Leave a Comment Film ten opowiada o starciu warszawskich policjantów z niezwykle brutalnym, krwawym i bezwzględnym gangiem znanym jako „Grupa mokotowska”. Ową bandą dowodzi Tomasz „Babcia” Barbasiewicz (w tej roli Bogusław Linda) w skuteczny sposób wymuszając haracze od różnego rodzaju sklepikarzy i handlarzy z Warszawy. Zadanie ukrócenia działalności tego gangu dostaje komisarz Dariusz Wolkowski (ps. „Majami”), czego podejmuje się on we współpracy ze starszym aspirantem Jackiem Gocem (w tej roli Andrzej Grabowski).
Na płaszczyźnie etycznej i światopoglądowej produkcja ta jest dobrym przykładem tego, w jaki sposób nie należy kręcić filmów. Choć bowiem mamy tu pewne wartościowe wątki, jak np. wskazanie na etos dobrego i uczciwie wykonującego swą pracę policjanta, to te cenne elementy są przygniecione przez ogrom rzeczy skrajnie wątpliwych i ohydnych. Mamy wszak w tym obrazie ogrom wulgarnego języka, dosadnie pokazanej krwawej przemocy, obsceniczności oraz seksu. I w przypadku dużej części z tych obrzydliwości można postawić pytanie, czy aby na pewno ich pokazanie było potrzebne choćby ze względów artystycznych. Na przykład, owe długie sceny seksu, mogłyby być skrócone do krótkich ujęć sugerujących, iż pomiędzy bohaterami produkcji doszło do czegoś intymnego albo też, że jedna z postaci tam pokazanych ogląda film pornograficzny. Podobnie, przynajmniej pewną część wulgaryzmów dałoby się w tym filmie pominąć, a jeśli twórcom już tak bardzo zależało na wskazaniu, jakim to językiem posługują się postaci w nim występujące, to ostatecznie mogliby takie słowa „wypikować” (czyli zostawić sam ich początek, a zagłuszyć dalszą część). Również, wielość scen naturalistycznej przemocy tego obrazu nie wydaje się być zasadna, chyba, że jego twórcy wyszli z założenia, iż ich produkcja ma być materiałem instruktażowym dla żołnierzy, którzy muszą być przygotowani na widok wielkiej ilości krwi i drastycznych ran.
Zapewne jednak, niektórzy mogą odpowiedzieć na powyższe zastrzeżenia, iż film ten po prostu pokazuje rzeczywistość i rzeczą niepoważną byłoby jakieś sztuczne osładzanie obrazu, którego główna treść pokazuje świat brutalnej przestępczości oraz walki z takową. Cóż, my na taki zarzut tradycyjnie odpowiadamy, iż filmy nie muszą, ani nie powinny pokazywać wszystkiego w szczegółach i z naturalistyczną dokładnością. Na przykład kręci się wszak dziś przejmujące obrazy o problemie pedofilii, ale nie umieszcza się w nich scen seksu z dziećmi. To pokazuje, że można tworzyć dzieła, które z jednej strony ukazują powagę danego zła, a z drugiej nie epatują obrzydliwościami – niby to „w trosce o realizm” – ale stwarzając poważne niebezpieczeństwo, iż przynajmniej część z widzów rozsmakuje się w oglądaniu takich rzeczy. Ostatecznie zaś, historia kina zna przykłady wielu dzieł, które choć poświęcone walce cnoty z występkiem, były pod względem artystycznym dobrze zrobione, ale nie epatowały przy tym widokami krwi, seksu, obscenicznością i wulgaryzmami. Wiele z dawniej nakręconych westernów jest wszak na to dowodem.
Dodajmy, iż „Pitbull. Nowe porządki”, jeśli chodzi o jego ładunek emocjonalny, to sprawiał on nas jakieś dziwne wrażenie niezwykle dołującego, przygniatającego i pesymistycznego – mimo, że można powiedzieć, iż ostatecznie to ta dobra (vel „mniej zła”) strona w nim zwyciężyła. Ten film jest jednym z tych, po których trudno jest się otrząsnąć, gdyż ma się poczucie tego, że brud w nim eksponowany w pewien sposób zanieczyścił też oglądającego.
Podsumowując, z całą pewnością nie polecamy nikomu filmu pt. „Pitbull. Nowe porządki”. A samemu reżyserowi, panu Patryce Vega, jeśli rzeczywiście jest tak, iż – jak mówi – nawrócił się on do Pana Jezusa – doradzamy gorliwie zaprzestanie kręcenia takich obrazów. I na sam koniec, owa produkcja pokazuje, iż przydałoby się polskiej kinematografii coś w rodzaju dawnego amerykańskiego „Kodeksu Haysa”.
Mirosław Salwowski
/.../