Leave a Comment Główny bohater „Uniewinnionego” to Mitch Brockden, młody prokurator, któremu świetnie się powodzi tak na sali sądowej, jak i w życiu prywatnym. Pewnego wieczoru świętuje z kolegami narodziny dziecka i kolejną wygraną sprawę. Po suto zakrapianej imprezie, zamiast wracać taksówką (jak obiecał żonie), siada za kierownicą swego samochodu. W drodze do domu potrąca człowieka. Mimo błagań rannego, aby z nim został, nie chcąc ryzykować karierą, a nawet wolnością, Mitch ucieka z miejsca wypadku. Wcześniej wzywa, jednak, anonimowo z budki telefonicznej karetkę pogotowia. Następnego dnia Mitch dowiaduje się, że ranny człowiek nie żyje, a o jego zamordowanie podejrzany jest niejaki Clinton Davis, człowiek ciężko doświadczony przez stratę najbliższych. Wkrótce Davis stanie na sali sądowej, gdzie oskarżycielem będzie prawdziwy sprawca wypadku …
Film ten, zwłaszcza jak na thriller, ma sporo mocnych moralnie punktów. Po pierwsze (rzecz dość nietypowa dla gatunku) jego twórcom zdaje się nie zależeć na epatowaniu widza przemocą (co nie znaczy, że jej tu nie ma) – choć jest tu kilka razy mowa o torturach, to jednak nie są one pokazane na ekranie. Kolejną zaletą filmu jest wyraźna nagana dla szukania zemsty na własną rękę. W innym filmie postać mężczyzny, któremu (na jego oczach) bestialsko zamordowano bliskich, posłużyłaby zapewne jako pretekst do pokazania krwawego spektaklu przemocy i okrucieństwa. Tu jednak nic takiego nie ma miejsca, mimo że ów mężczyzna morduje najbardziej zdeprawowanych przestępców, sympatia widzów szybko się od niego odwraca i jasnym jest, że to co czyni jest bezprawiem i złem, gdyż wchodzi on w nienależną sobie rolę sędziego i kata jednocześnie. I właśnie szacunek do ładu moralnego, porządku społecznego i prawa jest największą zaletą tego filmu. Główny bohater ściąga na siebie kłopoty, gdyż nie jest odpowiedzialnym mężem i ojcem, prowadząc po spożyciu alkoholu nie przestrzega prawa (którego powinien być stróżem), następnie zostawia rannego człowieka na drodze, dalej zaciera ślady i mataczy. Istotną zaletą filmu jest też wątek pojednania braci poróżnionych przez błędy przeszłości. Ważne jest również przypomnienie, że rolą mężczyzny jest bycie opoką i obrońcą swojej rodziny.
Niestety, film nie jest wolny od pewnych wad, które nieco osłabiają jego przesłanie. Jedną z tych wad jest obecność w nim pewnej dozy wulgaryzmów. Najpoważniejszy problem stanowi tu jednak postać głównego bohatera, którego przemiana w odpowiedzialną głowę rodziny wydaje się dość wątpliwa. Widz obserwując jego poczynania może mieć poważny problem z dostrzeżeniem czy i kiedy postanowił on skończyć ze swoim oportunistycznym i tchórzliwym postępowaniem. Film przynosi pewne rozczarowanie – jest tu bardzo moralna historia z budującym przesłaniem i główny bohater zbyt słaby by ją ponieść.
Marzena Salwowska
/.../
Leave a Comment Kolejna część kinowego hitu „Święci z Bostonu”. Tym razem irlandzcy bracia MacManus udają się do Bostonu, by pomścić brutalnie zamordowanego księdza (które to morderstwo zostaje dokonane w taki sposób, by podejrzenie za ów czyn, zostało skierowane właśnie na nich). W zabijaniu kolejnych przestępców i rzezimieszków będzie im pomagał ciamajdowaty Latynos oraz piękna agentka FBI.
„Święci z Bostonu II” na płaszczyźnie moralnej i światopoglądowej mają pełno wad, a są nimi:
Życzliwe przedstawienie krwawej zemsty i samosądów. Główni bohaterowie poświęcają lwią część swego czasu i energii na to, by na własną rękę zabijać przestępców. Sęk w tym jednak, że jako prywatne, bo nie działające z upoważnienia władz cywilnych, jednostki, nie mają moralnego prawa tego czynić. Na „własną rękę”, bez upoważnienia policji i wymiaru sprawiedliwości, mamy prawo tylko się bronić (również z użyciem przemocy), ale odróżnić to należy od mszczenia się i samosądów. Prawo do wymierzania pomsty oraz kary ma Bóg oraz powołane przez Niego na tej ziemi zwierzchności i autorytety, nie zaś prywatne jednostki. Pismo święte mówi: ” (…) nie wymierzajcie sami sobie sprawiedliwości, lecz pozostawcie to pomście [Bożej]! Napisano bowiem: Do Mnie należy pomsta. Ja wymierzę zapłatę” (Rzym. 12, 19). Postępowanie braci MacManus jest drastycznym i jawnym pogwałceniem owej tradycyjnie chrześcijańskiej zasady.
Delektowanie widza wymyślnymi scenami przemocy. Przemoc w tym w filmie jest używana nie tylko w złych moralnie celach. Ona stanowi tu też środek służący zabawianiu i ekscytowaniu widzów. Dowcipy i żarty, które niejednokrotnie towarzyszą tu scenom przelewania krwi, odzierają bowiem zadawanie ran i śmierci z należnej temu powagi. Podobnie, stosowany w tej produkcji zabieg polegający na zwolnionym tempie pokazywania poszczególnych aktów krwawej przemocy, ma celu to, by widz jeszcze bardziej delektował się takimi widokami.
Przedstawianie z sympatią takich grzechów jak pijaństwo oraz wulgarna mowa. Bracia MacManus piją tu alkohol w wyraźnie przesadnych i nadmiernych ilościach. W całym filmie ciągle można też słuchać wielu wulgarnych słów. Nikt nikogo tu nie karci ani nie krytykuje za pijaństwo oraz plugawy sposób wysławiania się – tak też w domyśle jest to ukazane jako normalny i pożądany sposób zachowania.
Faktyczne ośmieszanie chrześcijaństwa. Choć w filmie padają wielokrotnie cytaty z Pisma świętego oraz np. pięknej tradycyjnej pieśni katolickiej „Dies Irae” wszystko powyższe oraz fakt, iż owe pobożne nawiązania pojawiają się zwykle w trakcie dokonywania aktów krwawej prywatnej zemsty, bardziej ośmieszają i poniżają chrześcijaństwo, aniżeli je promują i wywyższają.
A jakie są zalety tej produkcji? Cóż, można za takowe uznać fakt niektórych lekkich „homofobicznych” uwag się w nim pojawiających, a także to, iż w pewnych swych aspektach bracia MacManusowie wydają się być dość skromnymi i prostymi ludźmi. Jest to jednak zdecydowanie za mało, by polecać innym tą orgię rozrywkowej przemocy, wulgarności oraz gloryfikację prywatnej zemsty. Ten film to ścieki. Jeśli po oglądnięciu takowego nie ma się mocnego poczucia duchowego niesmaku czy wewnętrznego zmieszania, znaczy to tylko tyle, że przyzwyczailiśmy się już do picia obrzydliwości i system obronny naszych dusz uległ poważnemu osłabieniu.
Mirosław Salwowski
/.../