11 komentarzy Filmowa adaptacja autobiografii Rona Kovica, jednego z weteranów wojny w Wietnamie. Widzimy tu Rona, który jako młody chłopak wychowany w katolickiej i patriotycznej rodzinie, sam zgłasza się na ochotnika do armii USA, chcąc walczyć w Wietnamie z komunizmem. Uważa on to bowiem za swoją patriotyczną powinność. Kiedy jednak trafia na front doświadcza tam wojennych okrucieństw, a sam w skutek odniesionych ran zostaje inwalidą (odtąd będzie musiał poruszać się na wózku). Po powrocie do domu, Ron coraz bardziej zaczyna kwestionować sens swego wcześniejszego zaangażowania w wojnę w Wietnamie. Jest on wściekły na swych rodziców, Kościół katolicki i rząd, którzy – przynajmniej w jego oczach – popierali tą wojnę, a przez to też zachęcali go, by się w nią zaangażował. Dochodzi też do tego, iż Ron swój gniew kieruje nawet przeciwko Bogu (widzimy go jak wypowiada bluźnierstwa), by później popaść w depresję, pijaństwo, a także korzystać z usług prostytutek. Ostatecznie zaś, główny bohater angażuje się w działalność przeciwko wojnie w Wietnamie.
Na płaszczyźnie moralnej i światopoglądowej ów film w swych głównych punktach ma bardzo dwuznaczne i wątpliwe przesłanie:
Po pierwsze: prezentuje stricte lewicową wizję wojennego zaangażowania USA w Wietnamie jako czegoś bezdyskusyjnie złego, bezsensownego i szkodliwego.
Po drugie: różne niemoralne zachowania Rona tj. pijaństwo, rozpusta, bluźnierstwa przeciw Chrystusowi czy urąganie swym rodzicom nie są tu ukazane w jednoznacznie negatywny sposób. Co prawda, są one pokazane w czasie, gdy główny bohater przeżywa poważny emocjonalny i psychologiczny kryzys, jednak przynajmniej niektóre z nich wydają się tu być pokazane, tak jak by były czymś wręcz właściwym. Chodzi tu głównie o wątek, w którym Ron korzysta z usług prostytutki – wcześniej bardzo cierpiał on z tego powodu, iż na wojnie uszkodzeniu uległy jego genitalia przez co, jak sądził, nie będzie już mógł uprawiać seksu. W tym kontekście pokazanie, iż jednak oddawał się on z prostytutką seksualnym uciechom, może sugerować, iż w ten sposób pomogła mu ona pozbyć się wcześniejszego cierpienia spowodowanego świadomością niemożności fizycznego angażowania się w takie praktyki.
Po trzecie: chociaż mamy tu swoisty „Happy End”, gdyż Ron po okresie cierpień związanych ze swym uczestnictwem w wojnie w Wietnamie, wydaje się odnaleźć ponownie sens i motywację do życia, to owo „dobre zakończenie” jest tak niepełne, jak i bardzo wątpliwe. Nie widzimy tu bowiem, aby główny bohater np. pogodził się z rodzicami, zaczął ponownie wierzyć w Boga i oddawać Mu chwałę i cześć, ale odzyskany sens życia polega na tym, iż stał się on aktywistą przeciwko wojnie w Wietnamie. To jest nie tylko za mało, by mówić o właściwym rodzaju „Happy Endu”, ale tego rodzaju „dobry koniec” jest zbyt dwuznaczny, by prawdziwie się z niego cieszyć.
Zamiast więc – być może po raz kolejny – oglądać film „Urodzony 4 lipca” lepiej sięgnąć po wspomnienia innych ludzi, którzy również doświadczyli głębokich cierpień, ale zachowali (lub odzyskali) przy tym głęboką wiarę w Boga i pobożność, czyli np. Joni Eareckson, kapitan Jeremiah Denton (również uczestnik w wojny Wietnamie, który spędził w niewoli u komunistów kilka lat) czy chociażby biblijny Hiob.
Mirosław Salwowski
Wspieraj nas
/.../