przedmiot, a następnie go spalić.
Jak na płaszczyźnie moralnej i światopoglądowej ocenić ową produkcję? Można powiedzieć, że od strony stricte moralnej film ten zasługuje na pochwałę. Jest tu wszak wiele mowy o miłości bliźniego, poświęceniu się i wyrzeczeniu dla dobra innych. Nie ma zaś wulgarnej mowy, nieskromności, obsceniczności, eksploatowania krwawej przemocy i tym podobnych niestety „tradycyjnych” już dla przemysłu filmowego przywar. Jednak, znacznie gorzej „Mój brat niedźwiedź 2” wypada, gdy przyjrzymy mu się w sferze bardziej światopoglądowej i ideowej. Co tu widzimy? Pogaństwo, czary, spirytyzm, zabobony (wszystko to podane jako normalne i oczywiste), a w dodatku mamy jeszcze bardzo wątpliwy finał, w którym Nita w imię miłości do Kenaia postanawia zostać zwierzęciem. Powie ktoś: „Ależ to tylko bajka dla dzieci!„. Tym gorzej, gdyż dzieci tym bardziej trzeba chronić przed takim praniem ich mózgów przez pogańską ideologię oraz duchowość.
/.../
Leave a Comment Oparta na prawdziwych wydarzeniach historia znanego w USA jednego z liderów ruchu zielonoświatkowego, pastora Carltona Pearsona. W filmie tym widzimy jak Pearson powołując się na prywatne objawienie, jakiego miał doznać, dochodzi do wniosku, iż pojmowane w tradycyjnie chrześcijański sposób piekło nie istnieje, a wszyscy ludzie ostatecznie dostąpią radości i chwały w Niebie. Owe poglądy Pearsona wywołują wiele kontrowersji wśród jego dotychczasowych popleczników i zwolenników, co doprowadza do gwałtownych podziałów w prowadzonej przezeń wspólnocie oraz uznania go za heretyka przez część z innych zielonoświątkowych przywódców. Akcja tej produkcji dzieje się w stosunkowo współczesnych nam czasach.
Film pt. „Come Sunday” na płaszczyźnie światopoglądowej i moralnej musi przez nas być oceniony w sposób zdecydowanie negatywny. Co prawda nie ma w nim żadnego seksu, przemocy oraz eksponowania nieskromności i wulgarności, jednak w aspekcie o charakterze bardziej doktrynalnym i filozoficznym poświęcony jest on niemal bez reszty podważaniu tradycyjnie chrześcijańskiego nauczania o piekle jako stanie i miejscu wiecznego cierpienia dla zatwardziałych grzeszników. W filmie tym tak naprawdę nie przedstawiono nawet w bardziej rzetelny sposób argumentacji tych chrześcijan, którzy wierzą w wieczne piekło, gdyż o ile zacytowano te z fragmentów Pisma świętego, które pastor Pearson zinterpretował jako popierające ideę powszechnego zbawienia, o tyle nie przytoczono w nim żadnych bardziej jasnych i jednoznacznych cytatów z Biblii mówiących o wiecznych mękach dla osób potępionych. Słabiej więc zorientowany w temacie widz może oglądając ów obraz w łatwy sposób dojść do wniosku, iż tak naprawdę wiara w wieczne piekło nie ma mocnych podstaw w nauczaniu Pisma świętego, a chrześcijanie wierzący w tę prawdę ograniczają się głównie do zastraszania i oskarżania innych ludzi.
Dodatkową wadą tego filmu jest to, że w ostatnich jego scenach jest zasugerowane poparcie dla grzechu wołającego o pomstę do Nieba, jakim jest sodomia (czyli czyny o charakterze homoseksualnym). Na początku bowiem pastor Pearson mimo swego podważania wiary w piekło, trwa przy biblijnym i tradycyjnie chrześcijańskim odrzuceniu czynów homoseksualnych. Ostatecznie jednak Pearson przyjmuje zaproszenie do jednej ze wspólnot kościelnych, która w jawny, by nie powiedzieć demonstracyjny sposób akceptuje homoseksualizm. Główny bohater nie wspomina wtedy ani jednym słowem przeciwko tej obrzydliwości, a przeciwnie czyni różne dwuznaczne aluzje, które mogą utwierdzić homoseksualistów i lesbijki w ich grzechach.
Film pt. „Come Sunday” jest więc bez wątpienia obrazem pełnym herezji przeciwko wierze i moralności, który te doktrynalne nadużycia ma usprawiedliwiać, promować i gloryfikować.
Mirosław Salwowski
/.../
Leave a Comment „Żywot Briana” to historia na pozór równoległa do życia Pana Jezusa Chrystusa. Główny bohater żyje i działa w tym samym czasie i miejscu co Jezus, spotyka te same postaci historyczne (Trzej Mędrcy, Piłat), zostaje uznany przez tłum za Mesjasza, w końcu ukrzyżowany.
I, gdyby twórcy filmu ograniczyli się do tej równoległości postaci, ale z zachowaniem wyraźnych granic, tak by ich odrębność i nietożsamość były oczywiste, „Żywot Briana” można by zaakceptować jako nieco sztubacką satyrę na zarówno Judeę I w. po Chrystusie, jak i dwudziestowieczną Anglię.
Niestety, wszelka równoległość w „Żywocie Briana” wydaje się tylko cienką przykrywką, która miała ochronić twórców przed zarzutami bluźnierstwa. Przy najlepszych chęciach trudno doszukać się w tej produkcji cienia szacunku wobec naszego Pana i Zbawcy. Aby nie być gołosłowną, z wszystkich szyderstw wymierzonych w filmie w Jego osobę wymienię tylko kilka:
– wyśmiewanie przypowieści Jezusa jako zmyślonych na poczekaniu bajek
– szydzenie z Jego cudów, między innymi nakarmienia głodnego tłumu na pustkowiu czy uzdrowień
– wyśmiewanie narodzin Chrystusa z dziewicy, tu twórcy filmu nie zawahali się czynić wyraźnych aluzji do powstałego w II wieku paszkwilu poganina Celsusa, który twierdził, że matką Jezusa miała być żydowska nierządnica a ojcem rzymski legionista
– naigrywanie się z misji Jezusa, z wyraźną sugestią, że mógł On być mesjaszem z przypadku , całe zaś chrześcijaństwo to wynik przeinaczania i niezrozumienia Jego słów przez ciemny tłum
Jeśli zaś szukać w „Żywocie Briana” pewnych zalet, to można je z pewnością znaleźć w bardziej współczesnej warstwie tego filmu. Mamy tu bowiem kilka dość zabawnych scen z działalności „postępowych” organizacji. Szukanie jednak paru drobnych monet w cuchnącym kanale pełnym nieczystości wydaje się dość kiepskim pomysłem na spędzenie wolnego czasu.
Marzena Salwowska
/.../
Leave a Comment Film opowiada o znanej nam przede wszystkim z kart Pisma świętego Marii Magdalenie, wiernej uczennicy Jezusa Chrystusa, uhonorowanej tym, iż jako jednej z pierwszych po swym zmartwychwstaniu ukazał się jej nasz Pan i Zbawca. Produkcja ta wychodząc jednak od tych faktów przechodzi do radykalnie feministycznej reinterpretacji Ewangelii i historii chrześcijaństwa. W omawianym filmie postawiona jest bowiem teza, jakoby to Maria Magdalena – w przeciwieństwie do św. Piotra i pozostałych uczniów Pana Jezusa – zrozumiała i przyswoiła sobie istotę nauczania Chrystusa i że to tak naprawdę jej została powierzona przez Zbawiciela misja szerzenia Ewangelii. Z tego zaś przesłania łatwo dojść do wniosku, iż historyczne i tradycyjne chrześcijaństwo wypaczyło nauczanie Chrystusa, a jego prawdziwa treść została przekazana przez Marię Magdalenę i niewielką liczbę jej zwolenniczek, które przez następne wieki kontynuowały powierzonę tej niewieście misję.
Oczywiście, nie trzeba być jakimś wielkim znawcą tematu, by dojrzeć w tym najnowszym filmie o Marii Magdalenie kontynuację bezbożnych i heretyckich twierdzeń zawartych choćby w słynnej powieści autorstwa Dana Browna pt. „Kod Leonarda va Vinci”. I w tej bowiem książce stawia się sprzeczną z Pismem świętym i Tradycją chrześcijańską tezę, jakoby to Marii Magdalenie Pan nasz Jezus Chrystus powierzył misję przewodzenia Kościołowi, a znane nam historycznie chrześcijaństwo ukryło ów „fakt”. Takie twierdzenia nie są zresztą chyba wielką nowością, gdyż bodajże już w pismach gnostyckich sugerowano podobnego rodzaju tezy. Film „Maria Magdalena” (z 2018 roku) jest więc kolejną z prób przekonania nas do tych feministycznych bezbożności i herezji.
Czy jednak oprócz wskazanych wyżej zafałszowań historii i Ewangelii można powiedzieć, iż w omawianym filmie są jakieś dobre rzeczy? Oczywiście, że tak. Mamy tu wszak wątki o konieczności przebaczenia swym wrogom i krzywdzicielom, a także o potrzebie gruntownej przemiany swego życia. Jednak tych wszystkich dobrych rzeczy możemy się dowiedzieć z wielu innych źródeł, a w kontekście wspominanego filmu pełnią one rolę raczej pożywnej przynęty, która ma nas złowić na haczyk przekręconej, pro-feministycznej pseudo-Ewangelii.
Oczywiście, wszystko to co zostało powyżej napisane, nie uwłacza rzeczywistej i prawdziwie istniejącej Marii Magdalenie, której należy się szacunek i honor za to, że była wierną uczennicą Pana Jezusa. Najpewniej dobrze rozumiała ona też nauczania Jego apostoła św. Pawła: „Kobieta niechaj słucha nauk w cichości, z całym poddaniem. Nauczać zaś kobiecie nie pozwalam ani też przewodzić nad mężem, lecz (chcę, by) trwała w cichości. Albowiem Adam został pierwszy ukształtowany, potem – Ewa. I nie Adam został zwiedziony, lecz zwiedziona kobieta popadła w przestępstwo” (1 Tm 2, 11 – 14).
Mirosław Salwowski
/.../