Teksty
Fabryka dobrych snów

 

Hollywood najczęściej kojarzy się z filmami moralnie marnej jakości. Celebracja wolnego seksu, dzikiej przemocy, zaprawiona niemałą szczyptą mniej lub bardziej jawnie antychrześcijańskich aluzji i idei, wypełniało i wciąż wypełnia wielką część amerykańskiego przemysłu filmowego. Niejeden reżyser lub producent nieraz namacalnie przekonał się o niechęci, jaką za Oceanem, względem chrześcijańskich wartości, żywi duża część filmowego establishmentu. Na początku XXI wieku mógłby o tym zaświadczyć Mel Gibson, który na produkcję „Pasji” musiał wyłożyć pieniądze z własnej kieszeni, albowiem żaden z filmowych potentatów nie chciał inwestować z opowieść o Męce naszego Pana Jezusa Chrystusa. Nieco wcześniej, podobnego ostracyzmu względem wszystkiego co wyraźnie chrześcijańskie, doświadczył Joseph Barbara z wytwórni „Hanna Barbara”, który opisując 17 la starań o film animowany pt. „The Greatest Adventure Stories from the Bible” stwierdził: „Po prostu nie mogłem sobie dać z nimi rady (sieciami TV i syndykami). Słowo „Biblia” z jakiegoś powodu przeraża każdego„.

Sól ziemi

Historia Hollywood nie zawsze jednak była naznaczona piętnem wrogości względem chrześcijaństwa i tradycyjnych cnót. Dzieje amerykańskiego przemysłu filmowego mają za sobą, wcale niemały, bo przeszło 30 – letni okres, w którym z „Fabryki snów” wychodziło szereg znakomitych zarówno warsztatowo, jak i dobrych pod względem przesłania, produkcji filmowych. Do dziś się czas ten zwie „Złotym wiekiem Hollywood”. Jak, nawiązując do powstałych wówczas hitów kinowych, mawia dr. Ted Baehr, redaktor filmowego serwisu dla chrześcijan „MovieGuide.org” oraz członek działającej w USA, „Komisji Filmu i Telewizji Chrześcijańskiej”: „Pan Smith (pojechał) do Waszyngtonu, to (było) Cudowne Życie, a Dzwony St. Mary rozbrzmiewały po kraju.” Zanim jednak w Hollywood mógł zapanować ów „złoty wiek”, w którym tradycyjne cnoty i zasady były wynoszone na piedestał, amerykańskim chrześcijanom przyszło stoczyć ciężką walkę z rodzimym przemysłem rozrywkowym.

Wśród moralnej rozwiązłości „ryczących lat dwudziestych” i rosnącego wpływu coraz bardziej nihilistycznego europejskiego przemysłu filmowego, Hollywood zaczął eksperymentować ze wszystkim od nagości po tematy okultystyczne w czasach poprzedzających Wielki Kryzys lat 30-tych. W rezultacie na ekranach amerykańskich, a co za tym idzie również, europejskich kin, pojawiło się mnóstwo filmów, których ideowy klimat nie odbiegał zbyt mocno od jawnie bądź ukrycie antychrześcijańskiego i/lub niemoralnego przesłania dzisiejszych produkcji. Ówczesne kino w co najmniej dwuznaczny sposób ukazywało więc takie moralne plagi jak: wolny seks, przestępczy tryb życia, zamiłowanie do przemocy. Dochodziło również do ataków na religię. Jednakże, chrześcijanie w tych dniach nie zamierzali tego tak po prostu „przełknąć”. W rezultacie, kilkanaście milionów zjednoczonych we wspólnej krucjacie przeciw wynaturzeniom przemysłu rozrywkowego, amerykańskich protestantów i katolików po prostu przestało chodzić do kina. Hasłem tej ekumenicznej wyprawy krzyżowej było: „Oczyścić albo zniszczyć Hollywood”. Ulice amerykańskich miast stały się widownią wielotysięcznych demonstracji, w których domagano się od aktorów i reżyserów szacunku dla tradycyjnych zasad moralności chrześcijańskiej, a na transparentach widniały napisy w stylu: „Wstęp na nieprzyzwoity film jest biletem do piekłaTa mobilizacja amerykańskich chrześcijan przeciw degeneracji przemysłu filmowego spotkała się później z gorącą pochwałą samego Piusa XI, wyrażoną w encyklice „Vigilanti Cura”. Z pewnością, nikt uczciwy, nie mógł powiedzieć w tamtym czasie, iż chrześcijanie USA przestali być biblijną „solą ziemi”.

Złoty wiek Hollywood

W obliczu ruiny finansowej studia filmowe zaprosiły do siebie niektórych chrześcijańskich przywódców, aby pomogli im upewnić się, że ich filmy przyciągną większą widownię. Około 1933 r. w Hollywood narodził się wspomniany „złoty wiek”, która potrwa jeszcze do 1966 r. Za początek tego okresu uważa się powstanie tzw. Kodeksu Haysa, który został przyjęty przez ogół amerykańskich twórców filmowych. Kodeks Haysa w swych postanowieniach uwzględniał gros postulatów środowisk chrześcijańskich i konserwatywnych. I tak np. zakazane zostało usprawiedliwianie lub gloryfikowanie zemsty, nierządu i cudzołóstwa. Sposób obrazowania na ekranie morderstwa nie mógł pobudzać do jego naśladownictwa. Nie wolno było też – wedle zasad Kodeksu – czynić jakichkolwiek aluzji do zboczeń seksualnych, zaś kwestie uwiedzenia i gwałtu nie mogły być tematami komedii, a w innego typu filmach zabronione zostało wyraźne ukazywanie sposobów ich popełniania. Dokument ten deklarował także, iż jedną z naczelnych zasad przemysłu rozrywkowego ma być podtrzymywanie świętości małżeństwa i rodziny. Gwoli uczciwości należy stwierdzić, że Kodeks Haysa posiadał także pewne wady. Przykładem tego było zapisane w nim postanowienie mówiące, iż nie wolno jest pokazywać stosunków płciowych między białą i czarną rasą. Jasnym jest, iż podłoże tego zapisu stanowiły rasistowskie uprzedzenia. Jako całość Kodeks Haysa stanowił jednak wielki postęp i plusy zdecydowanie górowały w nim nad minusami. Szybko okazało się też, iż Hollywood sporo zyska na wcielaniu w życie postanowień tego dokumentu.

Oczywiście naiwnością byłoby sądzić, iż w okresie obowiązywania Kodeksu Haysa (a więc l. 1933 – 1966) Hollywood nie wyprodukował żadnego złego moralnie lub kiepskiego artystycznie filmu. Także w tym czasie wśród amerykańskich filmów znalazło się trochę bubli i niemoralnych wytworów. Przeważnie jednak wysoki poziom artystyczny tworzonych wówczas obrazów pokrywał się z ich pozytywnie moralnym przekazem. Pośrednio potwierdza to opracowana w 1999 r. przez Amerykański Instytut Filmowy lista Stu Największych Amerykańskich Filmów. W jej pierwszej 20 –tce znalazło się aż 7 filmów, których produkcja miała miejsce w l. 50 –tych XX wieku, a więc w jednej z dekad obowiązywania „Kodeksu Haysa”. Są to: „Na nabrzeżach”, „Deszczowa piosenka”, „Bulwar zachodzącego słońca”, „Most na rzece Kwai”, „Pół żartem, pół serio”, „Wszystko o Ewie” i „Afrykańska Królowa”. Dla porównania warto dodać, iż tylko jeden film nakręcony po 1982 r. znalazł się w pierwszej 50 –tce wspomnianej listy. Popularne filmy trzech dekad obowiązywania „Kodeksu Haysa” obfitowały w nawiązania do tradycyjnych cnót, praw i wartości. Religia, małżeństwo, rodzina, uczciwość, pracowitość, poświęcenie, odwaga i honor były w nich celebrowane, a nie ośmieszane, atakowane czy poddawane w wątpliwość. To właśnie w tamtych czasach powstały takie wspaniałe, a oparte na Biblii opowieści jak: „Król Królów” czy „Ben Hur”. O ile przesłanie większości filmów stricte religijnych nawet dziś zazwyczaj jest poprawne, o tyle w „złotej erze Hollywood” powstawało też mnóstwo obrazów, które nie mając charakteru ściśle religijnego, niosło de facto pro-chrześcijańskie orędzie. By się o tym przekonać wystarczy przyjrzeć się fabule takich ówczesnych produkcji jak: „Na nabrzeżach”, „W samo południe”, „Jeździec znikąd” czy „Siedmiu wspaniałych”. Filmy te opowiadają o losach bohaterów, którzy zmagając się nieraz z własnymi niemałymi słabościami oraz kłopotami, potrafią zwycięsko z nich wychodzić, niejednokrotnie jeszcze wręcz heroicznie pomagając innym. I tak w nakręconym w 1952 r. „Na nabrzeżach” Marlon Brando wciela się w postać eksboksera, który zostaje wplątany w mafijne machinacje, lecz dzięki pomocy ukochanej kobiety i księdza udaje mu się wyplątać ze złych powiązań. „W samo południe” opowiadało o stróżu prawa, który samotnie bronił mieszkańców miasteczka przed bandą szukających zemsty kryminalistów. Film „Jeździec znikąd” opowiadał z kolei o włóczędze i dawnym rewolwerowcu wspierającym rodzinę osadników osaczoną przez bogatego ranczera i jego zbirów. „Siedmiu wspaniałych” wreszcie to obraz o siedmiu zawodowych zabijakach, którzy pod wpływem współczucia dla mieszkańców wioski terroryzowanej przez bandytów przeobrażają się w kogoś na kształt bezinteresownych rycerzy broniących słabych i bezbronnych.

Wbrew utartym opiniom dzisiejszego establishmentu kulturowego wymienione przed chwilą filmy nie był przykładem cukierkowatych opowieści, w których dobrzy byli tylko idealni, a w złych nie istniało ani trochę dobra. Tego rodzaju filmy, których pełno było w czasach obowiązywania „Kodeksu Haysa” nie stroniły od ukazywania wad i słabości pozytywnych bohaterów. Ich zasadniczą cechą, której coraz częściej brak jest współczesnemu kinu, było jednak jasne rozróżnianie pomiędzy dobrem a złem. Po prostu: oglądający je widz, nie miał wątpliwości, kto w danym filmie reprezentuje dobro, a kto zło.

Burzliwe lata 60-te były świadkami gwałtownego odejścia od zasad promowanych przez „Kodeks Haysa”. Na owoce nie trzeba było długo czekać. Jeszcze w 1965 r. Oskar za najlepszy film powędrował do pięknego obrazu „Dźwięku Muzyki”, a w 1966 r. nagrodę wygrał „Człowiek na Każdą Porę” , film, który dosłownie obfitował w biblijne tematy. Lecz już w 1969r. na szczycie znalazł się „Nocny Kowboj” – wycieczka w świat nihilizmu, rozpaczy i homoseksualizmu, o kategorii X („tylko dla dorosłych”). I był to wtedy film daleki od bycia jakąś anomalią. W tym samym okresie oskarowe laury zdobyli również ” Bonnie and Clyde” (promujący wzór „antybohatera”, przemoc, seks), „Grona Gniewu” (przeżarty przemocą) i „Dziecko Rosemary” (przeniknięty seksem i okultyzmem). Hollywood szybko znalazł się więc na równi pochyłej i „ryczące lata dwudzieste” powróciły tylko, że jeszcze bardziej zdegenerowanej wersji. Choć jednak klimat epatowania przemocą, seksem, obscenicznością i wulgarnością do którego nieraz dorzucane są jeszcze różne jawnie bluźniercze i antychrześcijańskie dodatki wydaje się jednak w ostatnich 50-latach wciąż w amerykańskim przemyśle filmowym przeważać, to nie można powiedzieć, by w przeciągu ostatnich dwóch dekad nie pojawiły się tam znów wyraźne oznaki nadziei i poprawy tego stanu rzeczy. Ot, np. po „Pasji” w reżyserii Mela Gibsona za Oceanem zaczęło pojawiać się więcej profesjonalnie kręconych produkcji ze stricte chrześcijańskim przekazem. Wymienić tu można choćby takie obrazy jak: „Odważni”, „Fireproof”, „Bóg nie umarł” (dwie części), “Czy naprawdę wierzysz, „Księga ocalenia”, czy „Cristiada” albo”Zmartwychwstały”. Światło dzienne i popularność wśród widowni zaczęły zyskiwać też może nie stricte chrześcijańskie, ale posiadające wyraźne takie wątki filmy jak „Wstrząs” i „Głos wolności”. Wydaje się też, iż częściej niż wcześniej w Hollywood zaczęły być produkowane obrazy – co prawda nie pozbawione  poważnych wad – ale tym nie mniej w mocny sposób eksponujące tradycyjne i pro-rodzinne wartości, by wspomnieć choćby o „Znów mam 17 lat”, “Człowiek ringu” czy „Gran Torino”.

 

Czas pokaże, czy w następnych dekadach w Hollywood będzie więcej przeróżnych Quentinów Tarantino albo „American Pie” czy może jednak braci Kendricksów ( to ci od filmów „Odważni” i „Fireproof”). Można jednak przypuszczać, iż wbrew utartym stereotypom, to najmniej niebezpiecznie będzie szukać godziwej rozrywki w filmie właśnie w produkcjach powstających w USA, nie zaś w nihilistycznym i pesymistycznym kinie europejskim czy też często głupawych i obleśnych latynoskich telenowelach.

Mirosław Salwowski

PS. Powyższy artykuł został po raz pierwszy opublikowany na portalu Fronda.pl:

http://www.fronda.pl/a/miroslaw-salwowski-hollywod-fabryka-dobrych-snow%2C79765.html

 

16 października 2016 10:03