Leave a Comment Ekranizacja bestsellerowej powieści Lewisa Wallace’a, doceniona przez Amerykańską Akademie Filmową 11 Oskarami. Akcja filmu przenosi nas w czasy rzymskiego panowania w Jerozolimie. Bohatera filmu, żydowskiego księcia, Judę syna Hura poznajemy, kiedy z rodziną (matką i siostrą) cieszy się na przybycie dawno nie widzianego przyjaciela. Ów wyczekiwany przyjaciel to młody Rzymianin, Messala, który powraca do Rzymu jako trybun. Messala, odpowiedzialny za utrzymanie pokoju w mieście, obawia się zamieszek, jakie mogą wybuchnąć w dniu przyjazdu nowego gubernatora Judei. W związku z tym prosi Judę, aby został jego zaufanym człowiekiem w Jerozolimie, a mówiąc wprost informatorem Rzymu. Juda zdecydowanie odmawia, co Messala odbiera jako osobistą zniewagę. Podczas wjazdu nowego gubernatora zdarzy się wypadek, który pozwoli trybunowi okrutnie zemścić się byłym przyjacielu …
Tytuł tego filmu z pewnością jest dobrze znany, lub przynajmniej obił się o uszy czytelnika. Obraz ten cieszy się dobrze zasłużoną sławą, gdyż jest to nie tylko pełne rozmachu (jak i subtelnych odcieni) dzieło, które wciąż z powodzeniem wytrzymuje próbę czasu, ale przede wszystkim jeden z najbardziej chrześcijańskich filmów w dziejach kina. Chociaż, jak można się przekonać czytając komentarze na różnych portalach filmowych, ta chrześcijańskość zdaje się razić wielu jego współczesnych odbiorców. Można nawet natrafić na opinie, że postać Jezusa jest tu sztucznie przyklejona . Nic bardziej mylnego. Warto przypomnieć, że powieść „Ben Hur” powstała właśnie po to by mówić o tej postaci. Tak powieść jak i omawiana tu jej ekranizacja noszą zobowiązujący podtytuł „A Tale of the Christ”. Zgodnie z tym podtytułem historia Jezusa z Nazaretu ściśle łączy się z opowiadaniem o Ben Hurze. Nie tylko nie jest przyklejona, ale bez niej opowieść o żydowskim księciu wiele by straciła.
Zatem, nie tylko ze względu na widowiskowy wyścig rydwanów, gorąco polecam ten film zwłaszcza osobom, które sądzą, że kino chrześcijańskie ogranicza się do kilku filmów o tematyce biblijnej lub ckliwych opowiastek oglądanych z nudów w okresach świątecznych.
Marzena Salwowska
/.../
Leave a Comment Ten, wyświetlany niedawno w polskiej telewizji, miniserial jest ambitną próbą ponownego przeniesienia na ekran słynnej powieści Lewisa Wallace’a. Ambitną, gdyż przyszło jej się mierzyć z powstałą ponad 50 lat wcześniej legendarną ekranizacją „Ben Hura”. Odpowiedź na pytanie, czy jest to próba z artystycznego punktu widzenia udana, pozostawiam indywidualnej ocenie widzów, jako że nie jest misją serwisu KulturaDobra.pl skupianie się w sposób szczególny na estetyce ocenianych filmów. Nie będę też raczyć czytelnika opisami fabuły, gdyż w swoim zasadniczym zarysie nie odbiega ona znacznie od fabuły ekranizacji z 1959 roku, chociaż niektóre poboczne wątki rozgrywają się tu całkiem inaczej, a pewne postaci, ledwie wspomniane w starszej wersji „Ben Hura”, zyskują tu kluczowe znaczenie. Skupić się zamierzam na istotniejszych, moim zdaniem, różnicach.
Kiedy oglądałam obie ekranizacje (w niedługim odstępie czasowym) moją uwagę przykuło wyraźne przesunięcie akcentów, jakie nastąpiło w ciągu dzielącego je półwiecza. Chodzi mi, mianowicie o przesunięcie środka ciężkości filmu z Boga na człowieka. W tym miejscu warto przypomnieć, że podtytuł „Ben Hura” z 1959 roku to „A Tale of the Christ” (Opowiadanie o Chrystusie). I istotnie Pan Jezus, Jego życie, nauka i dzieło dokonane na krzyżu były kamieniem węgielnym tego filmu. Niestety, w „Ben Hurze” z 2010 roku została ograniczona liczba scen, w których można spotkać Jezusa lub dowiedzieć się o nim pośrednio. Za to w antropocentrycznym duchu naszych czasów „pogłębiona” została psychologia postaci. Zwłaszcza Messala poddany zostaje filmowej psychoanalizie – zamiast dumnego, opętanego ambicją mężczyzny dostajemy tu niedojrzałego emocjonalnie chłopaka, który zdradza i niszczy najlepszego przyjaciela i jego rodzinę tylko dlatego, żeby zyskać akceptację ze strony wymagającego ojca. Zresztą ta postać zimnego i bezwzględnego rzymskiego senatora, która nie występuje w ekranizacji z 1959 roku, staje się tu konieczna, gdyż inaczej głównemu bohaterowi zabrakłoby poważnego przeciwnika. Ta freudowska figura ojca jest też znakiem pewnych przesunięć w postrzeganiu indywidualnej odpowiedzialności za grzech. Taka, bowiem konstrukcja relacji pomiędzy Messalą a jego ojcem sugeruje widzowi, że właściwie ze względu na trudne dzieciństwo nie jest on winien swoim zbrodniom.
Niestety, te przesunięcia, to nie jedyne zarzuty jakie można postawić temu obrazowi. Niestety, w filmie można napotkać nawet pewną oczywistą z punktu widzenia chrześcijańskiej ortodoksji herezję. Chodzi, mianowicie o scenę, w której Estera w rozmowie z Ben Hurem przeciwstawia „mściwego” Boga Starego Testamentu dobremu Bogu Ewangelii. Pomijając niedorzeczność takiej tezy (Bóg Starego i Nowego Testamentu jest oczywiście jednym i tym samym Bogiem), należy przypomnieć, że jej żyjący w II wieku twórca, Marcjon, został za głoszenie takowych poglądów wykluczony ze wspólnoty chrześcijan. Podejrzewam jednak, że to heretyckie stwierdzenie zostało tu raczej zamieszczone w wyniku ignorancji, a nie złej woli, gdyż w całym filmie widać, że jego twórcom brakuje trochę znajomości i zrozumienia tematu, na który się porwali. Innym przykładem ignorancji (czy może niefrasobliwości), tym razem historycznej, jest wątek podeszłego wiekiem Simonidesa, który przeżył ukrzyżowanie. Należy tu przypomnieć, że źródła historyczne, mimo tysięcy tego rodzaju egzekucji, nie odnotowują ani jednego przypadku, aby ktoś przeżył ukrzyżowanie. Tym trudniej, więc wyobrazić sobie, aby wyjątkiem w tym względzie miał być starszy człowiek. Istnieje ryzyko, że taki lekkomyślny wątek może nasuwać co bardziej naiwnym widzom myśli w rodzaju: „Skoro Simonides przeżył ukrzyżowanie, to może również Jezus ?”
Innym wyraźnym negatywem tej ekranizacji „Ben Hura” jest wprowadzenie do filmu nagości oraz naturalistycznych scen cudzołóstwa, co, jak można śmiało domniemywać, nie spodobałoby się autorowi powieści, gdyby przyszło mu żyć w naszych czasach; nie byłoby też możliwe 50 lat wcześniej, a nawet, gdyby było możliwe, spotkałoby się ze słusznym i powszechnym oburzeniem widowni.
Żeby jednak nie popadać w czarnowidztwo, powiem, że niektóre nowe wątki w „Ben Hurze” z 2010 można ocenić pozytywnie. Ciekawie pokazana jest na przykład postać Dawida, narzeczonego Estery. Jest to zaślepiony przez nienawiść zelota, który dąży do wyzwolenia Judei (lub przynajmniej zabicia tylu Rzymian ilu się da). Za poczynania Dawida odpowiedzialność ponosi jednak nie on sam, ale niewinne osoby. Postać Dawida dobrze obrazuje tych fanatyków żydowskich, których liczne rewolty przeciw Rzymowi skończyły się ostatecznie wymazaniem państwa żydowskiego na wiele lat z mapy świata. W szerszej perspektywie może również uosabiać wszelkich buntowników przeciw legalnej (choć czasami obcej i zwykle niezbyt sprawiedliwej władzy), którzy ze sztandarem miłości do ojczyzny doprowadzają do głębokiego poranienia, czy nawet zniszczenia obiektu swej miłości. Z moralnych pozytywów filmu warto też wymienić inne niż w wersji z 1959 roku zakończenie konfliktu pomiędzy Messalą a Judą Ben Hurem (skrucha i przebaczenie).
Mimo licznych i poważnych zastrzeżeń, zdecydowałam się jednak polecić ten film, doceniając wybór niezbyt popularnej dziś tematyki przez jego twórców oraz ocalenie przez nich, choć w postaci dość rachitycznej, przesłania powieści. Choć muszę się przyznać, że stawiam na ten zaprzęg niezbyt chętnie, tylko dlatego, że trudno dziś o naprawdę dobre konie.
Marzena Salwowska
/.../