Leave a Comment Hollywoodzka wersja scenicznego musicalu z 1956 r., który z kolei powstał na motywach sztuki G. B. Shawa „Pigmalion”. Fabuła tej opowieści jest dość prosta. Otóż niejaki prof. Higgins, wybitny językoznawca, ekscentryk i zatwardziały stary kawaler idzie o zakład ze swoim przyjacielem pułkownikiem Pickeringiem, że potrafi uczynić z prostej dziewczyny z niższych sfer księżniczkę, jedynie ucząc ją poprawnej angielszczyzny. Tą dziewczyną, która ma zostać poddana fonetycznym torturom, jest młoda kwiaciarka, Eliza Doolittle, której sposób mówienia na razie od razu zdradza niskie pochodzenie i brak wykształcenia. Niemniej pewny swoich dydaktycznych umiejętności prof. Higgins jest przekonany, że po 6 miesiącach panna Doolittle będzie gotowa, by na balu u ambasadora uchodzić za damę z wyższych sfer.
Film ten, ogólnie rzecz biorąc, ma dość pozytywne przesłanie, miły i lekki humor oraz optymistyczne zakończenie. Te jasne barwy w „My Fair Lady” uzyskane zostały oczywiście kosztem spłycenia poważnych problemów, które stawiał w „Pigmalionie” Shaw (i mniejsza tu o lewicowe odchylenia tego autora). Całość filmu nabrała też lekkości dzięki dopisaniu szczęśliwego zakończenia, którego brak w sztuce, i które w prawdziwym życiu również byłoby mało prawdopodobne. Raczej trudno przecież uwierzyć, by faktycznie poprawna wymowa i trochę towarzyskiej ogłady zapewniały z miejsca społeczny awans. Tym, co rzeczywiście dzieli ludzi na klasy tak wczoraj, jak i dziś są przede wszystkim pieniądze i koneksje. W prawdziwym życiu Eliza ze swoją nienaganną wymową i manierami mogłaby co najwyżej sprzątać u jakiejś modnej i chętnie zapraszanej na salony dziedziczki fortuny, prezentującej rynsztokowy język i obyczaje.
Niemniej film ten można potraktować jako sympatyczną bajkę dla dorosłych lub opowieść „ku pokrzepieniu serc”, która, choć bardzo mało prawdopodobna, jednak mogła się wydarzyć (ostatecznie takie „kopciuszkowe” historie czasami się zdarzają). Za krzepiące więc uznać można to, że wspólny wysiłek prof. Higginsa i samej Elizy, dzięki któremu przeobraża się ona w kulturalną osobę szanującą język ojczysty i samą siebie, zostaje zwieńczony sukcesem. Również rozbudzone w pannie Doolittle pragnienie lepszego życia i wyrwania się ze środowiska, które, w tym przypadku, odznacza się nie tylko fizyczną ale i moralną nędzą, zostaje zaspokojone. Za atut filmu można też uznać to, że chwalone są tu (choć czasami z przymrużeniem oka) i ostatecznie zwyciężają pewne tradycyjnie chrześcijańskie wartości, takie jak ciężka i uczciwa praca, szacunek i troska o bliźniego, dbałość o dobre obyczaje, poważanie instytucji małżeństwa połączone z pewną pogardą dla tzw. wolnych związków. Inną z zalet tego musicalu, jest pokazywanie, że bogaci mogą i powinni robić dobry użytek ze swoich pieniędzy, pomagając, na ile mogą, biedniejszym i w ten sposób „pozyskując sobie przyjaciół niegodziwą mamoną” (Łukasz 16: 9). Inną zaletą tej produkcji jest widoczne tu przeświadczenie, że interweniując w życie drugiego człowieka, jest się za niego/nią odpowiedzialnym, zwłaszcza za rozbudzane nadzieje i aspiracje, dlatego powinno się to czynić w duchu miłości i dając wolny wybór tej osobie, nie zaś dla własnego kaprysu czy w imię jakichś wydumanych idei. Przykładem tego problemu jest tu oczywiście stosunek prof. Higginsa do Elizy, która, choć przecież na jego nauczaniu nic nie traci (a nawet jest to wartość dodana), to przecież pozostawiona później sama sobie, byłaby oczywiście nieszczęśliwa, nie mogąc się już odnaleźć w swoim dawnym środowisku. Dużym atutem „My Fair Lady” jest też najsympatyczniejsza jej postać, czyli pułkownik Hugh Pickering. Jest to człowiek wielkoduszny, łagodny i bezinteresowny, który w przeciwieństwie do aroganckiego prof. Higginsa traktuje Elizę od początku z należytym szacunkiem, co bardziej niż lekcje fonetyki pomaga jej stać się prawdziwą damą.
Jeśli chodzi o ujemne strony filmu, to można tu mówić o nadmiernym eksponowaniu znaczenia takich targowisk próżności jak wyścigi w Ascot czy rozrzutne bale. Egoistycznie wystawny i w dużej mierze próżniaczy sposób życia arystokracji, choć tu traktowany z pewną estymą, nie jest jednak ideałem, o który powinniśmy się ubiegać, jeśli nie chcemy „brać wzoru z tego świata” (Rzymian 12:2). Za pewną wadę tej produkcji uznać też można sporą pobłażliwość, czy wręcz wyraźną sympatię, z jaką spotyka się tu postać ojca Elizy, który sprzedaje swoją (porzuconą wcześniej) córkę za pięć funtów Higginsowi, chociaż przypuszcza, że ten chce z niej uczynić swoją kochankę. Nadto człowiek ten jest leniem, rozpustnikiem i pijakiem, który gardzi „mieszczańską” moralnością.
Niemniej przez wzgląd na ogólny wydźwięk i pogodną atmosferę polecamy ów klasyk.
Marzena Salwowska
/.../