1 Comment Akcja filmu rozgrywa się w Imperium Rzymskim za panowania cesarza Domicjana (81-96 po Chr.), Władca ów ogłasza się bogiem i żąda, aby każdy obywatel oddawał mu cześć. Temu poleceniu oczywiście nie mogą podporządkować się chrześcijanie. Rozpocznie się zatem kolejna (po Neronie) fala zaplanowanych i zorganizowanych prześladowań wyznawców Jezusa. Wśród prześladowanych i zesłanych na wyspę Patmos, ukrywa się (pod imieniem Teofil) ostatni ze świadków Zmartwychwstania, apostoł Jan. Listy Jana niosą udręczonym chrześcijanom otuchę, dlatego jest on szczególnie poszukiwany z rozkazu Domicjana. Zadanie odnalezienia apostoła zostaje zlecone młodemu rzymskiemu oficerowi o imieniu Valerius, który, mimo że zakochany w chrześcijance, z poczucia obowiązku podejmuje się tego zadania. Zaczyna więc infiltrację środowiska chrześcijan, w związku z czym będzie musiał udać się w charakterze więźnia skazanego na ciężkie roboty w kopalni na wyspę Patmos.
W filmie, zasygnalizowany powyżej, wątek „romantyczno – szpiegowski” przeplata się z główną jego osnową, czyli próbą plastycznego pokazania Objawienia św. Jana. Sposób ukazania wizji apostoła w połączeniu z aktorskim kunsztem odtwórcy tej postaci jest jednym z mocniejszych punktów tej produkcji.
Jeśli chodzi o pozaartystyczne walory filmu, to jest ich tak wiele, że wymienię tylko te, moim zdaniem, najistotniejsze:
– zasadnicza zgodność przekazu filmowego z ewangelicznym
– ukazanie, ze są sytuacje, w których dawanie chrześcijańskiego świadectwa jest równoznaczne z gotowością do męczeństwa
– pokazanie, że nie tylko słowa ale i czyny (zwłaszcza uczynki miłosierdzia) są sposobem na głoszenie Ewangelii
– widoczny kontrast pomiędzy bałwochwalczą czcią, jakiej domaga się dla siebie Domicjan, a czcią, jaką oddają chrześcijanie jedynemu prawdziwemu Bogu
– wskazanie na natchnione Słowo Boże jako źródło nadziei i otuchy również w bardzo trudnych czasach
– pokazanie istoty prawdziwej wolności
Konkludując, film bez zastrzeżeń można polecić zwłaszcza osobom, które pragną zapoznać się trochę z historycznym kontekstem powstawania ostatniej z ksiąg Nowego Testamentu.
Marzena Salwowska
Wspieraj nas
/.../
15 komentarzy Akcja „Quo Vadis” przenosi nas w czasy Rzymu za panowania osławionego Nerona. Do domu Petroniusza, jednego z ulubieńców cesarza, przybywa siostrzeniec, Marek Winicjusz. Młody wojak zwierza się patrycjuszowi ze swoich „sercowych problemów”. Otóż, przypadkiem poznał on niedawno, powierzoną od dziecka opiece rodu Plaucjuszów, piękną zakładniczkę z plemienia Ligów. Dziewczyna wywarła na Marku ogromne wrażenie, chciałby więc uczynić ją jak najprędzej swoją kochanką, jednak atmosfera znanego z wysokich standardów moralnych domu Plaucjuszów niezbyt sprzyja tym planom. Bardziej więc doświadczony Petroniusz obmyśla plan zabrania Ligii z tegoż domostwa i przekazania jej w ramiona swego siostrzeńca.
Sądzę, że to krótkie przypomnienie zawiązania intrygi w „Quo Vadis” powinno tu w zupełności wystarczyć, gdyż film jest zasadniczo wierną ekranizacją, powszechnie znanej w Polsce (chociażby ze szkół), powieści Henryka Sienkiewicza, pod tym samym tytułem. Oczywiście film Jerzego Kawalerowicza nie jest jedyną ekranizacją „Quo Vadis”, gdyż światowa kinematografia już od dziesięcioleci chętnie sięga po to barwne dzieło polskiego noblisty. Jednakże, myślę, iż warto pokazać, że i w XXI w. możliwe jest oddanie ducha i przesłania tej powieści w sposób, który pokazuje, że nie straciła ona nic ze swojej świeżości i aktualności i nie potrzebuje żadnych postmodernistycznych „liftingów”, by być atrakcyjna dla współczesnego odbiorcy. Realizacja takiego zadania wymagała od reżysera dojrzałej pokory, którą warto docenić. Oczywiście dziełu Kawalerowicza można by wytknąć szereg mniejszych lub większych wpadek takich jak np. płonące jak tektura marmury, czy kontrowersyjne obsadzenie w roli Arbitra Elegancji – Bogusława Lindy, który cedząc słowa przez zęby, sprawia wrażenie, że za chwilę, straciwszy estetyczną cierpliwość, wypali Neronowi prosto w twarz: „Co ty k***** wiesz o sztuce?” To są jednak drobne uwagi, które dotyczą zwykłych wpadek, jakich trudno uniknąć przy realizacji większego dzieła, lub kwestii gustu, a, jak zwykli mawiać rodacy Petroniusza, o gustach się nie dyskutuje.
Muszę jednak ostrzec, że ta ekranizacja”Ouo Vadis” może rozczarować każdego prawdziwego miłośnika „nicowania” klasyki. Zawiedzie się więc ten, kto spodziewa się przykładowo rehabilitacji postaci Nerona jako niezrozumiałego przez rzymskich kołtunów „artysty totalnego”, który dla sztuki nie waha się spalić Rzym, a następnie kontynuować ten śmiały performance z użyciem ludzkich rekwizytów w dziele, które wejdzie do historii (nie tylko sztuki) pod nazwą „Ogrody Nerona”. Rozczaruje się też ten, kto oczekuje próby ponownego odczytania przesłania książki poprzez zamieszczenie scen, w których gromadzący się w katakumbach chrześcijanie rozważaliby wspólnie dylematy typu:
– Czy radykalne głoszenie Ewangelii nie zaszkodzi aby rzymskiej cywilizacji – wielowiekowej kulturze, tradycjom, obyczajom?
– W jaki sposób głosić Chrystusa ukrzyżowanego, tak aby nie był „zgorszeniem dla Żydów, a głupstwem dla pogan” (1 List do Koryntian 1,23)?
– Jak można wiarygodnie głosić miłość do bliźnich, jednocześnie piętnując tradycyjne rozrywki i obyczaje pogańskich sąsiadów (np. krwawe igrzyska, wyuzdane pantomimy, wyrzucanie niechcianych dzieci na śmietnik, sodomię, itp. )?
– Jak ustosunkować się do słów z Psalmu 95 (w tłumaczeniu zwanym „Wulgatą”), że „Wszyscy bogowie pogan to demony„, kiedy wokół tyle pięknych świątyń i posągów na tychże cześć?
Takich i tym podobnych dylematów nie znajdziemy ani w filmie Kawalerowicza, ani w jego pierwowzorze . Odpowiedź na pytanie, dlaczego ich tam próżno szukać, pozostawiam domyślności czytelników. To co natomiast znajdziemy w filmie to: jasno głoszona pogańskiemu światu Dobra Nowina, przykłady radykalnego nawrócenia, ludzie różnego stanu, płci i wieku gotowi złożyć męczeńskie świadectwo, dobrzy pasterze do końca strzegący powierzonego im stada oraz pełne ewangelicznej prostoty i miłości życie pierwszych gmin chrześcijańskich. Widz nie znajdzie też w filmie skomplikowanych dylematów moralnych, gdyż wybory przed jakimi stają bohaterowi są tu zawsze proste, co wcale nie znaczy, że łatwe. Pod tym względem film również idzie za swoim książkowym pierwowzorem, który odznacza się duchową prostotą, nie jest to jednak prostota konstrukcji cepa, ale prostota krzyża.
Niestety, jednak obraz ten zawiera również pewne elementy, które, jak można z dużą dozą prawdopodobieństwa założyć, nie znalazłyby żadnego uznania u bohaterów filmu, czyli pierwszych chrześcijan. Chodzi tu o zbytnie pokazywanie przemocy i lubieżności pogańskiego Rzymu. Oczywiście łatwo byłoby to uzasadnić względami artystycznymi, które jakoby wymagają realistycznego (w domyśle najlepiej pełnego drastycznych szczegółów) ukazywania różnych aspektów życia. Jednak, warto przypomnieć, iż ten rzekomy wymóg artystyczny, choć dziś jest uważany niemal za pewnik, daleki był twórcom greckiego dramatu, z którego wszak wyrasta kinematografia. Dla Greków pokazanie przemocy na scenie było by czymś niesmacznym, godnym barbarzyńcy schlebianiem najniższym instynktom; a nadto zbędnym, gdyż sceny te zwykle relacjonowali pojawiający się w sztuce heroldzi. A jeszcze trudniej niż antycznych Greków, wyobrazić sobie pierwszych chrześcijan delektujących się tego rodzaju widowiskami. Mimo jednak tych zastrzeżeń, co do niektórych komponentów, myślę, że całość konstrukcji tego filmu godna jest polecenia, głównie ze względu na właściwy fundament, na którym się opiera.
Marzena Salwowska
/.../