Leave a Comment Bohaterem tej dość krótkiej (57 min) produkcji telewizyjnej jest Jan Kochanowski, łódzki robotnik w średnim wieku, sfrustrowany swoim życiem i ogólną sytuacją w Polsce, za którą obwinia głównie Żydów. Zdeklarowanym wrogiem tej nacji jest też syn Jana, młody „szalikowiec”, który wraz z kolegami zabawia się opowiadaniem żartów o Holocauście i wykrzykiwaniem haseł pod adresem wrogich drużyn piłkarskich, typu „Żydzi, Żydzi, cała Polska się was wstydzi„. Jan przeżywa właśnie szczególnie trudny okres, ponieważ jego zakład pracy zostaje zamknięty, a on sam ma niewielkie perspektywy na nową, godziwą pracę. Niespodziewanie jednak jego sytuacja finansowa może się całkowicie odmienić na lepsze za sprawą ogromnego spadku po nieznanym krewnym. Szkopuł jednak w tym, że okazuje się, iż ów nieznany przodek Kochanowskiego, bynajmniej nie nazywał się Kochanowski, a Cohen, był (jak reszta przodków Jana) Żydem, nadto religijnym wyznawcą judaizmu i od swojego spadkobiercy wymagał on przede wszystkim, by wyznawał on wiarę przodków i zachowywał wszelkie związane z tym tradycje i obrzędy (łącznie z obrzezaniem).
Za wyraźniejszą zaletę tego filmu uznać można krytykę antysemityzmu. I choć pokazane tu postawy antysemickie mają charakter bardzo stereotypowy, to trudno chyba zaprzeczyć chociażby temu, że w Polsce widuje się na murach czy w windach napisy i rysunki lżące w niewybredny sposób żydowską nację, a zwrócenie się do kogoś per „ty Żydzie” jest zazwyczaj zamierzoną obelgą. Z takim pogardliwym i sprzeciwiającym się miłości bliźniego stosunkiem do drugiego człowieka bądź jakiejś całej nacji niewątpliwie warto walczyć nawet za pomocą niezbyt lotnej (jak w tym przypadku) satyry.
Niestety pomimo powyższego atutu, trudno nam jako całość ocenić ten film pozytywnie, gdyż w korzystnym świetle ukazuje on grzech apostazji, czyli odstępstwa od wiary chrześcijańskiej. Jako rzecz dobrą i wręcz miłą Bogu przedstawia się tu porzucenie przez całą rodzinę i to z niskich, finansowych pobudek religii Chrystusa na rzecz współczesnego judaizmu, który, jak chyba nikomu nie trzeba tłumaczyć, uważa Jezusa za fałszywego mesjasza (albo w najlepszym wypadku jest wobec Niego obojętnym). Trudno taką postawę rodziny Kochanowskich vel Cohen postrzegać inaczej niż jako zaparcie się Zbawiciela. Gdyby zaś wziąć pod uwagę inne, szlachetniejsze niż finansowe pobudki bohaterów, takie jak pragnienie zbliżenia się do swoich żydowskich korzeni, to zasada, która wyłania się z tego filmu odnośnie wiary jest naprawdę absurdalna, gdyż mówi ona mnie więcej: „jeśli Twoi przodkowie wyznawali przez wieki jakąś religię, to i Ty powinieneś ją wyznawać„. Na szczęście nasi przodkowie nie tkwili bezmyślnie przy takich mądrościach, bo do dziś czcili byśmy Peruna, Świętowita czy inne słowiańskie bałwany.
Film ten zawiera również inne „wesołe” herezje, takie jak stwierdzenie, że Bogu wszystko jedno pod jakim imieniem jest czczony, że powołuje On ludzi do wyznawania fałszywych religii i jest z tego, że tkwią w fałszywych wierzeniach zadowolony. Twórcy tej produkcji oczywiście nie pomyśleli o ewentualnym chrześcijańskim jej zakończeniu, np. takim, w którym główny bohater, kiedy odkrywa, że pochodzi z narodu utworzonego i ukształtowanego przez Boga specjalnie na przyjęcie Mesjasza, pogłębia przez to swoją chrześcijańską świadomość i wiarę.
Z powyższych więc względów film ten oceniamy negatywnie i dziwimy się, że znalazł się on w cyklu „Święta polskie”.
Marzena Salwowska
/.../