Leave a Comment Filmowa biografia Jacka Kevorkiana, słynnego „Doktora Śmierć” obejmująca ten okres jego życia, w którym propagował on tzw. prawo do eutanazji, a także czynnie pomagał ciężko chorym w popełnieniu samobójstwa. Kevorkian miał asystować przy co najmniej 130 przypadkach eutanazji takich osób. Czynił to konstruując specjalne urządzenia, za pomocą których ludzie terminalnie chorzy mogli popełnić samobójstwo, a następnie dostarczając takowe owym osobom, instruując je, w jaki sposób mogą ich użyć i będąc obecnym przy takowych aktach samobójczych. W niektórych wypadkach Kevorkian też osobiście dokonywał morderstw ciężko chorych osób, np. na ich życzenie wstrzykując im śmiertelną truciznę. Ostatecznie, człowiek ten za swą zbrodniczą działalność został skazany przez sąd i trafił do więzienia na okres przeszło 8 lat.
Film ten zasługuje na wyraźne potępienie, gdyż zasadniczo rzecz biorąc stanowi on swego rodzaju „laurkę” na cześć osoby i działalności Jacka Kevorkiana. Logika i rozwój fabuły tej produkcji są bowiem skonstruowane tak, by sympatia widza była po stronie propagowanej przez Kevorkiana eutanazji. Jego poglądy na ten temat są bowiem w filmie szeroko przedstawiane, za to przekonania przeciwników tej nieprawości są tu pokazywane raczej w zdawkowy i mocno niepełny sposób. Ponadto w obrazie tym zostały zawarte antychrześcijańskie aluzje, gdyż główny bohater pokazywany jest jako ateista, który czyni nieprzyjemne przytyki względem chrześcijaństwa i wiary w Boga.
Dodatkowo w obrazie tym są wątki, które można interpretować jako usprawiedliwienie dla nieposłuszeństwa względem legalnej władzy i prawa. Jak zostaje to bowiem tu pokazane Jack Kevorkian kontynuuje swą nieprawą działalność mimo prawnych zakazów weń wymierzonych.
Jednym zdaniem, film pt. Jack, jakiego nie znacie” to pro-eutanazyjna, bezbożna i antychrześcijańska propaganda.
Mirosław Salwowski
/.../
Leave a Comment Tragedia bohaterów tego filmu rozgrywa się w scenerii ich własnego mieszkania. Georges i Anne to małżeństwo emerytowanych muzyków, którzy pomimo zaawansowanego już wieku prowadzą samodzielne i niezależne życie. Spokojna egzystencja tych starszych ludzi zostaje nagle zakłócona, gdy pewnego dnia przy śniadaniu Anne na chwilę zupełnie traci kontakt z rzeczywistością. Jak się łatwo domyślić, zdarzenie to jest dopiero początkiem i zapowiedzią poważnych kłopotów ze zdrowiem starszej pani. Wkrótce (po nieudanej operacji) dojdzie u niej do paraliżu jednej strony ciała. Georges bierze na siebie zasadniczo cały ciężar opieki nad żoną (przy pewnej pomocy wynajętych pielęgniarek). Stara się ją również rehabilitować i utrzymać w jak najlepszej kondycji, jednak jego wysiłki nie są w stanie zapobiec ani cierpieniu żony, ani temu, że w coraz mniejszym stopniu przypomina ona osobę, którą pokochał i poślubił.
W przypadku tego filmu jego omówienie trzeba niestety zacząć od końca, w pełni zdradzając finał. Jest to konieczne, gdyż ze sporą dozą prawdopodobieństwa założyć można, że wszystkie wcześniejsze sceny są w zasadzie tylko moralnym uzasadnieniem właśnie dla finału, w którym kochający mąż dusi swoją bezbronną żonę, by skrócić jej i swoje cierpienia, po czym, jak się domyślamy, zamierza również popełnić samobójstwo. W ocenie zatem tego filmu z tradycyjnie chrześcijańskiej perspektywy przyjąć można zasadniczo dwie hipotezy. Pierwsza jest taka, że film ten jest bardzo przemyślanym głosem za prawną dopuszczalnością eutanazji; druga, że „jedynie” odnosi się on z życzliwością i zrozumieniem do „skracania” w ten sposób życia osób nieuleczalnie chorych. A ponieważ wszelkie wątpliwości należy tłumaczyć na korzyść oskarżonego, dlatego oceniamy ten obraz jedynie na „– 1” (produkcja pod względem moralnym i światopoglądowym wyraźnie niebezpieczna lub dwuznaczna) nie zaś na „– 2″(produkcja pod względem moralnym i światopoglądowym wyraźnie zła).
Samo jednak kręcenie filmu w duchu życzliwości i zrozumienia dla eutanazji, tak by sugerować widzowi, że miłość do żony wręcz domaga się od głównego bohatera takiego kroku, jest czymś, czego chrześcijanin nie może zaakceptować. Musimy bowiem pamiętać, nawet w najtrudniejszych okolicznościach, że życie jest darem Boga, jeśli zatem ludzkie życie trwa mimo choroby i braku realnych szans na wyzdrowienie, to znaczy, że i w tym stanie ma ono wartość i jakiś cel, bo Bóg to nie szaleniec, ani „małpa z brzytwą”. On się nie myli, nie działa bezcelowo i nie popełnia błędów. Przedstawianie więc eutanazji jako możliwej do zaakceptowania lub wręcz dobrej opcji jest formą buntu przeciwko Stwórcy.
Z perspektywy chrześcijańskiej zasadniczym brakiem tego filmu, który mówi o umieraniu, jest też całkowite skupienie na człowieku w jego doczesnej egzystencji, z jednoczesnym wyparciem wszelkiej myśli o Bogu, zbawieniu przez Jezusa Chrystusa, życiu wiecznym w Niebie bądź śmierci wiecznej w Piekle. Z naszego punktu widzenia całkowite pominięcie takich tematów w obrazie o ludzkim umieraniu, czyli o czasie, kiedy te kwestie są dla człowieka nie tylko istotne, ale dosłownie niecierpiące zwłoki, czyni ten film, jeżeli nie szkodliwym, to przynajmniej bezużytecznym.
Co bowiem daje nam ta ponad dwugodzinna produkcja? Dla młodych osób, które jeszcze nie zetknęły się z poważną chorobą bliskiej osoby, obraz ten mógłby rzeczywiście być lekcją, jak się taką osobą zajmować, gdyby nie to, że jego finał i tak psuje wszelkie możliwe dobre owoce takowej lekcji. To samo dotyczy nauki, jaka dla młodych widzów płynąć mogłaby z pokazanej tu sytuacji, kiedy bohaterom tego filmu wymyka się spod kontroli ich ułożone i satysfakcjonujące życie, kiedy wszystko co dobre w życiu wydaje się na ich oczach rozpadać na kawałki, których już nie da się poskładać. Obraz ten momentami pokazuje, że człowiek, który dziś myśli, że jest panem samego siebie, jutro może nie mieć panowania nawet nad własną fizjologią. Coś takiego mogłoby dla młodych, którym często wydaje się, że są panami swojego życia być otrzeźwieniem i lekcją pokory, gdyby nie finał, który pokazuje, jak można odzyskać złudzenie kontroli. „Miłość” mogłaby też mówić o niezrozumieniu, z jakim spotykają się często osoby w starszym wieku ze strony młodszych, które męczą je, zmuszając do zbędnych aktywności czy nieskutecznych terapii głównie dla spokoju własnego sumienia, nie rozumiejąc, że są sytuacje, w których „po ludzku” nie da się już nic zrobić. Wreszcie film ten mógłby też być pochwałą wiernej, cierpliwej i pięknej miłości małżeńskiej starszych osób. Wszystkie jednak ewentualne zalety tego filmu zostają zduszone w chwili, kiedy jego główny bohater przygniata poduszką swoją (walczącą jednak o życie resztkami sił) żonę, odbierając jej ostatnie tchnienie.
Film ten zresztą jest reprezentatywny dla twórczości Michaela Haneke, gdyż choć jest artystycznie przemyślany i oglądany po kawałku może wydawać się nawet ciekawy, to jako całość pełen jest nużących dłużyzn, celowo też chyba przygnębia i nudzi. Reżyser ów bowiem chyba już dawno pomylił ambitnego widza z masochistą. Choć nie ma tu prawie wulgarnych dialogów, nie epatuje się widokiem fizjologicznych problemów związanych z chorobą Anne, nie ma też niemal przemocy i okrucieństwa, to i tak czuć tu jakiś „trupi odór”. Można się tylko zastanawiać, czy jest to odór charakterystyczny wyłącznie dla twórczości Michaela Haneke, czy może w ogóle już Starego Kontynentu, gdzie jak w „Miłości” duchowość zastępuje się estetyką, a wartość ludzkiego życia mierzy się jego aktualnym dobrostanem.
Marzena Salwowska
/.../