Akcja tego filmu dzieje się w latach 50 i 60-tych XX wieku, na amerykańskim południu, a jego treścią jest dość mocno eksploatowany w hollywoodzkim kinie wątek wówczas akceptowanego społecznie i prawnie rasizmu białych wobec czarnych. Tym razem problem ten został pokazany na przykładzie grupy czarnych kobiet służących w domach należących do bogatych białych. Obserwujemy tu więc ich perypetie, które później zostaną spisane w formie książki przez jedną z dziennikarek. Książka ta wywoła niemało zamieszania na amerykańskim południu.
Film pt. „Służące” ma z pewnością swe mocne pozytywne punkty, pośród których najsilniejszym jest podkreślenie zła i brzydoty rasistowskich uprzedzeń. Co prawda, dziś nie potrzeba do tego odwagi, gdyż potępienie dla rasizmu stało się jednym z kanonów ogólnie przyjętej świeckiej i humanistycznej wersji moralności, jednak ta okoliczność nie zmienia przecież faktu, iż także z tradycyjnie chrześcijańskiej perspektywy pogardzanie kimś z powodu jego rasowej przynależności jest czymś niemoralnym i wstrętnym Panu Bogu. W tym więc aspekcie, omawiana produkcja wskazuje nam na następującą biblijną prawdę: Bóg naprawdę nie ma względu na osoby. Ale w każdym narodzie miły jest Mu ten, kto się Go boi i postępuje sprawiedliwie (Dzieje Apostolskie 10: 34 – 35).
Innym, choć nieco słabiej widocznym, niż powyższa dezaprobata dla rasizmu, plusem tego filmu, jest pokazanie z sympatią wiary w Boga, chrześcijaństwa, a także zasady miłości do nieprzyjaciół. Główne i pozytywne bohaterki są tu wszak przedstawiane jako osoby wierzące w Boga, Pana Jezusa, modlące oraz chodzące do kościoła. Padają tutaj także afirmatywne słowa o miłości do wrogów (np. coś w stylu: „Jeśli wybaczyłeś swym nieprzyjaciołom, już zwyciężyłeś”) i choć pozytywne postaci tego filmu nie zawsze wydają się postępować zgodnie z tą zasadą, to jednak jako pewnego rodzaju ideał jest ona tu obecna i wskazywana.
Film „Służące” ma jednak też swoje minusy. Jednym z poważniejszych jest nadmiar wulgarnej mowy. Poza tym, jeden z wątków owego obrazu wydaje się dezawuować krytykę homoseksualizmu, jako irracjonalną i opartą na przesądach. W pewnej scenie, matka zatroskana o to, czy jej córka nie ma czasem skłonności w kierunku własnej płci, mówi jej, że coś takiego można wyleczyć pijąc herbatkę. Taka niedorzeczna recepta na homoseksualne zboczenie nie jest jednak w żadnym momencie filmu zrównoważona bardziej solidną krytyką sodomii, przez co łatwiej interpretować wspomniany wątek jako wsparcie dla walki z tzw. homofobią.
Podsumowując powyższe: film pt. „Służące” przedstawia nam co prawda dość już „oklepany”, tym nie mniej jednak słuszny temat potępienia dla rasizmu, dodatkowo z przychylnością pokazując nam wiarę w Pana Boga, chrześcijaństwo oraz zasadę miłości do nieprzyjaciół. Szkoda jednak, że te pozytywy są tu osłabiane przez wulgarną mowę i pewne elementy politycznej poprawności (w tej jej przejawach, które są heretyckie i antychrześcijańskie). Zachęcamy więc do uważnego i nieco krytycznego obejrzenia tej produkcji.
Mirosław Salwowski
/.../
Film ten został oparty na autentycznych wydarzeniach, w których udział brał znany i ceniony amerykański muzyk Don Shirley. A jako, że człowiek ten był z pochodzenia Murzynem i przyszło mu żyć także w czasach prawnie usankcjonowanej dyskryminacji oraz segregacji rasowej, fakt bycia cenionym artystą nie sprawiał, iż był on wolny od wszelakich kłopotów wynikających z tego stanu rzeczy. „Green Book” poświęca uwagę m.in. właśnie temu aspektowi życia Dona Shirleya pokazując podróż jaką odbył po południowych stanach USA wraz z wynajętym przez siebie kierowcą Tony’m Vallelonga. Jedną z rzeczy, którą pokazuje ów film jest kontrast pomiędzy wielkim uznaniem jakim cieszył się Don Shirley jako muzyk (również na Południu Stanów Zjednoczonych) a z drugiej strony jednoczesnym pogardliwym traktowaniem go jako zwykłego Murzyna. Przykładowo, oklaskiwany i wychwalany za swój talent przez gospodarzy jednego z bogatych domów, w których przyszło mu występować, Shirley nie mógł w tym samym domu skorzystać ze znajdującej się tam toalety.
Na płaszczyźnie moralnej i światopoglądowej produkcja ta zasadniczo rzecz biorąc zasługuje na uznanie i pochwałę. Motywem przewodnim jest tu bowiem piękna opowieść o przełamywaniu rasistowskich uprzedzeń oraz praktycznym uczeniu się miłowania swych bliźnich bez względu na ich kolor skóry. Co się z tym też wiąże film ów wskazuje również na takie cnoty i wartości jak prawdziwa przyjaźń, lojalność oraz oddanie. W pobocznych jego wątkach widzimy również raczej przychylnie pokazaną modlitwę przed posiłkiem a także kochającą siebie rodzinę i grono przyjaciół, co w pewien sposób może być skontrastowane z samotnym stylem życia, jako prowadzi Don Shirley. Nie będzie też chyba zbyt daleko posuniętą nadinterpretacją, gdy stwierdzimy, iż niektóre z grzechów i wad Tony’ego Vallelonga jak np. skłonność do kłamstwa, oszustwa czy nadmiernej przemocy, zostają w filmie przynajmniej lekko zganione (krytykuje je bowiem Don Shirley). Z drugiej pijaństwo, jakiego dopuszcza się Shirley też nie zostaje raczej ukazane w pozytywnym świetle, gdyż zostaje ono osadzone w kontekście jego osamotnienia, a także jednej z bardzo przykrych sytuacji, z którą przyszło mu się zmierzyć.
Niestety, są w omawianym obrazie też elementy, które wzbudzają poważniejsze wątpliwości. I tak np. Tony Vallelonga w pewnym momencie proponuje łapówkę policjantom, którzy złapali Don Shirleya na homoseksualnym występku dokonanym w jednej z publicznych łaźni. Nie jest to w filmie raczej poddane krytyce, podobnie jak same homoseksualne czyny Shirleya. Można nawet powiedzieć, że w lekki sposób owa ohyda jest usprawiedliwiana przez Tony’ego, który kwituje skłonności swego szefa stwierdzeniem, iż „Pracował wiele lat w Nowym Jorku i wie, że świat jest skomplikowany”.
Podsumowując, polecamy film pt. „Green Book” ale zalecamy zachowanie sporej ostrożności wobec niektórych zawartych w nim wątków i elementów.
Mirosław Salwowski /.../
Film ten został oparty na autentycznej historii Rona Stallwortha, który w latach 70-tych XX wieku jako Murzyn – w pewnym sensie – przeniknął do struktur amerykańskiego Ku Klux Klanu. Otóż, Stallworth był wówczas zatrudniony w sekcji wywiadu miejscowej policji i za pośrednictwem prowadzonych przez siebie rozmów telefonicznych nawiązał kontakt z działaczami Ku Klux Klanu (w tym ze znanym do dzisiejszego dnia Davidem Duke’m). W trakcie tych rozmów Stallworth przedstawiał się jako zdeklarowany biały rasista, a na osobiste spotkania z przedstawicielami Klanu wysyłał swego białego (acz też nie-aryjskiego, bo żydowskiego pochodzenia) kolegę z pracy Flipa Zimmermana. Flip przedstawia się działaczom Ku Klux Klanu jako Ron Stallworth (naśladując przy tym jego sposób mówienia) zaprzeczając jednocześnie swym żydowskim korzeniom (o które jest podejrzewany zwłaszcza przez jednego z działaczy Klanu). W dalszym toku fabuły okazuje się, iż część aktywistów wspomnianej wyżej rasistowskiej organizacji planuje dokonanie zamachu terrorystycznego na przedstawicieli jednej z murzyńskich organizacji studenckich, czemu Ron próbuje przeciwdziałać.
Na płaszczyźnie moralnej i światopoglądowej omawiany film na tak swoje wyraźniejsze zalety, jak i ewidentne wady. Zacznijmy od tych pierwszych.
Zaletą tego obrazu z pewnością jest jego antyrasistowskie przesłanie. Co prawda, w dzisiejszych czasach nie potrzeba do tego, jakiejś większej odwagi, tym nie mniej jednak rasizm (przynajmniej w takim znaczeniu i przejawach, w jakich występował historycznie najczęściej) jest z pewnością nieprawością oraz obrzydliwością, dlatego też dobrze jest go piętnować i zwalczać.
Jako drugą zaletę owego filmu można wymienić to, iż pokazuje on obraz idealistycznie nastawionego policjanta, który w nie zawsze sprzyjających sobie okolicznościach i środowisku próbuje walczyć ze złem również w szeregach swych zawodowych kolegów.
Następnym plusem jest tu dostrzeżenie negatywnego wpływu, jaki nie tylko na nasze myślenie, ale również konkretne czyny, wywierać mogą treści, którymi karmimy się za pośrednictwem np. filmów. W produkcji tej wskazano bowiem na złowieszczą rolę, jaką na historię Stanów Zjednoczonych wywarł słynny film „The Birth of Nation” („Narodziny narodu”). Jest tu wszak nawet mowa o konkretnych przypadkach krwawych i jednocześnie pochopnych oraz niesprawiedliwych samosądów popełnianych na czarnych obywatelach USA, do których przyczyniła się emisja oraz popularność „The Birth of Nation”.
Wreszcie mianem dobrej strony omawianego filmu można nazwać fakt, iż nie epatuje on seksem, przemocą i nieskromnością mimo, że jego tematyka mogłaby stanowić pretekst do takiegoż eksponowania tych rzeczy. Z drugiej strony niestety jego twórcy wpletli w dialogi bardzo dużą ilość wulgaryzmów, czego dałoby się uniknąć.
Przejdźmy teraz do omówienia bardziej dwuznacznych i złych elementów filmu.
Z pewnością bardzo wątpliwymi etycznie są pokazane w filmie metody pracy policjantów z wydziału wywiadu, które polegają na okłamywaniu i oszukiwaniu ludzi z rozpracowywanego przez nich środowiska. Kłamstwo jest zaś czynem wewnętrznie złym, przez co jest ono niedozwolone nawet dla osiągnięcia najlepszych celów. Co zaś jeszcze bardziej moralnie kontrowersyjne bohaterzy filmu na pewnym etapie swych działań sami pochwalają i utwierdzają w złych przekonaniach tych, z którymi przecież walczą.
Kolejnym dwuznacznym elementem jest tu raczej jednak zbyt mocne i jednostronne utożsamienie amerykańskiego chrześcijaństwa z rasizmem. Rasistowscy działacze Ku Klux Klanu są wszak pokazywani w tym filmie jako często gorliwi chrześcijanie. Prawdą jest, że Klan w silny sposób odwoływał się do religii chrześcijańskiej, a i różne chrześcijańskie wspólnoty w USA miały często swój mniejszy bądź większy wkład w utrwalanie rasowych uprzedzeń. Akcja omawianego filmu dzieje się jednak w końcówce lat 70-tych XX wieku, a więc w czasie, gdy amerykańscy chrześcijanie w dużej mierze wyzbywali się już rasistowskich przekonań i postaw. W filmie zaś chyba wszyscy co bardziej gorliwi chrześcijanie są rasistami, co przecież nie jest realistycznym odbiciem nastrojów czasów, w których usadowiona jest jego akcja.
Wydaje się też, iż końcowe sceny filmu, w których obecny prezydent USA Donald Trump pokazywany jest w kontekście mogącym sugerować jego sympatię dla białego rasizmu są co najmniej przesadzone. Trump co prawda ma za sobą pewne dwuznaczne – w aspektach rasowych – wypowiedzi i zachowania, jednak daleko im jeszcze do rasizmu wyznawanego przez Ku Klux Klan.
Mirosław Salwowski
/.../
Powstanie tego filmu zainspirował obraz z 1779 roku, który można podziwiać w Kenwood House. Jest to podwójny portret dwóch młodych arystokratek, który byłby dość typowy dla ówczesnego malarstwa, gdyby nie to, że kolorystyczny kontrast stanowią tu postaci dziewcząt. U boku bladolicej kuzynki widzimy bowiem ciemnoskórą Dido Elizabeth Belle, nieślubną córkę brytyjskiego admirała i czarnoskórej niewolnicy. Jako mała dziewczynka Dido została powierzona przez ojca opiece wujecznego dziadka Lorda Mansfield i jego żony. Pozycja Belle, mimo miłości i troski opiekunów, jest w świecie angielskich wyższych sfer bardzo niepewna i skomplikowana. Z jednej strony dzięki urodzeniu i majątkowi jej ojca powinna przynależeć do arystokracji, z drugiej pochodzenie jej matki i „niewolniczy” kolor skóry czynią z niej kłopotliwego członka rodziny.
Chociaż film zasadniczo skupia się na indywidualnych problemach bohaterki, jej poszukiwaniu własnego miejsca, tożsamości i próbie podejmowania wolnych wyborów w społeczeństwie, gdzie o wszystkim decydują konwenanse, to ważnym elementem spinającym niejako akcję jest tu autentyczna sprawa maskary dokonanej przez załogę statku Zong. Z pokładu tego niewolniczego statku wyrzucono około 140 chorych Afrykańczyków (ze względu na ubezpieczenie więcej byli warci martwi). Ta słynna sprawa sądowa nie dotyczyła zarzutu masowego mordu, a próby wyłudzenia odszkodowania. W procesie tym biorą aktywny udział opiekun Belle – Lord Mansfield (jako Przewodniczący Sądu Najwyższego) i, zakochany w głównej bohaterce, początkujący prawnik.
Zalety tego filmu są dość oczywiste. Pokazuje on wyraźnie, jakie problemy, a nieraz i dramaty społeczne i osobiste rodzi stawianie sztucznych barier pomiędzy ludźmi, umotywowane głównie pychą i chęcią zabezpieczenia i utrwalenia swoich przywilejów. Film na szczęście nie idzie na łatwiznę i nie ogranicza się tylko do problemu rasizmu. W pewnym momencie pokazuje, że taką samą formą niesprawiedliwej dyskryminacji może być wykluczenie ze względu na brak majątku („biała jak śnieg”, lecz pozbawiona wiana kuzynka Belle jest w trudniejszym od niej położeniu towarzyskim, ma też znacznie mniejsze szanse na dobre zamążpójście).
Atutem filmu jest też to, że pokazuje zwycięską walkę o prawdę i sprawiedliwość, stoczoną nie na drodze krwawego buntu, a w zgodzie z prawem na sali sądowej i w ludzkich sercach.
Niestety, film posiada też pewne moralne mankamenty, które, choć nie przesłaniają jego zalet, są jednak widoczne. Pierwszy z nich to pewne (drobne, lecz niepokojące) oświeceniowe aluzje, takie jak stwierdzenie, że pozytywne zmiany w świecie zawdzięczamy raczej prawu niż religii. Kolejny mankament to brak jakiejś wyraźniejszej negatywnej oceny moralnej dla faktu, że rodzice głównej bohaterki współżyli ze sobą nie będąc małżeństwem. Wreszcie, wizualnie rażą w filmie bardzo wydekoltowane kostiumy aktorek. Wielka szkoda, bo, gdyby nie ta nieskromność dekoltów, stroje te można by uznać za piękne i stosowne dla chrześcijanek. Myślę, że nie byłoby wielką szkodą dla tego obrazu, gdyby lubieżną modę XVIII w. prezentował w bardziej stonowany sposób.
Marzena Salwowska
/.../
Akcja tego filmu usytuowana jest w RPA krótko po upadku w tym kraju systemu segregacji rasowe, znanego pod nazwą „apartheidu”. Głównymi bohaterami są zaś nowy prezydent tego państwa – Nelson Mandela (który w oczywisty sposób uosabia radykalny sprzeciw wobec poprzedniego stanu rzeczy) oraz François Pienaar, kapitan drużyny rugby, będącej z kolei symbolem czasów „apartheidu” (choćby dlatego, że składa się w większości z białych Afrykanerów). Na tle rozgrywek o Puchar Świata w rugby (w których bierze udział drużyna RPA) obserwujemy tu starania nowego przywódcy tego kraju nie tylko o odniesienie zwycięstwa w sporcie, ale przede wszystkim o wzajemne pojednanie i przebaczenie w tym podzielonym przez rasizm, i wynikającą z tego niesprawiedliwość, społeczeństwie.
Nawet powyższy krótki zarys fabuły filmu pokazuje, iż ma on swe duże zalety, jeśli chodzi o jego warstwę moralną i światopoglądową. Istotnie bowiem temat starań Nelsona Mandeli o to, by po upadku „apartheidu” RPA nie pogrążyło się w chaosie zemsty i nienawiści dotąd uciskanych Czarnych wobec białych Afrykanerów, stanowi tu główny wątek. Twórcy filmu w pieczołowity i głęboki sposób ukazują owe zabiegi Mandeli tak, iż nie tylko trudno w tym aspekcie nie podziwiać tego człowieka, ale też nie nabrać jeszcze większego szacunku dla takich tradycyjnych wartości chrześcijańskich jak: przebaczenie, unikanie zemsty, wzajemna miłość i pojednanie. Obraz ten zawiera też kilka sympatycznych odniesień do wiary w Boga i chrześcijańskiej modlitwy. Brak w nim również eksponowania nieskromności, seksu, nagości, wulgarnej mowy oraz krwawej przemocy.
Powyższe to niewątpliwie mocne i dobre punkty owej produkcji. Niestety jednak, nie sposób pominąć pewnych jego poważnych braków i wad. A mianowicie:
1. „Invictus” skupia się tylko na dobrych cechach Nelsona Mandeli i jego prezydenckich rządów, pomijając albo całkowitym milczeniem, albo ukazując w niewiarygodny sposób, pewne istotne negatywne jego aspekty i zachowania. Przykładowo, zarzut uprawiania przez Mandelę terroryzmu pojawia się tu tylko w ustach Białych i nie jest poparty żadnymi konkretami, przez co łatwo jest tu zasugerować, iż takowa krytyka była zupełnie stronnicza oraz niesprawiedliwa. Tymczasem historycznym faktem jest to, iż Nelson Mandela miał w swym życiorysie pokaźną kartę popierania przemocy stosowanej wobec swych politycznych przeciwników, od której niestety nigdy się wyraźnie nie odciął. Chodzi tu oczywiście o kierowanie Afrykańskim Kongresem Narodowym (dalej ANC), który przez wiele lat za pomocą bomb, pistoletów, karabinów, a także niesławnych płonących opon walczył tak ze znienawidzonym przez siebie rządem, jak i tymi spośród czarnych, których oskarżano o kolaborowanie z apartheidem. Co prawda jest wątpliwym, by przebywający w więzieniu Mandela był bezpośrednio odpowiedzialny za wszystkie z aktów krwawej przemocy autorstwa ANC, ale można tu mówić przynajmniej o moralnym jego poparciu dla takich form działania. Warto w tym miejscu wspomnieć, że gdy w w 1976 i 1985 roku, rząd RPA proponował mu zwolnienie z więzienia pod warunkiem, iż zrzeknie się on popierania przemocy, ów każdorazowo odmawiał. Sam Mandela przyznał się w swej biografii do wydania rozkazu podłożenia bomby na „Church Street” w Pretorii. Atak ten miał miejsce 20 maja 1983 roku i w jego wyniku zginęło 19 osób, a 130 odniosło rany. Wśród ofiar były telefonistki i stenopistki pracujące w resorcie sił powietrznych RPA, a także osoby rasy czarnej. Zresztą jeden z procesów sądowych przywódcy ANC rozpoczął się po tym, jak policja odnalazła jego zapiski poświęcone prowadzeniu wojny partyzanckiej z rządem. On sam wówczas „de facto” przyznał się do swych militarnych zamiarów stwierdzając, iż „czarna ludność ma prawo do samoobrony”. W wyniku tego procesu Mandela został skazany nie tylko za przygotowania do wojny partyzanckiej, ale także udowodniono mu, że działał na rzecz ułatwienia inwazji armii obcych państw na RPA.
Całkowitym milczeniem zaś pominięto w tym filmie to, iż za prezydentury tego człowieka w RPA zalegalizowano została aborcja na życzenie, pornografia i homoseksualizm (owemu zboczeniu nadano nawet specjalną ochronę w nowo uchwalonej konstytucji), a zakazano zaś modlitwy w czasie obrad parlamentu i wyrzucono Biblię ze szkół.
Więcej na temat różnych aspektów rządów Nelsona Mandeli można przeczytać w poniżej linkowanym artykule:
http://www.fronda.pl/blogi/miroslaw-salwowski/nelson-mandela-swiety-naszych-czasow,36780.html
Clint Eastwood, reżyser omawianego dzieła, niestety zrobił z niego nie tylko laudację na cześć miłości, przebaczenia i pojednania, ale także bezkrytyczną hagiografię Nelsona Mandeli.
2. W filmie tym mimo pewnych pro-chrześcijańskich akcentów zostały też umieszczone odwołania do pogaństwa i politeizmu (np. wielokrotnie cytowany tu wiersz zawiera frazę „Bogu albo bogom”, jedna zaś z piosenek wspomina z kolei wyłącznie o „bogach”). Nawet jeśli te odniesienia nie są tu jawnie pochwalne czy aprobatywne to brak jest też jakichkolwiek przesłanek, by twierdzić, iż mają one charakter negatywny – nikt bowiem w owym filmie nie krytykuje kultu czy wiary w istnieniu wielu bóstw. Można więc powiedzieć, iż „Invictus” pośrednio wspiera pogaństwo i politeizm.
Podsumowując: ów film w swym zasadniczym wątku jest piękną i inspirującą opowieścią o takich dobrych rzeczach jak: przebaczenie, wyrzeczenie się zemsty i pojednanie, jednak te pozytywne elementy są tu mocno osłabione przez bezkrytyczne podejście do Nelsona Mandeli oraz brak dezaprobaty dla politeizmu i pogaństwa. Dlatego też obraz ów lepiej jest polecać do oglądania osobom już znającym się na meandrach historii RPA oraz mających silne tradycyjnie chrześcijańskie przekonania w kwestii zła i niegodziwości politeizmu.
Mirosław Salwowski /.../
Scenariusz „Przeminęło z wiatrem” zasadniczo wiernie odtwarza klasyczną już powieść Margaret Mitchell pod tym samym tytułem. Fabuła filmu jest osadzona w czasach wojny secesyjnej i przedstawiona z pozycji Scarlett O’Hary, córki plantatora z Południa, Geralda O’Hary. Scarlett, największa kokietka w trzech okręgach, bez trudu podbija serca większości mężczyzn, nie może jednak zdobyć tego, na którym jej zależy, Ashleya. Ku rozpaczy Scarlett jej ukochany zamierza ożenić się z Melanią, dziewczyną skromną i łagodną, przeciwieństwem rozkapryszonej, egoistycznej i „przebojowej” głównej bohaterki. Scarlett, nie chcąc dopuścić do tego związku, wyznaje miłość Ashleyowi, a kiedy ten w taktowny sposób odrzuca jej względy, wymierza mu siarczysty policzek. Po jego wyjściu tłucze wazonik. Wtedy okazuje się, że świadkiem ich rozmowy był Rett Butler, bogaty charlestończyk o nieco nadszarpniętej reputacji, który akurat odpoczywał niezauważony w tym samym pokoju. Tak rozpoczyna się historia emocjonalnych i życiowych perypetii Scarlett, która będzie rozgrywać się na tle mającego już wkrótce nadejść tragicznego konfliktu zbrojnego pomiędzy Południem a Północą, a następnie głębokich powojennych zmian i przeobrażeń, jakie będą musiały przejść pokonane stany i ich mieszkańcy.
Chociaż fabuła filmu i jego historyczna otoczka są niewątpliwie ciekawe, to myślę, że o spektakularnym sukcesie tak książki jak i filmu zdecydował inny jego element – emocjonalnie świetnie trafia on w potrzebę tkwiącą w psychice typowej dziewczynki (nie ważne czy ta dziewczynka ma 8 czy 108 lat) – potrzebę bycia „prawdziwą damą” (księżniczką). Która z czytelniczek „Przeminęło z wiatrem” nie śniła, aby być jak jego bohaterka czarującą istotą, otoczoną przez wierną służbę i tłum adoratorów o nieskazitelnych manierach? By mieszkać w skąpanej zielenią posiadłości, która przypomina pałac, jadać codzienne posiłki na eleganckiej zastawie, za największe zmartwienie mając dobór odpowiedniej kreacji na kolejny bal? Śmiem przypuszczać, że zdarzało się to nawet najbardziej zagorzałym dziś feministkom. Niestety, problem w tym, że te naturalne choć infantylne marzenia, spełniane są w postaci bohaterki „Przeminęło z wiatrem” dzięki temu, że jest ona beneficientką systemu niewolniczego, który, nawet za cenę wojny domowej z Północą, zdecydowane są utrzymać władze Południa.
Myślę, że trudno zaprzeczać, że secesja Konfederacji miała za główny cel konserwację instytucji niewolnictwa. Za dowód tej tezy niech posłużą zamieszczone poniżej fakty historyczne:
1. CSA (Confederate States of America – Skonfederowane Stany Ameryki, zwane w skrócie Konfederacją) wpisały do swojej konstytucji „prawo” do posiadania niewolników, ale również umieszczono tam postanowienia, iż niewolnictwo będzie mogło być ustanawiane bez przeszkód na nowo przyłączanych terytoriach.
2. Deklaracje powodów secesji poszczególnych stanów kładły duży akcent na kwestię obrony „błogosławionej instytucji niewolnictwa” przed dążeniami abolicjonistów z Północy. Można powiedzieć, że wszystkie inne argumenty (kwestia ekonomii, niezależności i ocalenia „tradycyjnego stylu życia” Południowców) krążyło wokół sprawy niewolnictwa.
3. W swym liście do Alexandara Stephensa (v-ce prezydenta CSA), w przededniu wojny, pisał: „Wy uważacie, że niewolnictwo jest słuszne i powinno być rozszerzone, a my uważamy, że jest niesłuszne i powinno być ograniczone„. V-ce prezydent CSA, Alexander Stephens w swym słynnym przemówieniu, wygłoszonym w Savannah w stanie Georgia, 21 marca 1861 r. (więc wtedy, gdy już rozpoczął się proces secesji Południa) głosił, że rewolucja amerykańska została oparta na fałszywej przesłance, jaką jest równość ras. Dodawał przy tym, iż: „fundamentem naszego rządu jest z gruntu przeciwstawne przekonanie, a mianowicie wielka prawda, że Murzyn nie jest równy człowiekowi białemu. Niewolnictwo, czyli podporządkowanie rasie wyższej, jest dla niego naturalnym i normalnym stanem. Tak więc nasz rząd, pierwszy w historii świata, będzie opierał się na tej wielkiej, moralnej prawdzie„. Senator H. Hammonde, inny z czołowych polityków Południa deklarował z kolei: „skała Gibraltaru nie jest tak mocno wrośnięta w swoje posady jak nasz system niewolnictwa„.
4. Abraham Lincoln też uważał, że Czarni są niższą rasą, ale przynajmniej niewolnictwo oceniał jako moralne zło, które należy ograniczać, ale zarazem, przynajmniej póki nie zaistnieją odpowiednie warunki do jego całkowitej likwidacji, tolerować. W sprawie zakazu poszerzania niewolnictwa Lincoln był jednak nieugięty. Przyszły prezydent USA, w swej kampanii wyborczej jasno opowiadał się za prawem rządu federalnego do ograniczania niewolnictwa na nowych terytoriach. Fakt, iż wybory prezydenckie wygrał zwolennik ograniczania niewolnictwa na nowo przyłączanych terytoriach spowodował, iż powstało CSA.
W tym miejscu, polemicznie nastawiony czytelnik mógłby spróbować posłużyć się obosiecznym mieczem Słowa cytując te fragmenty Pisma, które legalizują niewolnictwo. Należy jednak zwrócić uwagę na parę istotnych różnic pomiędzy tą instytucją w starożytności a niewolnictwem na Południu St. Zjednoczonych, w XIX w. Po pierwsze niewolnictwo w starożytności nie miało charakteru rasowego. Niewolnikiem, na skutek różnych okoliczności, mógł zostać praktycznie każdy (przez krótki czas ten los był nawet udziałem sławnego filozofa, arystokraty z urodzenia, Platona). Dzięki temu, wyzwolony niewolnik (wyzwoleńców było wielu, co również świadczy na korzyść starożytnej formy niewolnictwa), po wyzwoleniu mógł zostać w pełni wolnym członkiem społeczeństwa, bowiem nie był na stałe napiętnowany przez kolor skóry, który sugerował jego stan społeczny. W istocie wielu byłych niewolników robiło w starożytności wręcz zawrotne kariery, by wspomnieć chociażby biblijnego Józefa, czy też faktycznie władających Rzymem wyzwoleńców cesarza Klaudiusza. Synem wyzwoleńca (o czym zresztą sam bez zażenowania pisał) był jeden z największych poetów starożytności Horacy. Rzymscy niewolnicy, mieli ponadto pewne prawa, o których ci na Południu mogli jedynie pomarzyć, mieli np. prawo do części wypracowanego przez siebie majątku, co oznaczało, że oszczędna i zaradna jednostka mogła zebrać pieniądze na swoje wyzwolenie; wprawdzie pan mógł po prostu przywłaszczyć sobie tę sumę, jednak zdarzało się to bardzo rzadko. Dodatkowe prawa przyniosło starożytnym niewolnikom chrześcijaństwo, po zwycięstwie którego wprowadzono między innymi zakaz rozdzielania rodzin niewolniczych, czy zmuszania niewolników do prostytucji. Oczywiście los niewolnika również w starożytności nie był do pozazdroszczenia, zwłaszcza gdy był on jako słabsza społecznie jednostka narażony na wszelkie niegodziwości i nadużycia wynikające z pogańskiego systemu rzeczy; to jednak dawał pewną uzasadnioną nadzieję na wyzwolenie, po którym jednostka nie napiętnowana przez kolor skóry, mogła wieść życie podobne ludziom wolnym z urodzenia. Na niekorzyść niewolnictwa na Południu przemawia również jego ekonomiczna bezzasadność. O ile w starożytności, wobec prymitywnych środków produkcji, utrzymywanie tego rodzaju instytucji można tłumaczyć ekonomiczną koniecznością, to w przeżywających przemysłową rewolucję XIX-wiecznych Stanach system ten przyczyniał się do gospodarczego zacofania Południa.
Gdyby zaś na chwilę zgodzić się z tezą, że Wojna Secesyjna nie toczyła się o możliwość konserwacji (i poszerzania na nowe tereny) instytucji niewolnictwa, to wtedy nasuwa się pytanie – jeśli nie o to, to o co właściwie walczyli Konfederaci. Tak książka, jak i film, zdają się udzielać bardzo osobliwej odpowiedzi na to pytanie – konflikt, który pochłonął tyle ludzkich istnień, rozgrywać się miał w imię obrony „południowego stylu życia”. Czym tak istotnym odróżniał się od sposobu życia „jankesów” ten styl, że wart był hekatomby ludzkich istnień? Czy może mamy tu do czynienia z antagonizmem w rodzaju Machabeusze kontra Antioch Epifanes, czy też Wandejczycy kontra Rewolucja Francuska? Jakież to ogromne zagrożenie dla kultury Południa stanowili „barbarzyńcy” z Północy? Czy nie byli to bracia, którzy tworzyli ten sam naród, wierzyli w jednego Boga, uznawali ten sam system wartości? Czyżby więc cała Wojna Secesyjna toczyła się o lepsze maniery przy stole?
Nie da się też nie nie zauważyć, że na „Przeminęło z wiatrem” kładzie się cieniem ideologia rasistowska. Oczywiście, należy tu „wziąć poprawkę” na czasy w których kręcony był ów film i niską wówczas wrażliwość społeczną w tym zakresie. Czarnoskórzy bohaterowie są tu w większości przedstawiani na podobieństwo słabo rozwiniętych umysłowo dzieci, które potrzebują ciągłego nadzoru ze strony dorosłych (białych).
Oczywiście „Przeminęło z wiatrem” ma też wiele niezaprzeczalnych zalet takich jak:
– pochwalanie na przykładzie pozytywnych bohaterów postaw opartych na tradycyjnej moralności chrześcijańskiej, przykładowo poświęcenia dla innych, lojalności, wierności małżeńskiej, pomocy osobom w potrzebie i starszym
– pozytywne odniesienia do modlitwy i czytania Słowa Bożego
– podkreślanie wartości rodziny, szacunku dla rodziców i rodzinnego domu, dbałości o bliskich i odpowiedzialności za nich
– pozytywne ukazanie (zwłaszcza na przykładzie Scarlett) ciężkiej pracy, zaradności i przedsiębiorczości, a także możliwości szybkiego otrząśnięcia się po wojennej traumie
– promowanie u mężczyzn postawy „rycerskości”, jak również szacunku i subtelności w kontaktach międzyludzkich
– przedkładanie przez bohaterów, takich jak Ashley czy Melania honoru oraz wartości moralnych nad dobra materialne.
Mimo jednak tych licznych zalet, zmuszeni jesteśmy oznaczyć film notą ujemną -1, głównie ze względu na zasadniczy, omówiony tu szczegółowo, zarzut popierania niesprawiedliwej wojny (w dodatku domowej), jaką w imię niewolnictwa południowe stany USA (Konfederacja) prowadziły przeciwko stanom północnym (Unii), a także niemalże bezkrytyczne podejście do kultury i tradycji Południa.
Marzena Salwowska
Wspieraj nas
/.../
Prawdziwa historia mieszkającego w USA czarnoskórego gracza baseballa, Jackiego Robinsona, który w dobie silnych uprzedzeń rasowych, odniósł sukces występując w drużynie sportowej zdominowanej przez białych zawodników. Człowiek ten, początkowo był szykanowany tak przez fanów tego sportu, jak i przez swych kolegów z drużyny. Jednak po pewnym czasie Jackie zyskał uznanie i szacunek jako dobry gracz baseballa. Warto w tym miejscu dodać, iż historia ta nie miałaby miejsca, gdyby nie inicjatywa Brancha Rickeya, generalnego menadżera zespołu Brooklyn Dodgers, który sprowadził do tej ekipy Jackiego Robinsona, a następnie konsekwentnie wspierał tam jego obecność.
Film pt. „42: Prawdziwa historia amerykańskiej legendy” na płaszczyźnie moralnej i światopoglądowej jest wart polecenia z kilku względów, a nie tylko z powodu jego przeciwnego uprzedzeniom rasistowskim przesłania (co oczywiście też jest wartością tego obrazu). Przykładowo, produkcja ta wskazuje na cnotę cierpliwego znoszenia niesprawiedliwości, które nas spotykają, pokazując, iż w perspektywie dłuższego czasu może ona dawać dobre owoce. Można to zresztą uznać za szczególny atut owego obrazu, gdyż wydaje się nam, iż w wielu produkcjach kinowych kreowany jest zupełnie odmienny obraz bohatera, a więc człowieka postępującego w myśl zasady „Wet za wet”, bardzo skoncentrowanego na swych prawach i nie ustępującego swym przeciwnikom nawet o krok. Tymczasem Słowo Boże, choć nie zabrania sługom Bożym i uczniom Pana Jezusa wszelkiej obrony swych praw, to jednak z drugiej strony kładzie duży nacisk na cierpliwe znoszenie niesprawiedliwości, krzywd i obelg. W Piśmie świętym czytamy wszak:
„Błogosławimy, gdy nam złorzeczą, znosimy gdy nas prześladują; dobrym słowem odpowiadamy, gdy nas spotwarzają. Staliśmy się jakby śmieciem tego świata i wzbudzamy odrazę we wszystkich aż do tej chwili” (1 Kor 4, 12).
„To bowiem podoba się (Bogu), jeżeli ktoś ze względu na sumienie (uległe) Bogu znosi smutki i cierpi niesprawiedliwie. Cóż bowiem za chwała, jeżeli przetrzymacie chłostę jako grzesznicy? – Ale to podoba się Bogu, jeżeli dobrze czynicie, a znosicie cierpienia” (1 P 2, 19 – 20).
Warto też w tym miejscu przypomnieć słowa papieża św. Leona Wielkiego, który mówił:
„Dlatego należy bardziej opłakiwać tego, kto dopuszcza się zła, niż tego, kto je znosi, albowiem złość ściąga na bezbożnego karę, podczas gdy cierpliwość prowadzi sprawiedliwego do chwały” (Kazanie „O błogosławieństwach” 95, 4-6).
Inną zaletą tego filmu jest ukazanie wartości silnego, tradycyjnego małżeństwa i rodziny, jako bezpiecznej życiowej ostoi. W pewnym momencie jeden z głównych i pozytywnych bohaterów wyraźnie sugeruje swemu współpracownikowi, iż ten czyni źle zdradzając swą żonę. Choć później jest to trochę osłabione przez scenę, w której ta sama ganiąca niewierność małżeńską osoba, irytuje się, gdy pewna organizacja katolicka domaga się odsunięcia od kierowania drużyną sportową człowieka winnego właśnie tego grzechu. Wreszcie też w filmie tym z sympatią i przychylnością została również pokazana wiara chrześcijańska, gdyż właśnie ta wiara stanowi dla Brancha Rickeya inspirację, by wbrew uprzedzeniom rasowym dać Jackiemu Robinsonowi szansę na równe z białymi zawodnikami ćwiczenie i odnoszenie sukcesów w sporcie znanym nam jako baseball.
Omawiana produkcja nie eksponuje też nieskromności, obsceniczności, przemocy oraz wulgarnej mowy przez co może być uznana za bezpieczną do oglądania w szerszym gronie rodzinnym.
Mirosław Salwowski /.../